Witam wszystkich wielbicieli awokado. Dziś mam dla Was wielką ucztę. W lutowym numerze magazynu Moje Gotowanie moja stała rubryka „Po wegetariańskiej stronie stołu” w pełni poświęcona jest temu cudownemu owocowi. Znajdziecie tam obok przepisu na sernik z awokado (którym dzięki uprzejmości Redakcji mogę się z Wami tu podzielić) 5 innych ciekawych propozycji. Jeśli „przemówiło do Was”, któreś z dzisiejszych zdjęć to zapraszam do kiosku po przepis na: makaron linguine z pysznym sosem awokadowo-bazyliowym, zielonym warzywami i orzeszkami pini, moje patenty na najlepsze zielone kanapki z awokado, pyszne(!) lody awokadowo-miętowe, dietetyczne krążki awokado pieczone w panierce z siemienia lnianego oraz nietypowy sposób na quacamole z ogórkami kiszonymi i kiszonym czosnkiem.
Lubicie awokado? Ja odkąd pierwszy raz znalazłam się w awokadowym gaju – jestem tymi drzewami zupełnie oczarowana. To jedna z tych jadalnych roślin, która towarzyszy człowiekowi od tysiącleci ( są archeologiczne dowody, że jedzono awokado w Meksyku już 10 tys lat przed naszą erą!). Obecnie uprawia się je na całym świecie (oczywiście tam gdzie pozwala na to klimat) czyli w obu Amerykach, Australii, w Indiach, na Filipinach, w Południowej Afryce oraz na południu Europy, głównie w Hiszpanii i na Południu Włoch.
Botanicznie owoc awokado jest jagodą z pojedynczym nasionkiem (pestką), rosnącą na wysokich zimozielonych drzewach o takiej samej nazwie. W zależności od gatunku owoce mogą być o kształcie gruszki, jajka lub kuli o skórce w kolorach, zielonym, fioletowym lub czarnym (raz udało mi się zobaczyć nawet czerwone!). Rosną na pojedynczych długich ogonkach lub w całych kiściach, zdarzają się też owoce bezpestkowe- te niezmiennie ze względu na swój kształt przypominają mi korniszony zwisające z drzewa. Z najlepszych odmian dostępnych w Polsce kupić można: Hass o skórce fioletowej i mocno kremowym miąższu (w moim warzywniaku mówią na nie awokado orzechowe), Gwen w kolorze ciemnozielonym i jajkowatym kształcie z mocno orzechowym miąższem i Bacon z cieniutką skórka o miąższu z mniejszą ilością tłuszczy.
Awokado można jeść na słono: w zupach, zapiekane lub w tostach, w quacamole, w różnego rodzaju pastach kanapkowych, w formie majonezu, sosu do makaronu, dresingu do sałatek a nawet w sushi. W Afryce i Azji je się awokado najczęściej na słodko w formie milksake’a lub deseru polewanego specjalnym syropem. Awokado idealnie sprawdzi się również w wegańskim musie czekoladowym, lodach czy dzisiejszym „serniku”. Życzę smacznego!
ps. Zdjęcie sernika tak spodobało się redakcji, że wylądowało na okładce, spójrzcie jak pięknie wygląda.
WEGAŃSKI SERNIK Z AWOKADO
(z limonką, na spodzie z orzechów i daktyli)
na spód:
50g migdałów
50g orzechów pekan
50g wiórków kokosowych
5-6 świeżych daktyli (ewentualnie suszonych*)
1 łyżka kakao
2 łyżki oleju kokosowego**
ewentualnie syrop z agawy do smaku (można zastąpić miodem)
na masę:
400g awokado (miękkiego, obranego, wypestkowanego)
8 łyżek soku z cytryny
2 łyżki soku z limonki
otarta skórka z całej limonki
5 łyżek oleju kokosowego**
5-8 łyżek syropu z agawy lub płynnego miodu
do dekoracji:
3-4 owoce kiwi
parę kostek gorzkiej czekolady
* Jeśli używasz suszonych daktyli namocz je w gorącej wodzie na co najmniej pół godziny, po czym odsącz i odciśnij. **Ogrzej olej kokosowy tak aby był płynny ale już nie ciepły.
1. Najpierw spód: w melakserze zmiel orzechy i wiórki kokosowe na drobne kawałki, dodaj pozostałe składniki i wymieszaj jeszcze raz. Średnią tortownice wyłóż papierem do pieczenia (boki też), wysyp masę i dokładnie uklep. Wstaw do lodówki.
2. Teraz masa: do misy blendera wrzuć miąższ awokado, dodaj syrop, soki i skórkę z limonki. Zblenduj na gładka masę. Pod koniec dodaj łyżka po łyżce płynny olej kokosowy. Spróbuj i ewentualnie dopraw większa ilością soku lub syropu.Wylej na schłodzony spód, wyrównaj,przykryj (najlepiej folią spożywczą tak aby szczelnie dotykała masy wtedy sernik nie powinien z wierzchu się utlenić i zmienić koloru).
3. Wstaw do lodówki na co najmniej 5 godzin. Tuż przed podaniem ozdób plastrami kiwi i posiekaną gorzką czekoladą.
Ilość oleju kokosowego jest ważna w tym przepisie, to on tężejąc w lodówce trzyma masę razem i jeśli by Cię bardzo kusiło aby zredukować jego ilość- to z góry uprzedzam, że nie jest to dobry pomysł.
Witam serdecznie. Ostatnio na blogu dużo fotografii za to mało przepisów. Postanowiłam więc to zmienić. Dlatego choć czeka w kolejce już prawie gotowy wpis o mojej wyprawie ziemniaczanej to poczeka jeszcze chwilkę. A dziś mam dla Was oryginalną sałatkę z awokado. W końcu nie samymi zdjęciami człowiek żyje 🙂
Dla mnie awokado zdecydowanie najlepiej smakuje na surowo, posolone, skropione sokiem z cytryny i już. Koniec kropka! Nikt mnie nie przekona, że jest inaczej! Choć możecie próbować… Jednak od czasu do czasu nawet ja skuszę się aby skosztować coś nowego. Do licznych eksperymentów awokadowych skłoniła mnie zeszłoroczna wyprawa na farmę awokado na Sycylii (więcej przeczytacie TUTAJ).
Przywiozłam stamtąd tyle owoców, że przez dwa tygodnie jedliśmy w domu awokado na śniadanie, obiad, kolacje i podwieczorek. To był wielki czas eksperymentów z awokado w roli głównej. Prezentowana dziś sałatka jest jednym z tych całkiem udanych i oryginalnych przepisów z tamtego czasu. Danie idealnie łączy ze sobą różne tekstury i smaki : kruchość i kwaskowość jabłka ze świeżością ogórka oraz kremową konsystencją awokado. Całości dopełniają, słodka cebula, wyraźny ogórek kiszony, chrupiące pistacje i bogaty smak prażonych ziaren sezamu i siemienia.
Sałatka jest wegańska, bezglutenowa, niezwykle zdrowa i sycąca. Czegóż chcieć więcej! Można ją zawinąć w oryginalne wrapy lub jeść jak klasyczną surówkę. Można zabrać do pracy, na jesienny piknik czy zjeść przy ognisku razem z pieczonymi ziemniakami. Można położyć na kanapki lub nadziać nią pity. Można przygotować jako oryginalne danie na przyjęcie.
A Wy? Jak zwykliście jeść awokado??? Macie swoje ulubione patenty? Mnie się wydaje, że to owoc cały czas jeszcze przez mnie nieodkryty. Podzielcie się swoimi przepisami , ładnie poproszę.
1. Połowę łyżki siemienia zmiel w młynku na proszek. Dodaj, sól przyprawy, zalej 3 łyżkami wrzątku. Wymieszaj dokładnie rozcierając tak aby nie było żadnych grudek. Pozostaw do ostygnięcia.
2. Sezam i pozostałe siemię upraż na suchej patelni do czasu aż sezam zmieni kolor na złoty. Mieszaj cały czas aby nie przypalić. Odłóż 1 łyżkę uprażonych ziaren do dekoracji sałatki.
3. 1/3 awokado pokrój na cieniutki półplasterki zamaczaj każdy plasterek w mieszance z przyprawami a potem obtaczaj w uprażonych ziarnach. Układaj na blaszce do pieczenia, skrop leciutko oliwą z awokado i piecz przez 7-8 minut w nagrzanym do 200’C piekarniku. Wyjmij i ostudź zupełnie.
4. Pokrój na cieniutki plasterki (najlepiej na mandolinie) ćwiartki jabłka. Ogórka świeżego posiekaj w plasterki- kiszonego w słupki, grubo posiekaj pistacje drobniej cebulę. Awokado pokrój w cienkie plastry, większe przekrój na ćwiartki. Porozdzielaj kiełki. Wymieszaj wszystko z odrobiną oliwy, soku z cytryny, pieprzu, soli i cukru do smaku. Pozostaw przez chwilę aby smaki się połączyły.
5. Układaj sałatkę na liściach sałaty lodowej, dodaj na wierzch parę upieczonych kasków awokado, posyp odłożonymi uprażonymi ziarnami.
6. Podawaj natychmiast jako wrapy (po prostu zawiń liście sałaty z zawartością sałatkową w środku) lub jako sałatkę- wtedy liście sałaty warto porwać na mniejsze kawałki.
Uwaga! Awokado potrafi gorzknieć podczas pieczenia. Dzieje się tak najczęściej wtedy kiedy jest niedojrzałe lub za długo pieczone. Dlatego wybieraj do tego przepisu tylko dojrzałe miękkie owoce oraz nie piecz kąsków zbyt długo (dlatego prażymy same ziarna uprzednio na patelni aby skrócić czas pieczenia).
Kiedy byłam na początku tego roku na Sycylii miałam okazję odwiedzić pierwszy raz w życiu awokadowy sad. Drzewa awokadowe są podobne do naszych drzew czereśniowych. W uprawach komercyjnych nie są bardzo wysokie, pozostawione same sobie i nie przycinane potrafią osiągać naprawdę duże rozmiary. Liscie są ciemnozielone , podłużne i dość grube tak jak u roślin zimozielonych, mogą osiągać rozmiary nawet do 20cm. Za to kwiatki zupełnie niepozorne, malutkie nawet nie centymetrowe w kolorze jasnozielonym. Owoce rosną na długich gałązkach, często zwisają w całych kiściach rzadziej pojedynczo. I znowu mam skojarzenie z czereśniami choć te gatunki nie są w żaden sposób spokrewnione. Awokado jest za to z tej samej rodziny co drzewo dające słynną wschodnią przyprawę- liście tejpat (zwane indyjskimi liśćmi laurowymi choć przypominają je tylko z wyglądu a w smaku są bardziej cynamonowe- lubię ich używać do indyjskich słodyczy ale o tym może innym razem).
Uprawa, którą odwiedziłam leży na zboczach wulkanu Etna i należy do rolników zrzeszonych w grupie Incampagna a więc jest w pełni ekologiczna. Uprawiają tam głównie odmianę hass o podłużnych gruszkowatych owocach. Ale awokado potrafi mieć różne kształty- również jajka i zupełnej kuli. Tak samo pestki potrafią różnić się rozmiarami i kształtami w zależności od gatunku. Mnie najbardziej zauroczyły malutkie owoce awokado, które wyglądały zupełnie jak zwisające z drzewa… korniszony.
Owoce awokado są jak banany- dojrzewają na drzewach, jednak nigdy tam nie miękną. Robią to dopiero kiedy z drzewa spadną lub kiedy zostaną zebrane. Proces ten trwa około dwóch tygodni i można go skrócić lub wydłużyć sterując temperaturą przechowywania lub używając etylenu (gazu, który przyspiesza dojrzewanie owoców). Na odwiedzanej przeze mnie farmie nikt tego nie robi- owoce są zbierane dojrzałe ale twarde jak kamienie, tylko tyle- ile trzeba pod specjalne zamówienie klienta. Nie są nigdzie przechowywane lecz od razu transportowane do odbiorców (także do Polski!).
Dzieje się tak dlatego, że awokado jako jedne z nielicznych owoców mogą pozostawać dojrzałe na drzewach nawet parę miesięcy. Jest to niezwykłym błogosławieństwem dla rolników ponieważ nie muszą inwestować w wielkie chłodnie do ich przechowywania. Jak się dowiedziałam uprawa awokado nie jest bardzo wymagająca ale drzewa potrzebują odpowiedniej gleby i dobrego nawodnienia. Sezon na awokado trwa na Sycylii przez całą zimę aż do końca maja. Drzewa jednak nie są odporne na silne wiatry i mocne sycylijskie nawałnice potrafią powalać całe sady. Tak niestety stało się z ta uprawą, którą odwiedziłam na zboczach Etny. W jedno popołudnie po wielkiej burzy z gradobiciem rolnicy stracili 80% zbiorów :(((( Zanim to się jednak stało narwałam w tym przepięknym awokadowym sadzie cały kosz tych cudownych owoców aby je zabrać do Polski i obfotografować w swoim studio. Potem przez całe dwa tygodnie jedliśmy w domu tylko potrawy z awokado. Guacamole z kiszonymi ogórkami na pełnoziarnistych tostach okazało się być naszym rodzinnym hitem. Może i Wam posmakuje??
GUACAMOLE Z KISZONYM OGÓRKIEM
(najlepsze na tostach z kiełkami i solonymi pistacjami)
1 dojrzałe awokado
1 łyżeczka soku z cytryny
1 mały kiszony ogórek
1-2 łyżki wody z kiszonych ogórków
ząbek kiszonego czosnku
pieprz, sól i wędzona papryka do smaku.
10-15 szt. solonych pistacji
kiełki lucerny lub soczewicy
1. Awokado do guacamole musi być odpowiednio miękkie ale nie przejrzałe, tzn. musi być zielone (chyba, że to odmiana niezielona) bez żadnych plam a kiedy naciśniesz palcem na skórkę to poczujesz że owoc się ugina.
2. Przekrój awokado na pół, wyjmij pestkę, wybierz miąższ łyżeczką, skrop sokiem z cytryny, dodaj wodę z kiszonych ogórków i zmiksuj na gładką masą (jak najkrócej). Dosól i dopieprz do smaku.
2. Kiszony czosnek można kupić w dobrych warzywniakach ale ja używam po prostu takiego ze słoika w których kisiły się ogórki (z reguły po prostu go wyrzucamy razem z koprem a szkoda bo jest pyszny), trzeba go drobniutko posiekać i dodać do guacamole (jeśli nie macie można pominąć).
3. Kiszone ogórki drobniutko posiekać i wymieszać z pasta z awokado (lub pokroić w plasterki czy paseczki i wtedy podawać obok guacamole).
4. Pistacje wyłuskać drobno posiekać, kiełki porozdzielać.
5. Podawać guacamole na pełnoziarnistych tostach, z dodatkowymi plasterkami ogórka kiszonego, kiełkami i posypane obficie siekanymi pistacjami. Ja jeszcze posypuję wędzoną czerwona papryką. Pyszności!
Guacamole lepiej nie robić na zapas ponieważ pomimo wszelkich wypróbowanych przez mnie sposobów (przechowywanie z pestką, używanie soku z cytryny,plastrów cebuli, szczelne zamykanie) i tak prędzej czy później ciemnieje. Stąd mój dzisiejszy przepis jest na mała jednorazową porcję.
Znacie to uczucie, kiedy czegoś bardzo, bardzo pragniecie i w końcu to Wam się przydarza? Na początku nie wierzycie, potem przez chwilę szczerze się cieszycie by po niedługim czasie zrealizować, że nowa sytuacja nie jest jednak tak wspaniała jak Wam się jawiła w marzeniach.
Cóż, taki właśnie jest ten świat- nie ma w nim sytuacji idealnych. Filozofowie wschodu nauczają, że znalezienie trwałego zadowolenia w połączeniu z nietrwałą materią graniczy z cudem. Oczywiście nie powstrzymuje to żadnego z nas aby jednak wciąż próbować to robić. Problem jednak w tym, że szukając szczęścia tam gdzie go nie ma z góry skazujemy się na porażkę. Nawet jeśli przez moment (dłuższy czy krótszy) wydaje nam się, że odnaleźliśmy wielki skarb- to po chwili (dłuższej lub krótszej) konstatujemy że kawałki pokruszonego szkła, które braliśmy za prawdziwe diamenty- niestety nimi nie są.
Dochodzi do tego jeszcze problem dualności otaczającego nas świata. Wszystko tu jest nietrwałe, przychodzi i odchodzi, zmienia się jak w kalejdoskopie. Szczęście- nieszczęście, ciepło- zimno, młodość-starość, zdrowie-choroba, ból- euforia, zadowolenie-smutek, sukces-porażka. Wahadło cały czas się porusza.
Od wieków jogini i mistycy (poprzez medytację i modlitwy) szukają sposobu aby znaleźć stan harmonii i pozostać niewzruszonym na dualność tego świata. Niewpadanie w euforię (lub depresję) za każdym razem kiedy wahadło odchyla się w jedną ze stron bardzo pomaga utrzymać stan równowagi i daje wewnętrzny spokój. A spokój wbrew pozorom ma więcej wspólnego ze szczęściem niż zdobywanie celów i pogoń za pragnieniami.
Hola! Hola!- zawołacie- Czy to nie Ty nas tutaj cały czas popychasz i inspirujesz żebyśmy się starali, gonili marzenia i nie poddawali, kiedy napotkamy przeszkody? Czy sama właśnie tego nie robisz- wyznaczasz sobie cele, starasz się je realizować, mieć aspiracje powyżej tego co daje Ci los???!
Otóż oczywiście- macie rację. Tak właśnie robię. Niestety coraz częściej, najpierw z wielkim smutkiem a potem z jeszcze większym zrozumienie konstatuje, że moje szczęście niestety nie zależy od realizacji marzeń (moich czy cudzych) oraz osiągania wyznaczonych celów. (No to wsadziłam kij w mrowisko!)
Spójrzmy jednak na mnie choćby teraz. Jestem w sytuacji wydawałoby się „idealnej”. Spełniły się moje marzenia. Moje hobby i pasja stały się moim zawodem. Dostaję dużo ciekawych propozycji. Robię to o czym tysiące osób marzy i do czego dąży. Mój kalendarz pęka w szwach, grafik mam wypełniony już do końca czerwca. Realizuję plany, o których nie śmiałabym kiedyś nawet śnić. Ale…
Jeśli mnie szczerze zapytacie, czy jestem przez to BARDZIEJ szczęśliwa (niż byłam zanim to osiągnęłam) z głębokim przekonaniem odpowiem Wam- NIE, NIE JESTEM.
Wcale nie oznacza to, że to co robię teraz, nie daje mi satysfakcji i że się pomyliłam wybierając zajęcie, w którym się nie spełniam czy nie realizuję. Uwielbiam robić to co robię teraz (tak samo jak lubiłam moją poprzednią pracę). Coraz częściej jednak są takie chwile w moim obecnym życiu kiedy po prostu brakuje mi czasu na fundamentalne potrzeby- refleksje i pomyślenia nad swoimi uczuciami. Przez ostatnie 2-3 miesiące tyle wyzwań przede mną i takie duże oczekiwania, tyle ludzi coś ode mnie chce, tak dużo mam do zrobienia, że czasami mam ochotę powiedzieć „A dajcie mi wszyscy święty SPOKÓJ”. I właśnie zaczęłam rozumieć, że spokój jest tym co zgubiłam po drodze do sukcesu. Wsiadłam na jakiegoś szalonego konia, co prawda niesie mnie niby w kierunku który sama obrałam, jednak w swoim galopie jakoś wcale nie zważa na to, że poobijał mi kości i porobił odciski i że jazda na nim wcale nie przynosi już tak wiele przyjemności.
Nagle zabrakło mi czasu dla siebie, dla rodziny, dla przyjaciół. Nawet zabrakło mi czasu na bloga (za co Was serdecznie przepraszam). Zgubiłam gdzieś po drodze to co najcenniejsze moją wewnętrzną harmonię i czas dla siebie.
Zrealizowałam to niedawno kiedy jechałam z synem do szkoły pewnego pięknego słonecznego ranka. „Super dziś pogoda, piękne światło. Pewnie będziesz fotografować?” spytał synek (mądre dziecko fotografa, które potrafi rozpoznać dobre do robienia zdjęć światło). A ja szybko robiąc bilans swoich obowiązków na ten dzień zrozumiałam, że mam tyle spraw do załatwienie, tyle maili na które muszę odpowiedzieć, tyle prezentacji do przygotowania i kontraktów do negocjacji i tyle innych „ważnych i niecierpiących zwłoki spraw” że czasu na fotografię mi już po prostu nie starczy. A nawet jeśli się tak stanie to będzie to robiony w pośpiechu kolejny projekt dla klienta. Że nagle zabrakło mi czasu aby się nad czymś uważnie pochylić, zachwycić tym i uwiecznić tego piękno na fotografii.
„Ot kapryśna księżniczka się znalazła” – powiecie. Dostała dar od losu i nie potrafi go docenić a tylko wybrzydza. Bycie człowiekiem sukcesu (nie mówię, że nim jestem) to takie poprawne w dzisiejszych czasach. Musisz odnosić sukces na tak wielu polach i do tego powinieneś być zadowolony, szczęśliwy, spełniony. Inna opcja nie wchodzi w grę.
Nie zastanawiało Was nigdy dlaczego większość tych słynnych ludzi sukcesu tylko w kolorowych magazynach wydaje się być szczęśliwa a jak spojrzeć na ich życie to jest ono pełne nałogów, uzależnień, problemów ze sobą i bliskimi? Czyż nie powinni być wdzięczni losowi, że mają tak wiele, tak wielki osiągnęli sukces i my malutcy patrzymy na nich i marzymy, żeby znaleźć się na ich miejscu. Dlaczego nie są szczęśliwi? My na ich miejscu z pewnością bylibyśmy.
Może po prostu dlatego, że sukces i szczęście najczęściej nie idą w parze. A co więcej – w żaden sposób od siebie nie zależą. Że zrobienie czegoś wspaniałego, osiągnięcie wielkiego celu, bycie podziwianym przez innych czy nawet miliony fanów na FB nie są żadnym gwarantem szczęścia. Szczęście jest schowane gdzie indziej i sztuką jest je odnaleźć i pielęgnować. Szczęście to stan naszego umysłu a nawet bardziej naszego serca i mniej zależy od osiągniętego sukcesu a dużo bardziej od naszego wewnętrznego spokoju. A spokój to nic innego – według filozofów- jak nie poddawanie się dualizmom tego świata.
Czy tego chcemy czy nie, ten świat a wraz z nim nasza sytuacja będą zmieniać się nieustannie (jak pory dnia czy roku). Dziś odniesiemy sukces- jutro porażkę, dziś nas będą kochać- jutro nienawidzić, dziś jesteśmy wyrocznią- jutro wszystkim wydamy się głupcem. Uzależnianie swojego stanu od tak zmiennego czynnika (na który na dodatek nie mamy zbyt wielkiego wpływu) jest po prostu nierozsądne. Tak twierdzą filozofowie wschodu i mają niezaprzeczalną rację. Łatwo to jednak tu napisać, dużo trudniej zrozumieć a jeszcze trudniej zrealizować i zastosować w swoim życiu. Wydawać by się mogło, że mnie, która zna tą mądrość od co najmniej 20 lat i której Guru i inne święte osoby cały czas o tym przypominają powinno być łatwiej. A tu proszę nic z tego. Po raz kolejny i kolejny konstatuje, że szukam szczęścia tam gdzie go znaleźć nie mogę bo go tam po prostu nie ma.
Dlatego coraz częściej zadaje sobie również pytanie- ile jeszcze razy będę musiała kaleczyć się kawałkami pokruszonego szkła, żeby w końcu przestać ulegać ich nieprawdziwej wartości? Kiedy w końcu uda mi się zrozumieć nauki mędrców i wyruszyć na poszukiwanie prawdziwych diamentów? A co ważniejsze jak i gdzie tych diamentów szukać?
Drogowskaz, który (wg. mnie) wskazuje w jedynym autentycznym kierunek tej drogi (przynajmniej tak mnie się coraz częściej wydaje) od wieków używany był przez rzesze świętych, mistyków i filozofów. Według nich diamenty znaleźć można li i jedynie w głębokim filozoficznym zrozumieniu że nie jesteśmy tym materialnym ciałem. Jesteśmy DUSZĄ, która z dualną materią nie ma za wiele wspólnego i dlatego nie potrafi znaleźć tu szczęścia. Odnajduje je dopiero kiedy wraca na swoją naturalną pozycję, którą jest … obcowanie z Bogiem.
Z takim odważnym i mało popularnym w dzisiejszych czasach stwierdzeniem zostawiam Was w ten deszczowy Wielkanocny poranek. Czy jest jakiś lepszy dzień w roku do rozmyślań nad tym problemem?
Zmierzcie się z nim sami bo ja idę właśnie po raz kolejny prostować drogi swojego życia. Tak żeby choć trochę zmierzały w … stronę kopalni diamentów. Wybaczcie więc jeśli mnie tu znowu dłuższą chwilę nie będzie. Kiedy tylko okiełznam i spowolnię narowistego konia, wyleczę pogruchotane kości i usunę odciski- wrócę. Obiecuję.
Zostawiam was z przepisem na zupę porową- jest pyszna. A czy ma coś wspólnego z dzisiejszymi przemyśleniami ? Może tylko to, że w całym moim ostatnim zabieganiu czekała aż 5 miesięcy żeby w końcu tu się dla Was pojawić. Zdecydowanie jej się należało.
600g pokrojonego w plasterki pora (może być z zieloną częścią)
5-6 średniej wielkości ziemniaków (pokrojonych w kostkę)
1 łyżka masła
3/4 szkl. śmietanki 18%
1/3 łyżeczki gałki muszkatałowej
1 małe dojrzałe awokado
garść listków młodej szałwii
10 dkg sera typu parmezan
sól, pieprz, sok z cytryny do smaku
1. W dużym garnku rozgrzej masło dodaj do niego gałkę muszkatałową zamieszaj i wsyp plasterki pora. Smaż pora przez 1-2 minuty mieszając od czasu do czasu na niedużym ogniu.
2. Dodaj ziemniaki, zamieszaj parę razy i zalej wszystko wodą tak aby wystawała parę centymetrów nad warzywa.
3. Gotuj do miękkości ziemniaków. Dosól i dopieprz do smaku.
4. Wybierz 2 chochle gęstszego z zupy i zmiksuj je na puree ze śmietaną, wlej z powrotem do zupy.
5. Podawaj zupę z kostkami awokado i utartym parmezanem, polaną odrobina soku z cytryny jeśli lubisz.
6. Posypuj drobno posiekanymi listkami szałwii. Możesz tez usmażyć całe listki na malutkiej ilości masła na patelni z obu stron i takimi udekorować zupę.
7. Pałaszuj z kromkami świeżego domowego chleba.
Jeśli chcesz aby część porów zachowała w zupie piękny zielony kolor. Zaraz po pokrojeniu zalej je wrzątkiem, pogotuj minutę, odcedź i przelej lodowato zimna wodą. Dodaj do zupy dopiero podczas serwowania.
Dziś zupełnie na RÓŻOWO bo o 3 ulubionych przeze mnie różowych rzeczach. O chłodniku z dodatkiem soku z buraków, o czarnej soli (która robi się różowa dopiero kiedy się ją zmieli ) i o jaskrach azjatycki- moich ukochanych kwiatach- które już niebawem zaczną kwitnąć. Od czego zacząć? Może od chłodnika. Kiedy w sklepach pojawia się pierwsza botwinka a za oknem pierwsze gorące dni- na naszym stole pojawia się ten oto chłodnik. Jestem wielbicielką fermentowanych produktów mlecznych w każdej postaci. Połączenie ich wszystkich w jednej zupie jest dla mnie sytuacją idealna. Czy jest coś lepszego na upał niż szklanka zimnej maślanki lub jogurtu? Jeśli dodamy do niej świeżych warzyw i ziół oraz kremowe i pożywne awokado- okazuje się, że otrzymamy danie idealne. Nie tylko, żeby zaspokoić nasze pragnienie ale i nasz apetyt, który często przecież podczas upałów jest niewielki. Jeśli sama zupa nam nie wystarcza, podajmy ją z młodymi ziemniaczkami. Mogą być gotowane lub jeszcze lepiej pieczone w piekarniku na odrobinie oliwy z oliwek ze świeżymi ziołami (moja ulubiona mieszanka do ziemniaków to: rozmaryn, tymianek i oregano).
Lubię i cenię chłodniki nie tylko za ich zdolność obniżania temperatury ludzkiego ciała ale również za walory smakowe oraz kremową konsystencję. Dodatek awokado wydaje się tą jedwabistą konsystencję chłodnika jeszcze podkreślać. Z tego samego powodu nie kroję lecz ścieram na tarce warzywa dodawane do zupy- w takiej formie bardziej pasują mi do ulubionej konsystencji. Jestem z tych, którym słońce zabiera energię, kiedy jest gorąco, nic mi się nie chce, ograniczam moje czynności do minimum. Kiedy mogę zjeść wtedy coś co nie wymaga zbytniego ruszania żuchwą- jestem szczęśliwa. Jeśli jednak Wy należycie do tych którzy lubią chrupać , pokrójcie wasze rzodkiewki i ogórki w plasterki zamiast je ścierać.
Dodatek soku z buraków jest moim ukłonem w stronę wyglądu zupy. Sami powiedzcie- Czyż to nie piękny kolor? A jak przy tym jest zdrowo! W ogóle jakby zliczyć te wszystkie witaminy, mikroelementy i całą korzystną florę bakteryjną w produktach mlecznych to okazuje się, że to super zdrowa zupa. Na dodatek ma jeszcze jeden bardzo zdrowy składnik- czarną sól.
Czarna sól wywodzi się z kuchni indyjskiej gdzie nazywana jest Kala Namak (warto ją pod taką nazwą szukać w Internecie). Jest to bogata w mikroelementy sól kamienna pochodzenia wulkanicznego (stąd tak dużo w niej związków siarki odpowiedzialnych za różową barwę oraz za jej specyficzny „jajeczny” aromat). Można ją kupić w naturalnych sporych czarno szarych bryłkach lub w postaci zmielonej- wtedy jest to różowy proszek (polecam formę sproszkowaną, chyba, ze lubicie wielogodzinne tłuczenie soli w moździerzu). Kala namak mieści się w pierwszej dziesiątce najczęściej używanych przeze mnie przypraw. Jej specyficzny aromat idealnie komponuje się z nabiałem oraz bardzo dobrze sprawdza się jako „nuta jajeczna” w bezjajecznych majonezach i innych sosach. Do tego sól ta ma walory chłodzące organizm- super więc nadaje się do chłodników. Kala namak uwalnia swój aromat dopiero w solance czyli wtedy kiedy zmiesza się ją z jakimś płynem. Nie bądźcie więc rozczarowani, kiedy sól kupicie powąchacie i nic nie poczujecie. Wsypcie łyżeczkę soli do wody zamieszajcie i wtedy powąchajcie- mnie od tego zapachu od razu przychodzi wspomnienie uzdrowiska i wód solankowych typu Zuber. Chłodnik bez czarnej soli też będzie dobry- trzeba ją zastąpić solą zwykła- jednak mniejszą ilością. Sól czarna tak samo jak himalajska jest trochę mniej słona niż nasza zwykła sól spożywcza. Według mojego doświadczenia 1 łyżeczka czarnej soli= 3/4 łyżeczki soli zwykłej. Więcej o kala-namak możecie przeczytać tutaj. Zachęcam do nabycia małego opakowania mielonej czarnej soli, użyjecie jej ze mną jeszcze nie raz- obiecuję. A na koniec o moich ulubionych różowych kwiatach. Na świecie jest ponad 400 gatunków dziko rosnących jaskrów (w tym parę w Polskich Tatrach) jednak tylko jeden – jaskier azjatycki (rununculus asiaticus)- jest uprawiany w szklarniach na kwiaty cięte oraz doniczkowe. Naturalnie rośnie w Iraku, Turcji, Syrii oraz Afryce Północnej. Nie potrzebuje wysokich temperatur wiec całkiem dobrze radzi sobie również w naszych ogrodach. Wyrasta z bulw, które można kupić w dobrych sklepach ogrodniczych. W ogrodzie kwitnie od czerwca do sierpnia, w doniczkach na balkonie może dużo wcześniej. Jaskry występują w różnych kolorach: białych, żółtych, kremowych, czerwonych i najbardziej przez mnie ukochanych- różowych. Więcej o uprawie jaskrów możecie przeczytać tutaj. Sezon kwitnienia jaskrów zbiega się zawsze w moim ogrodzie z sezonem jedzenia chłodników. Różowe jaskry tak idealnie pasują kolorem do mojego chłodnika, że gdybym mogła oberwałabym im wszystkie płatki i podawała razem z zupą. Nie mogę jednak, jaskry akurat w przeciwieństwie do wielu kwiatów, są zupełnie niejadalne. Nie przeszkadzało mi to jednak aby je dla Was sfotografować i pokazać razem z chłodnikiem. Czyż nie pasują do siebie idealnie? Pozdrawiam serdecznie i życzę Wam samych upalnych dni na nadchodzący długi majowy weekend. Takich w sam raz aby naszła Was ochota na wypróbowanie przepisu na ten pyszny chłodnik. Smacznego!
CHŁODNIK Z AWOKADO
(z miętą i sokiem z buraków-6 porcji)
1 duży pęczek botwinki (same buraczki i łodygi, bez liści) 1 szkl świeżo wyciśniętego soku z buraków + 1 łyżka soku z cytryny (lub barszczyk z kartonu np.takiego) 2 szkl kefiru lub maślanki 2 szkl jogurtu naturalnego 1 szkl kwaśnej śmietany 1 pęczek rzodkiewek po garści posiekanych: koperku, mięty, szczypiorku nieduży zielony ogórek 1 dojrzałe awokado 1,5 łyżeczki czarnej soli (kala namak- używam takiej)
1. Buraczki wraz z łodygami dokładnie myjesz, nie obierasz tylko dobrze szorujesz bulwy. Kroisz na drobne kawałki.
2. Zalewasz 3/4 szklanki wrzątku i gotujesz przez 2-3 minuty.
3. Odstawiasz do ostygnięcia.
4. Rzodkiewki ścierasz na drobnych oczkach tarki (możesz parę pokroić w plasterki do dekoracji).
5. Ogórka ścierasz na grubych oczkach tarki.
6. Wszystkie zioła drobniutko siekasz.
7. Nabiał mieszasz energicznie z ostygłą botwinką (wraz z wodą w której się gotowała).
8. Dodajesz sok z buraka wymieszany z sokiem z cytryny, cały czas energicznie mieszasz.
9. Dodajesz zioła, rzodkiewkę, ogórka, czarną lub jeśli nie masz zwykłą sól (wtedy tylko 1 łyżeczkę).
10. Na koniec obierasz i kroisz w kostkę awokado.
11. Delikatnie wrzucasz do chłodnika i mieszasz.
12. Chłodzisz w lodówce przez minimum godzinę.
13. Podajesz w upalne dni na obiad, np. z pieczonymi w piekarniku młodymi ziemniaczkami.
Liści z botwinki nie wyrzucaj tylko wykorzystaj jak liście sałaty (np. na kanapki lub do sałatki). Użyj tylko malutkich i delikatnych listków mięty, tych z czubków pędów. Jeśli lubisz kiedy coś w twoim chłodniku chrupie- nie ścieraj warzyw na tarce tylko pokrój na drobne kawałki.