Minął sierpień, minął wrzesień, znów październik i
ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal
Nie żałuję letnich dzionków, róż, poziomek i skowronków
Lecz jednego, jedynego jest mi żal
Addio pomidory, Addio ulubione
Słoneczka zachodzące za mój zimowy stół
Nadchodzą znów wieczory sałatki niejedzonej
Tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół
To cóż że jeść ja będę zupy i tomaty
Gdy pomnę wciąż wasz świeży miąższ …
w te witaminy przebogaty…
Addio pomidory, addio utracone
Przez długie, złe miesiące wasz zapach będę czuł!
Tak oto Jeremi Przybora ustami Wiesława Michnikowskiego żegnał pomidory jesienią.
Mnie chyba również dopadła jesienna melancholia, bo kiedy słucham tego nieśmiertelnego wykonania -myślę sobie- „Och! Nie ma już takich poetów, nie ma już takich interpretorów, nie ma już takich kabaretów i nie ma już… takich pomidorów.” Na pewno nie ma już ich w sklepach. Jeśli chcesz mieć pomidory do których będziesz wzdychał całą zimę to musisz je sobie samemu wyhodować. Na działce, w ogrodzie czy nawet na balkonie. Małe, duże, karbowane, pręgowane, nakrapiane, czerwone, zielone, pomarańczowe, żółte, czarne, białe- uprawiałam już wszystkie. Co rok odkrywam nowe odmiany i dokładam je do mojej pomidorowej tęczy.
W tym roku niestety żegnam się z moimi pomidorami dość szybko. I do mnie jak do Jeremiego Przybory przyszła „dziewczyna co oplotła pajęczyną” wszystkie moje krzaki. I jak w piosence Dziewczyna ta (czytaj zaraza ziemniaczana) ” zabrała pomidory te ostatnie com schowane przed nią miał”. Uratowałam co się dało, resztę chorych krzaków palę w ognisku, żeby w przyszłym roku choroba się nie rozprzestrzeniała. Z tego uratowanego kosza pomidorowej tęczy postanowiłam zrobić pyszną sałatkę godną zakończenia lata.
Na kołderce z liści świeżego szpinaku i liści jarmużu (taką zieleninę miałam w ogrodzie) ułożyłam słodziutkie pomidory z czarnymi oliwkami i pysznymi rozpływającymi się w ustach kotlecikami. Kotleciki to mieszanka domowego-jogurtowego sera (labneh) z przyprawami, kawałkami liści szpinaku, plasterkami oliwek i pomidorów. Wszystko to w panierce z mielonych płatków owsianych, usmażone na malutkiej ilości klarowanego masła. Chrupiące z zewnątrz, mięciutkie w środku, jeszcze ciepłe kotleciki wspaniale skomponowały się ze słodziutkimi pomidorami, soczystym szpinakiem i sosem który wyczarowałam z resztki jogurtowego sera, oliwy, ziół i soku z cytryny.
POLECAM BARDZO, BARDZO, BARDZO!
ADDIO!
Do zobaczenia- z Wami za tydzień- z pomidorami z ogródka dopiero za rok.
SAŁATKA POMIDOROWA TĘCZA
(z pysznymi kotlecikami z jogurtowego sera)
na kotleciki (10 szt):
2-3 szkl. jogurtu (najlepiej domowej roboty, jak najtłustszego, jeśli kupny to grecki)
1/2 łyżeczki soli (może być czarnej jeśli ktoś posiada)
1 łyżeczka mąki
pieprz, asafetyda lub inne przyprawy (do smaku)
garść posiekanych liści szpinaku
15 czarnych oliwek
3 koktajlowe pomidorki
8 łyżek płatków owsianych (górskich)
klarowane masło lub olej do smażenia
na sałatkę: Po dwie garście małych liści szpinaki i podartych liści jarmużu (lub innych zielonych sałat) DUŻO POMIDORÓW (najlepiej różnorodnych) garść czarnych oliwek
na sos: to co zostanie na dnie miski po robieniu kotlecików 3 łyżki oliwy z oliwek 1 łyżka sosu z cytryny parę listków świeżej bazylii i oregano (lub po 2 szczypty suszonego) 2 szczypty cukru (najlepiej brązowego) świeżo mielony pieprz
1. Jogurt przelej na sitko wyłożone pieluszką tetrową lub podwójnie złożona gazą, zawieś sitko na garnku i zostaw pod przykrycie na 2 dni poza lodówką lub na dłużej (do tygodnia) w lodówce. Po tym czasie otrzymasz na sitku, ser o kremowej konsystencji i dość kwaśnym specyficznym smaku (smak będzie się wyostrzał z każdym dodatkowym dniem). Ilość otrzymanego sera zależy od gęstości użytego jogurtu- proporcja na kotleciki podana jest na 1 szklankę sera.
2.Do dużej miski włóż ser, dodaj mąkę, sól i przyprawy, posiekane liście szpinaku oraz oliwki pokrojone w plasterki i pomidorki w malutkie kawałki (najpierw odsącz z nich nadmiar soku). Wszystkie składniki dodawane do kotletów muszą być jak najbardziej suche. Warto je osuszyć papierowymi ręcznikami.
3. Płatki owsiane zmiel w młynku, melakserze lub ubij w moździerzu- lecz nie na proszek tylko na mniejsze kawałki- posłużą do panierowania kotletów.
4.1 łyżkę mielonych płatków wsyp do miski z serem i wszystko dokładnie wymieszaj.
5.Mokrymi rękami (inaczej ser będzie się kleił do rąk) lep z sera kulki i obtaczaj w dużej ilości pokruszonych płatków. W czasie obtaczania spłaszczaj lekko kulki tak aby otrzymać kotleciki o średnicy około 5 cm. Dokładnie obtaczaj też boki kotlecików. Powinno wyjść 9-10 sztuk. Pozostaw w misce trochę sera (na około 1 kotlecik)- posłuży do zrobienia sosu.
6.Umyj warzywa i osusz na papierowych ręcznikach. Pomidory pokrój na połówki lub w ćwiartki, oliwki na pół.
7.Do miski z pozostałościami sera dodaj wszystkie składniki na sos (zioła porwij na drobne kawałeczki)- wymieszaj dokładnie aż do rozpuszczenia cukru. Wrzuć do miski warzywa na sałatkę i ostrożnie wymieszaj.
10.Na patelni rozgrzej klarowane masło lub olej- tylko tyle żeby pokrywało cieniutką warstwą całą patelnie.
11.Smaż kotleciki na średnim ogniu z obu stron na złoto (uwaga szybko się rumienią). Bądź bardzo ostrożny przy przewracaniu.
12. Układaj gorące kotleciki na sałatce z pomidorów i podawaj natychmiast. Kotleciki są najsmaczniejsze kiedy są ciepłe.
Ser, który otrzymasz z jogurty nazywany jest LABNEH. Ja zawsze robię go z domowego jogurtu, ten zaś powstaje z tłustego mleka prosto od krowy. Jeśli będziesz używać jogurtu kupnego- postaraj się znaleźć jak najgęstszy i najtłustszy. Ser można przechowywać w lodówce do tygodnia ( moje kotleciki najlepsze były właśnie z takie starego tygodniowego sera- który cały czas trzymałam na sitku, żeby zgęstniał).Tygodniowy ser, można zakonserwować zalewając jego kulki oliwą z oliwek. Najlepiej zrobić to w płaskim szklanym naczyniu z pokrywką, do oliwy dodać przyprawy i zioła a do sera odrobinę soli. W taki sposób można labneh przechowywać w lodówce do 2 miesięcy (podobno! u mnie nigdy tyle nie dotrwał- wyjedliśmy go zawsze dużo wcześniej).
Uwielbiam zbierać grzyby. Jest w tym coś instynktownie atawistycznego. Kiedy jestem w lesie czuję się trochę jak kobieta pierwotna, której zadaniem jest znaleźć, zebrać i przynieść do jaskini jak najwięcej jadalnych roślin. Okazuje się, że pomimo całej otaczającej mnie cywilizacji instynkt zbieractwa ma się w moich genach bardzo dobrze. Buszując z lesie a potem wracając do domu z pełnym koszykiem czuję się pożytecznie spełniona. Odkąd przeprowadziliśmy się na wieś i mieszkamy właściwie w lesie, grzybów mamy zawsze pod dostatkiem. W sezonie grzybowym- wystarczy wyjść rano do ogrodu, pochodzić pomiędzy starymi dębami z przodu i tyłu domu aby wrócić z dwoma garściami podgrzybków lub zajączków. Każdego dnia ktoś z rodziny robi obchód ogrodu i wraca z 10, 20, 30 grzybami. Zbieramy je kiedy są jeszcze nie za duże (wtedy nie są robaczywe i najsmaczniejsze). Jeśli znajdziemy zupełnie malutkie grzybki- nie wyrywamy ich tylko oznaczamy to miejsce. Chodzimy potem codziennie do takiego „grzybowego przedszkola” i sprawdzamy jak mają się nasze „maluchy”. Większość grzybowych zbiorów po prostu suszę. Suszone grzyby uwielbiam. Zawsze mam ich w kuchni całe puszki, dodaje ich obficie do zup(niekoniecznie tylko grzybowych), sosów, robię z nich nadzienie do pierogów czy farsz do najwspanialszej wigilijnej potrawy świata „smażonych uszek drożdżowo- grzybowych” (obiecuję podać przepis w grudniu). O ile suszone grzyby uwielbiam i znajduję dla nich liczne zastosowania w kuchni o tyle nie przepadam zbytnio za świeżymi grzybami leśnymi. Nie odpowiada mi ich „obślizgła” forma. Czasami ugotuję sos ze śmietaną, który mój mąż uwielbiaj jeść potem w każdej postaci: na plackach ziemniaczanych, z pajdami świeżego chleba z masłem czy z kaszą gryczaną. Od jakiegoś czasu robię też te oto zapiekanki i bardzo przypadły nam one do gustu. Przepis idealny do wykorzystania codziennej niedużej porcji malutkich grzybków leśnych. Wiem, że są nie za zdrowe i ciężko strawne. Ale co z tego kiedy są PRZEPYSZNE! Sezon grzybowy nie trwa przecież cały rok. Nadrobimy innymi zdrowymi potrawami kiedy się skończy.
ZAPIEKANKI Z LEŚNYMI GRZYBAMI
(10 małych- 'jak z bagietki’- kromek)
2 średnie cebule 2 szkl. pokrojonych w cieniutkie plasterki małych podgrzybków 2 gałązki świeżego rozmarynu 1 czubata łyżeczka masła 1/2 łyżeczki soli 20 szt. pomidorków koktajlowych 50g sera typu oscypek (lub innego-koniecznie wędzonego) parę gałązek świeżego tymianku, oliwa z oliwek sól, świeżo mielony kolorowy pieprz 10 kromek bagietki korzennej (lub innego pieczywa)
1. Cebulę pokrój w cieniutki piórka (czyli na pół a potem w plasterki)
2. Grzyby sparz wrzątkiem, odcedź i osusz, choć trochę, na papierowym ręczniku.
3. Na patelni, zeszklij cebulę z solą na maśle.
4. Dodaj gałązki rozmarynu i grzyby. Duś pod przykryciem aż grzyby będą miękkie a cała woda odparuje.
5. Dosól i dopieprz do smaku, pozostaw do ostygnięcia.
6. Pomidorki przekrój na połówki, ser zetrzyj na tarce, tymianek porwij na mniejsze gałązki.
7. Na każdą kromkę nakładaj DUŻO farszu grzybowego (usuń z niego wcześniej gałązki rozmarynu).
8. Na farsz kładź pomidorki (po 4 połówki na kromkę) rozcięciem do góry.
9. Posyp wszystko utartym serem, skrop oliwą z oliwek, udekoruj tymiankiem, dosól i dopieprz.
10. Piecz w piekarniku nagrzanym do 220’C (najlepiej z opcją grilla- jeśli masz) do czasu aż ser się stopi.
Zapiekanki idealnie pasują jako dodatek do klasycznej zupy grzybowej. Możesz dodać do nich więcej dodatków, np. czarne oliwki lub ostrą paprykę. Jeśli nie masz świeżych ziół zastąp je suszonym oregano( nie dodawaj go do farszu grzybowego tylko posyp zapiekanki po wierzchu, przed upieczeniem).
Przydarzyła mi się dziś dość dziwna sytuacja. Jechałam właśnie rowerem na jedną z moich zwyczajowych przejażdżek fotograficznych…
Zawsze wygląda to tak samo. Późnym popołudniem, kiedy światło jest najwspanialsze, pakuję swój aparat do torby, torbę do koszyka na kierownicy, siebie na rower i udaję się w nieznane. Jadę tak długo aż zauważę coś szczególnie pięknego- wtedy gwałtownie skręcam z drogi. Najczęściej kończę gdzieś na przydrożnej łące, w starym sadzie, na polu w łanach zboża, w czyimś ogródku czy na leśnej polanie. Nie ważne gdzie to jest , dla mnie zawsze jest to miejsce magiczne. Kiedy zaczynam patrzeć przez obiektyw aparatu, świat wokoło pięknieje a ja przenoszę się do krainy magii.
Otóż dzisiaj, kiedy po raz kolejny miałam przenieść się do świata magii i właśnie gwałtownie skręcałam rowerem z drogi, usłyszałam za plecami komentarz… ” No i poszła SRAĆ!”… (przepraszam za dosłowny i wulgarny cytat). Odwróciłam się, mając nadzieję zobaczyć jakiegoś pijaczynę i ujrzałam niestety „normalnego” Pana lat około 25 jadącego markowym rowerem. Komentarz na temat moich czynności fizjologicznych był skierowany do towarzyszącej mu kobiety (markowe ciuchy, tipsy, makijaż i fryzura jak na bal). Pocmokali, pokiwali głowami i z obrzydzeniem pojechali dalej.
Niezrażona komentarzami i w żaden sposób nie zamierzająca się tłumaczyć po prostu wyciągnęłam aparat i zaczęłam fotografować przepięknie uschnięte kwiaty, które przyciągnęły moją uwagę. Po drodze były jeszcze, krzaki dzikiej róży, jabłka w opuszczonym sadzie, przydrożne kamienie, stare zardzewiałe pręty, przewrócone drzewo w lesie, chwasty rosnące pomiędzy kostką brukową, stary płot, chmiel na tym płocie, mrowisko, pożółkłe i zwiastujące jesień liście. Każda z tych rzeczy zachwycająca, domagająca się mojej uwagi, krzycząca „spójrz na mnie -jestem interesująca-JESTEM PIĘKNA”.
DOSTRZEGAĆ PIĘKNO TAM GDZIE GO WCZEŚNIEJ NIE WIDZIAŁAM- to jedna z najwspanialszych rzeczy której nauczyła mnie fotografia. Zaryzykuje stwierdzenie, że to jak na razie największa wartość płynąca z tego hobby. Przedmioty na pierwszy rzut oka banalne widziane przez obiektyw aparatu nabierają dla mnie nowego wymiaru. Piękne są ich tekstury, kształty, kolory, ornamenty. Wszystko to pomalowane jeszcze odpowiednim światłem na zdjęciach wychodzi magicznie.
Zasada która za tym stoi jest prosta- każda z rzeczy w tym świecie zwyczajnie JEST PIĘKNA. Patrząc na to filozoficznie to wszystkie ONE przecież są dziełem genialnym genialnej siły wyższej. Jakkolwiek jej nie nazwiemy: Naturą, Bogiem, Kosmosem czy Ewolucją.
Jakby na to nie spojrzeć ( filozoficznie czy nie) obiektyw okazał się być zaczarowanym kalejdoskopem, który pozwala mi oglądać świat z zupełnie innej perspektywy. A co najważniejsze, zaczarował mnie tak, że nie muszę mieć go już przed sobą żeby piękno zobaczyć. Patrzę na rzeczy codzienne, banalne, stare, zniszczone, nieatrakcyjne i widzę ukryte w nich piękno. Schylam się po zardzewiałą puszkę, uschnięty listek czy polny kwiatek. Patrzę na nie tak długo aż dostrzegam ukryty w nich potencjał- niekoniecznie tylko fotograficzny. Coraz częściej staje na poboczu drogi, jedynie po to by pozachwycać się pięknym światłem czy unikalnym widokiem. Dzięki fotografii żyje bardziej ” tu i teraz” ,nauczyłam się dostrzegać piękno chwili oraz przedmiotów wokoło mnie.
Pomyślcie, co się stanie kiedy nauczę się stosować tą zasadę wobec napotkanych w życiu nie tylko przedmiotów ale również LUDZI?! Poważnie zastanawiam się nad fotografią portretową. Pewnie bardzo by pomogła. Na przykład dostrzec potencjał w dzisiaj spotkanym człowieku- autorze wulgarnego komentarza. Tak, sprawa jest koniecznie do rozważenia. A tymczasem…
Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie a w szczególności Pana na markowym rowerze. Nawet nie mam mu za złe dzisiejszego komentarza tylko ogromnie mi go szkoda. Dlaczego? -bo jedyna czynność, którą przychodzi mu do głowy robić w tych wszystkich pięknych miejscach- jest tak przeraźliwie „fizjologiczna”. No cóż może kiedyś kupi sobie markowy aparat fotograficzny, popatrzy przez obiektyw i… odkryje piękno wokół siebie. BARDZO mu tego życzę!
Po raz pierwszy jadłam ten sernik jakieś 10 lat temu w belgijskiej wegetariańskiej restauracji usytuowanej w… pałacu. Miejsce nazywa się Radhadesh i jest wyjątkowe. Oto w XIX wiecznym pięknie odrestaurowanym pałacu (lub zamku-nie jestem pewna jak to nazwać) mieści się … hinduistyczna świątynia Kryszny. Wokół zamku mieszka duża społeczność wyznawców, która jest duszą tego miejsca. Jest tam wisznuicki Collage (autoryzowany przez Uniwersytet Oxfordzki), jest największa chyba w Belgii biblioteka i księgarnia z wisznuickimi książkami, jest hotel i centrum konferencyjne, są sale wystawowe gdzie prezentuje się sztukę hinduską. Jest Goshala, jedna z niewielu w Europie.
Miejsce rocznie odwiedza tysiące turystów. Pełni rolę lokalnego muzeum i jest jedną z największych atrakcji turystycznych w regionie. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Brukseli lub Liege to wybierzcie się również do Radhadesh (tylko godzina drogi samochodem), naprawdę warto choćby z powodów kulinarnych. Można spróbować tam pysznego chleba w lokalnej piekarni (z 30 letnią tradycją) lub zjeść rewelacyjny obiad w przyzamkowej restauracji wegetariańskiej. Dla koneserów podróży kulinarnych w miasteczku obok (20km dalej) jest również mała wytwórnia belgijskiej czekolady do obejrzenia. Kilka razy dziennie zamek można zwiedzić z przewodnikami. Mówią chyba we wszystkich języka europejskich (również po polsku!).
Kiedy już tam będziecie, pełni ciekawych historii i niezwykłych wrażeń oraz przepysznego obiadu serwowanego za śmieszne pieniądze w lokalnej restauracji, koniecznie rozglądnijcie się za tym sernikiem. Serwują go tam w innej, lekko podpieczonej wersji, z wiśniami i migdałami zamiast borówek i cytryny. Jest przepyszny.
Kiedy 10 lat temu spróbowałam go podczas mojego pobytu w Radhadesh (byłam tam na jakiejś konferencji) od razu pobiegłam do restauracyjnej kuchni. Odnalazłam wspaniałą starszą kobietę, która na stałe mieszkała jako mniszka w świątyni a przy okazji piekła „cukiernicze dzieła sztuki” do restauracji. Chętnie podzieliła się ze mną przepisem, który okazał się nie jej autorstwa ale pochodził z tej książki, słynnego australijskiego wegetariańskiego szefa kuchni-Kurmy Dasa. O nim jednak napisze Wam już innym razem. Zdecydowanie zasługuje na osobną blogową historię. Przez 10 lat życia w mojej kuchni, oryginalny przepis Kurmy ewoluował i zamienił się w „najprostszy popisowy sernik na zimno”. W mojej wersji jego wykonanie jest banalnie proste a efekt zupełnie niewspółmierny do włożonego w przygotowanie sernika wysiłku. Wyjdzie każdemu i to popisowo a w dodatku zawiera składniki do kupienia w każdym osiedlowym sklepie. Do dzieła więc, Moi Drodzy!
SERNIK NA ZIMNO Z BORÓWKAMI
(bez żelatyny, bez jajek,najlepszy!)
200g sklepowych herbatników (2 klasyczne małe paczki) lub kruchych ciasteczek własnego wypieku 60g miękkiego masła (3 czybate łyżki) olejek cytrynowy (wg. uznania i intensywności od paru kropel do 1/2 łyżeczki) 500g mascarpone (zimnego z lodówki) 350g skondensowanego słodkiego mleka z puszki (tj. około 3/4 klasycznej puszki) 1/2 szkl. +3 łyżki soku z cytryny (świeżo wyciśniętego) otarta skórka z 1 dużej cytryny 500g borówek amerykańskich (lub innych owoców np. malin, truskawek, mango, winogron, jeżyn etc.) garść liści mięty do dekoracji
1.Ciastka połam, wrzuć do misy blendera i zmiksuj na proszek. Nie musi być idealny- nawet lepszy taki z drobnymi kawałkami ciasteczek.
2. Do ciastkowego proszku dodaj masło i olejek cytrynowy, wetrzyj masło w proszek tak żeby otrzymać coś w rodzaju mokrej kruszonki. Odsyp sporą garść na potem- posłuży do dekoracji.
3.Na dno dużej (28cm) tortownicy wysyp pozostała kruszonkę. Rozprowadź równomierną warstwą i uklep po wierzchu ręką. Wstaw do lodówki na pół godziny.
4. W międzyczasie w misce wymieszaj mikserem mascarpone z mlekiem z puszki i skórką cytryny na gładką masę(zajmie to około 1 min.). Cały czas miksując dodaj sok z cytryny i wmieszaj go w masę.
5.Powinnaś otrzymać dość gęstą pysznie słodką i orzeźwiająco cytrynową masę.
6.Wyjmij tortownice z lodówki, 3/4 borówek wsyp na ciasteczkowy spód (po pobycie w lodówce powinien stwardnieć i scalić się) .
7.Na borówki wyłóż masę sernikową. Parę razy postukaj tortownicą o blat, tak aby masa opadła i wniknęła pomiędzy owoce na spodzie.
8.Udekoruj wierzch pozostałymi owocami, listkami mięty i posyp odłożona kruszonką.
9.Wstaw do lodówki na 2-3 godziny do stężenia.
10.Zanim otworzysz obręcz tortownicy, obkrój brzegi sernika ostrym cienkim nożem. Inaczej część sernika zostanie na brzegach tortownicy.
11.Krój sernik na spore kawałki i podawaj gościom oraz domownikom. Na ich pochwały machaj ręką i odpowiadaj „OCH! To takie proste ciasto, znam je z GreenMorning.pl, chcecie link do przepisu?” 😉 .
Przechowuj sernik w lodówce, najlepszy jest w dniu zrobienia.
Jednym z pierwszych słów w hindi, którego nauczyłam się w Indiach było ” PANI”- czyli woda. Kiedykolwiek i gdziekolwiek siadaliśmy do stołu (a goszczono nas często) pierwsze o co prosiłam to „PANI!!!”. I to nie dlatego, że był upał (choć był).
Po Indiach najczęściej podróżowałam z moim Guru i grupą jego uczniów. My Polacy naprawdę jesteśmy gościnni, jednak Hindusi biją nas w tym na głowę. Każda hinduska rodzina zapraszając do domu SADHU (czyli świętego człowieka) za punk honoru stawia sobie ugoszczenie go jak króla oraz nakarmienie tak, aby nie mógł się ruszać. Zasada rozszerza się na każdego kto z SADHU do domu przyszedł. Nie ważne, czy jest to 5 czy 500 osób. Każdy jest posadzony, zabawiony rozmową i… karmiony, karmiony, karmiony. Odmowa w ogóle nie wchodzi w grę, byłaby największą obrazą dla Pana i Pani Domu.
Siedzisz więc pokornie i starasz się jak możesz kontrolować swój talerz oraz nakładane na niego potrawy (często około 20 na jeden posiłek). Większości z nich nie znasz, nie znasz też hindi aby zapytać „co to?”. Nawet jeśli osoba serwująca mówi po angielsku to i tak nie za wiele pomaga bo nie przyjmuje twojej odmowy tylko mówi „it’s very nice, very tasty” i nakłada Ci na talerz potrawę za potrawą. Większość z tych potraw jest ostra, za ostra jak na nasze europejskie standardy, tak ostra że od jednej łyżki płyną Ci łzy z oczu. Co więc robisz?….. Prosisz o „PANI!, PANI!” i zapijasz każdy kęs jak największą ilością wody. Przynosi ulgę i pomaga… jednak tylko na trochę. Po 2-3 daniach masz już żołądek pełen wody a według Pani Domu powinno się w nim zmieścić jeszcze paręnaście potraw. Nie. Woda to zdecydowanie nie jest rozwiązanie twojego problemu. Próbujesz więc inaczej. Zamiast zapijać wodą, ostre potrawy zagryzasz roti (czyli indyjskimi plackami) te przynajmniej w większości nie są ostre (chyba, że są nadziewane). Ale ponownie wracasz do punktu wyjścia- bo jesteś pełna już w połowie posiłku. Nie tędy droga, zabrnęłaś w ślepy zaułek !
Aż tu któregoś dnia w jednym z arystokratycznych domów w Jaypur, znajdujesz rozwiązanie. Właściwie, przynosi Ci je bardzo roztropna i pomocna służąca. Obserwuje Cię i Twoje zmagania z mieszaniną uśmiechu i współczucia na swojej pięknej azjatyckiej twarzy. Nagle znika i wraca z miseczką zimnego i gęstego jogurtu. Wykłada Ci go na talerz i miesza z ostrą potrawą. Na migi pokazuje, żebyś spróbowała. Z wielką ostrożnością wkładasz odrobinę jedzenia do ust i… o dziwo!… jesteś w stanie to przełknąć bez wielkiego pożaru wybuchającego w twojej jamie ustnej. Co więcej, wreszcie poczułaś inny niż ostry smak potrawy i okazała się ona przepyszna. Służąca stawia miseczkę obok twojego talerza i mówi wskazując na jogurt „DAHI”.
Właśnie nauczyła Cię słowa ratującego życie (lub przynajmniej zdrowie- szczególnie twojego żołądka). Odtąd pierwsze o co prosisz zasiadając do indyjskiego stołu to nie „PANI” lecz „DAHI”, „DOHI” lub „DOI” w zależności od tego w jakim regionie Indii się znajdujesz. Serwujące osoby trochę się dziwią, bo nie jest to normalna procedura spożywania posiłku. (W tradycyjnych domach bardzo przestrzega się kolejności podawania dań, ma to duży związek z ajurwedą- czyli staroindyjska medycyną naturalną, która zaleca jedzenie poszczególnych smaków i konsystencji pożywienia w odpowiedniej kolejności). Jednak jeśli pięknie złożysz ręce i błagalnym głosem poprosisz „DAHI, DAHI!” – dostaniesz to o co prosisz. Gęsty jogurt, domowej roboty, z tłustego mleka prosto od krowy zawsze jest” na wyposażeniu” indyjskiej kuchni.
Pewnego pamiętnego dnia kiedy siedzisz na podłodze jakiegoś niedużego domu, gdzieś w zachodnim Bengalu i pokornie składasz ręce prosząc o „DOI, DOI” (w hindi jogurt to „dahi” w bengali to „doi”) w oczach osoby serwującej pojawiają się dwa znaki zapytania „MISHTI DOI???”- pyta. „YES, DOI!” odpowiadasz. Pani Domu pojawia się za chwilę z niedużym glinianym naczyniem i stawia je na twoim talerzu. W naczyniu nie ma białego jogurtu- jest coś innego w lekko karmelowym kolorze. Niepewnie smakujesz odrobinę zawartości naczynia i… WOW!!!… zakochujesz się w tym smaku od pierwszego wejrzenia (a raczej kęsa). Właśnie odkryłaś MISHTI DOI.
Kuchnia Bengalska słynie w całych Indiach z najlepszych słodyczy. Ulice Kalkuty i innych miast tego regionu pełne są małych i dużych sklepików ze słodyczami wyrabianymi głównie z mleka i jego przetworów. Większość z nich porcjowana jest na malutkie kwadraty ale są i płynne puddingi czy pływające w syropach kuleczki, są przekładańce i kilkuwarstwowe cuda. Najpopularniejsze to: burfi- podobne do naszych krówek słodycze z odparowanego do stałej konsystencji mleka, sandesh słodycze z sera panir w różnych smakach i kolorach. Są i gulabjamuns (malutkie mleczne pączki nasączone syropem różanym) są rasagule i rasmalai (kuleczki z sera gotowane w syropach lub skondensowanym słodkim mleku z kardamonem, posypane świeżymi pistacjami). Jest keer- gęsty słodki mleczny puding (czasami ryżowy) jest rabri (deser którego głównym składnikiem są !!! kożuchy z mleka!!!). Jest chenna poda- pieczone tylko ze składników mlecznych i cukru ciasto. Jest wreszcie- MISHTI DOI- słodki gęsty karmelowy jogurt. Robiony i serwowany w małych naczyniach z niewypalanej lecz suszonej na słońcu gliny. Moim zdaniem to najlepsza mleczna słodycz w całym Bengalu, zaryzykuje nawet stwierdzenie, że w całych Indiach.
Mishti doi powstaje w takim samym procesie jak normalny jogurt. Z tym, że bazą jest nie zwykłe lecz mocno odparowane, słodzone i doprawione kardamonem gęste mleko. Dopiero do niego dodawana jest odrobina jogurtu jako zaczyn i taka mieszanka rozlewana jest do glinianych naczyń. Naczynia pod przykryciem pozostawia się w ciepłym indyjskim klimacie na 10-12 godzin w ciągu których mleko przemienia się w gęsty, jedwabisty, lekko karmelowy, słodki a zarazem kwaskowy deser. Glina dodatkowo wyciąga z jogurtu płynną serwatkę pozostawiając w naczyniu skondensowany deser. Mishti-doi najlepiej smakuje schłodzone i tak jest podawane- najczęściej podczas świąt religijnych- gdyż uważane jest za „pokarm Bogów”.
Długo wydawało mi się, że Mishti Doi nie uda się, bez glinianych naczyń i w takich przywiezionych z Indii je właśnie robiłam (zobacz na to zdjęcie). W ogóle proces przygotowania tego deseru wydawał mi się dość żmudny. „Cóż, wszystko co dobre wymaga wysiłku” myślałam i godzinami odparowywałam mleko. Aż parę lat temu, znajoma hinduska, mieszkająca na stałe w USA podzieliła się ze mną w Internecie (dzięki ci Boże za Facebook!) swoim „zachodnim” sposobem na Mishti -Doi.
Jej przepis brzmiał prosto: nie odparowywała mleka tylko go zagęszczała mlekiem w proszku, nie gotowała mleka z cukrem do skarmelizowania, tylko najpierw robiła karmel z cukru a potem zalewała nim mleko. A co najważniejsze! Nie używała glinianych lecz szklanych naczyń. Oto mnie, wielbicielce Mishti Doi, ktoś otworzył oczy „pochodnią wiedzy” i pokazał nowy, lepszy, prostszy i efektywniejszy sposób zrobienia mojego ukochanego deseru.
Od tej pory przepis przeszedł jeszcze sporo modyfikacji aby w końcu przyjąć formę tutaj prezentowaną. Przedstawiam Wam moje karmelowo-cytrynowe Mishti-Doi. Przepis najprostszych w wykonaniu i najlepszy w smaku. W mojej kuchni powstało z niego już ponad tysiąc porcji słodkiego ożywczego jogurtowego deseru. Mam nadzieję, że i Wam przypadnie do gustu oraz się uda! Gdyby jednak się nie udało (tak przydarzyło się jednej z moich przyjaciółek, której przepis podałam) przeczytajcie tutaj jak można taką porażkę zamienić w sukces.
1 litr tłustego mleka 4 łyżki brązowego cukru (może być biały ale wtedy wystarczą 3 łyżki) 1 tubka (150g) karmelowego mleka skondensowanego 3 łyżki mleka w proszku otarta skórka z 2 cytryn 1/2 szkl. jogurtu naturalnego
1. Mleko w proszku zalewasz 3 łyżkami zimnego mleka i mikserem miksujesz na pastę.
2. Stopniowo dodajesz resztę mleka, cały czas miksując ( jest to najlepszy sposób, żeby rozpuścić mleko w proszku bez powstawania grudek). Odstawiasz.
3. Do suchego garnka o grubym dnie wsypujesz cukier i podgrzewasz go na średnim ogniu do czasu aż uzyskasz karmel, czyli cukier zrobi się płynny i będzie miał złoto-brązowy kolor.
4. Mieszasz od czasu do czasu i uważasz bo karmel łatwo można przypalić (przypalony karmel dymi i ma gorzki smak, jeśli twój karmel zacznie dymić znaczy, że trzeba go wyrzucić i zacząć jeszcze raz).
5. Kiedy karmel jest gotowy, ostrożnie zalej go mieszanką mleka i mleka w proszku (na początku mleko będzie się bardzo pienić i może „strzelać”- uważaj.) Zamieszaj.
6. Jeśli mleko było bardzo zimne, karmel może zrobić się w nim twardy- nie przejmuj się tym.
7. Zagotuj mleko z karmelem i gotuj do tego czasu aż cały karmel rozpuści się w mleko.
8. Pozostaw mleko do ostygnięcia do temperatury około 40’C. (to taka temperatura, że kiedy włożysz do mleka palec na jakieś 20 sekund, będzie wydawać się bardzo ciepłe ale się nie poparzysz. Ile to 20 sekund? Wystarczający czas aby choć przez chwilę pomyśleć o zwierzęciu od którego mleko pochodzi, podziękować mu lub zmówić krótką modlitwę z prośbą o błogosławieństwo dla niego- ja tak w każdym razie robię.)
9. W międzyczasie dodaj do mleka- mleko z tubki i startą skórkę z cytryny.
10.Jesli na mleku podczas studzenia powstał kożuch- zbierz go i wyrzuć.
11. Kiedy mleko ma już dobrą temperaturę dodaj do niego jogurt i wymieszaj do całkowitego połączenia jogurtu z mlekiem.
12. Przecedź wszystko przez bardzo drobne sitko (aby pozbyć się skórki cytrynowej i ewentualnych grudek mleka w proszku- popsułyby idealnie jedwabistą konsystencje deseru, Niech Ci nie przychodzi do głowy, żeby nie przecedzać! Będziesz tego żałować!).
13. Rozlej deser do małych plastikowych kubeczków. Ustaw je na tacy i przykryj ściereczką (ważne!).
14. Postaw kubeczki w najcieplejszym miejscu w domu jakie znajdziesz. Optymalna temperatura to 35-45’C.
15. Ja wstawiam kubeczki z deserem do piekarnika (mam taki którego najniższa ustawialna temperatura to 30’C, taką włączam i zostawiam deser w zamkniętym piekarniku przez całą noc. Sprawdziłam kiedyś i wraz z deserem włożyłam do piekarnika mój termometr gastronomiczny okazało się, że realna temperatura w piekarniku wacha się pomiędzy 43-49’C (Jeśli przekroczyłaby 52’C to deser nie udałby się. W takiej temperaturze giną już bakterie jogurtowe- zrób więc test swojego piekarnika).
16. Pozostaw kubeczki w ciepłym miejscu przez 10 godzin (lub czasami nawet dłużej zależy od temperatury).
17.Deser jest gotowy kiedy z twojego słodkiego mleka zrobi się gęsty sztywny jogurt (kubeczek będzie można odwrócić do góry dniem i jogurt nie wyleci).
18. Wstaw kubeczki z jogurtem do lodówki na parę godzin.
19. Podawaj deser zimny prosto z lodówki, możesz dodać do niego owoce lub inne dodatki. Moim zdaniem jednak nie warto- deser jest wspaniały taki jaki jest.
Robienie Mishti doi przypomina robienie klasycznego jogurtu. Z tym, że bazą jest słodkie gęstsze mleko z dodatkami. Ponieważ bakteriom jogurtowym trudniej się w takim mleku mnożyć proces zabiera więcej czasu i wymaga nieco bardziej kontrolowanych warunków, szczególnie temperaturowych. Piekarnik jest naprawdę idealnym miejscem do produkcji Misthi Doi. U mnie sprawdza się też piec centralnego ogrzewania. Temperatura na jego obudowie to jakieś 37-38’C.
Przegapiłam w tym roku czas zbiorów fasolki szparagowej w swoim ogródku. Najpierw poświęciłam tak wiele czasu, żeby tą fasolkę posiać, doglądać, podlewać, pielić a kiedy przyszedł czas cieszyć się plonami tak zajęta byłam innymi „ważnymi sprawami” , że zwyczajnie zapomniałam. Jakież to znamienne dla dzisiejszych czasów. Najpierw coś tworzymy poświęcając temu wiele energii i naszego cennego czasu, dbamy o to, pielęgnujemy. A na koniec kiedy nadchodzi czas plonów nie zbieramy ich… bo… jesteśmy zajęci „tworzeniem i pielęgnowaniem” następnej rzeczy. Gonimy za czymś wiecznie, spiesząc się nie wiadomo po co a w międzyczasie … życie upływa nam na niedokończonych sprawach, niezebranych plonach, niewypowiedzianych słowach i niezamkniętych historiach. Przychodzi starość a my jakoś nie potrafimy pomóc naszemu życiu zatoczyć koła. Zostajemy tacy otwarci, niedokończeni, porozwalani, z tysiącami pragnień i niestarzejącym się hasłem ” I can’t get no satisfaction”. Żyliśmy tak długo a pozostajemy jak dzieci, nie rozumiemy najprostszej lekcji, że… Na wszystko w życiu jest odpowiedni czas a każda rzecz w tym świecie ma swój początek, środek i koniec. Nasze życie również.
No ale to zupełnie nie o tym miało dzisiaj być! A może i o tym?
Kiedy poszłam wreszcie po rozum do głowy, żeby zebrać fasolkę okazała się stara, łykowata i gdzieniegdzie nawet pożółkła. Pierwsza myśl człowieka wychowanego w czasach konsumpcjonizmu- „Wyrwać, wyrzucić na śmietnik, pójść do sklepu, kupić nową”. Druga myśl człowieka który choć trochę ze swoim konsumpcjonizmem stara się walczyć „zrobić z tego jakiś użytek, odzyskać włożoną w to działanie energię, nie marnować”. Skończyło się: zebraniem wszystkich strąków, wyniesieniem krzaków na kompostownik i wieczornym łuskaniem fasoli (oraz pyszną zupą na drugi dzień).
No i jak w takiej scenerii i z takimi przemyśleniami nie wrócić po raz kolejny do lektury „Traktatu o łuskaniu fasoli” Myśliwskiego? Czytaliście tą książkę? Ja chyba z tysiąc razy. Znajduje się w moim Top 20 najlepszych książek. Cała jest popodkreślana i pełna notatek na marginesie. Można powiedzieć, że ją nie tylko przeczytałam ale i przestudiowałam. W 2007 roku Wiesław Myśliwski dostał za nią NIKE- moim zdaniem całkiem zasłużenie.
O czym jest „Traktat o łuskaniu fasoli” ? Ba! Żeby to sprecyzować trzeba by talentu literackiego Myśliwskiego. Specjalnie przeczytałam większość recenzji tej książki dostępnych w Internecie, żeby zobaczyć czy ktoś trafił w sedno. Nikt! Więc i ja się nie porywam. Bo co Wam napiszę, że ” to monolog rzeka, który wygłasza główny bohater do swojego nieoczekiwanego gościa podczas wspólnego łuskania fasoli”, że to „metafizyczne poszukiwanie sensu ludzkiego życia”, że „autor zadał w tej książce wszystkie najważniejsze pytania, które powinien sobie człowiek w życiu zadać”, że ” to studium ludzkiego losu i zaduma nad tym czy rządzi nim przypadek czy przeznaczenie”? Oczywiście to wszystko jest prawdą ale jakże wybiórczą. Kunszt tej książki, jak i całej twórczości Myśliwskiego polega na opisywaniu rzeczy zwykłych, prozaicznych w filozoficzny sposób lub na odwrót może- opisywaniu głęboko filozoficznych tematów w zwykłych i prostych słowach?? Tylko Myśliwski potrafi napisać 20 stron książki „o przymierzaniu 1 kapelusza”, cały rozdział „o chrapaniu i jego ontologii”, epopeję o „schodach wiodących na półpiętro”, poemat o ” grze na saksofonie” czy traktat o „łuskaniu fasoli”. Z pozoru proste i prozaiczne wręcz rzeczy czy sytuacje są przez niego drążone i przedstawiane w bardzo głęboki, przenikliwy, wręcz metafizyczny sposób. Jego bohaterzy to prości ludzie, którzy w prozie życia znaleźli odpowiedzi na pytania od wieków zadawane przez filozofów.
Oto parę podkreślonych przeze mnie w książce cytatów: O WOLNOŚCI:
„Wolność , już w samym słowie, można powiedzieć ,kryje się jej zaprzeczenie. Podobnie jak w najpiękniejszym złudzeniu tli się rozpacz. Bo jeśli rozumieć to jako wolność od wszystkich przymusów to również od siebie. Przecież człowiek sam dla siebie jest najbardziej dokuczliwym przymusem. Często trudnym do zniesienia (…) Gdy tak nieraz się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że wolność to tylko słowo, jak wiele takich słów. Nie znaczą, co chciałyby znaczyć, bo to niemożliwe. Za wysoko mierzą i dosięgły złudzeń. I nie ma się co dziwić, skoro całe nasze życie to jedno pasmo złudzeń. Kierują nami złudzenia, powodują nami złudzenia. Złudzenia nas pchają, wstrzymują, wyznaczają nam cele. Rodzimy się ze złudzeń i śmierć też jest tylko przejściem z jednego złudzenia w inne.” (Ci wszyscy z Was, którym nieobca jest filozofia wschodu-powiedzcie: Czyż nie jest to kwintesencja opisu MAYI (iluzji otaczającego nas świata) ?)
O SŁOWACH:
„I żeby przez te wszystkie lata jeden do drugiego powiedział: -Masz tu gazetę.- Może nawet wystarczyłoby to jedno zdanie. Bo kto wie, czy w tym jednym zdaniu nie powiedzieliby sobie tego, czego nie powiedzieli przez te wszystkie lata. O w jednym zdaniu może się dużo zmieścić. Zdanie jest wymiarem świata, powiedział filozof. Tak, on. Czasem sobie myślę, czy nie dlatego tyle słów musimy przez życie powiedzieć, aby się mogło z nich wytopić to jedno zdanie. Jakie? Każdemu jego własne. Które mógłby człowiek w przypływie rozpaczy powiedzieć i nie skłamałby. Przynajmniej wobec siebie.”
” Milczenie też głos. I także słowa. Tylko, żeby tak powiedzieć, słowa, które straciły wiarę w siebie.”
O HISTORI:
„Nie pamiętam już , na której budowie pracował taki jeden w planowaniu. (…) Nie miał głowy do wódki , upił się i zaczął wygadywać, że go historia oszukała. Wyobraża Pan sobie, historia go oszukała. Jakby historia mogła kogokolwiek oszukać. To my oszukujemy wciąż historię , w zależności czego od niej chcemy. Zresztą według mnie każdy żyje za siebie i każde życie jest osobną historią. Że próbujemy to wlać w jedno naczynie, w jeden bezmiar, z tego nie wynika jeszcze prawda o człowieku.(…) Nic nie istnieje przecież w ogólności , a tym bardziej człowiek. Nie wiem skąd Pan na ten świat patrzy. Ja patrzę, tak jak Panu opowiadam z tej czy innej budowy. Byli to zawsze pojedynczy ludzie, jeden do drugiego niepodobny. Mówiło się załoga, tak jak mówi się historia, ale to tylko na zebraniach.”
O DZIECIŃSTWIE:
W tym wieku może się i wielu rzeczy nie rozumie, za to czuje się głębiej niżby się rozumiało. Nie mówiąc, że widzi się wszystko, widzi na przestrzał. Życia nie da się przed nikim zasłonić, a tym bardziej przed dzieckiem. Nie ma takiej kurtyny, żeby można zasłonić. Dziecko nawet przez kurtynę widzi. Czasem sobie myślę: czy to nie dzieci są naszym sumieniem. Potem coraz mniej się widzi. Świat już nie chce się tak w oczach odbijać. A dziecko nie musi nawet patrzeć . Świat mu się sam pod powieki wciska. Świat jest jeszcze wtedy przezroczysty. Niestety wyrasta się z tego. Dzisiaj trudno mi uwierzyć, że byłem kiedyś i ja dzieckiem. Pasłem krowy ale jakiż to dowód.”
O PAMIĘCI:
„Zresztą czymże jest pamięć, jeśli nie udawaniem, że pamięta się.. A to przecież jedyny nasz świadek, że byliśmy. Zależymy od pamięci jak las od drzew, a rzeka od brzegów. Powiem więcej, według mnie stworzeni jesteśmy przez pamięć. Nie tylko my, świat w ogóle. Toteż tak długo powinniśmy żyć na ile pamięć nam pozwala. (…) A zna Pan inną miarę życia?”
O MUZYCE:
„Bóg jest muzyką, a dopiero potem wszechmocą”
” Najpierw nabijał mi głowę, że saksofon to nie tylko narzędzie do grania. Złością gniewem czy obrazą nic u niego nie wskórasz. Cierpliwością i pracą. Pracą i sumiennością. Jeśli będziesz chciał, żeby saksofon się z tobą zbratał niczym dusza z ciałem, musisz się i ty otworzyć przed nim. Nie będziesz przed nim nic ukrywał to i on nie będzie przed tobą. A na każdy twój fałsz zatnie się i nie popuści. Ani wyżej ani niżej choćbyś płuca wydmuchał. Nie wystarczy zresztą płucami. Będzie grał, a będzie martwy. Musisz całym sobą grać, także swoim bólem, swoim płaczem, swoim śmiechem, nadziejami, snami, wszystkim co jest w Tobie, całym twoim życiem. Bo to wszystko muzyka. Ty jesteś muzyką, nie saksofon.”
O MIŁOŚCI:
” No i niech Pan mi powie, czy to była miłość? Według mnie miłość to niedosyt istnienia. A my byliśmy obolali istnieniem. Ona, co prawda, była kilka lat ode mnie młodsza, ale upłynęło już sporo odkąd przestała być młoda. (…) Nie podejrzewała zapewne, że gdy patrzyłem na nią , jak się rozbierała, czułem coś takiego, jakbym stawał się bogatszy o wszystkie jej obolałości, o jej cierpienia, o jej przemijanie. (…) Nie, nie o to chodzi, że współcierpiałem z nią. Czy zresztą miłość potrzebuje współcierpienia? Chodzi mi o to, że odczuwałem jej istnienie jako moje istnienie. Pyta Pan co to znaczy? To, że jakby Pan całe brzemię czyjegoś istnienia chciałby wziąć na siebie. (…) Na sama taką , choćby wyobrażoną, możliwość, czułem, że chce mi się znowu żyć. Mówi Pan, ze to niemożliwe. (…) Tylko wobec tego co powinno być miara miłości? Jeśli pod tym nic nie znaczącym słowem pan i ja to samo byśmy rozumieli? Według czego mielibyśmy ją odczuwać? Według pożądania ciała. Ciało ma swój kres…”
Jeśli są wśród Was Ci którzy czytali już „Traktat…” (lub może znajdą się tacy, którzy po książkę sięgną po przeczytaniu tego tekstu) proszę spróbujcie odpowiedzieć mi na pytanie: Czy tak jak ja uważacie, że „przypadkowy gość, który przyszedł kupić fasoli” i któremu bohater opowiada całe swoje życie to po prostu… jego śmierć? Żaden z krytyków literackich nie pisze o tym wprost (może im nie wypada, może to za banalne). Mnie się jednak tak wydaje, szczególnie po tym cytacie:
„Źle Pana zrozumiałem? To widocznie nie o tym samym mówimy. O tym samym? W takim razie dlaczego dopiero teraz Pan się zjawia? Dlaczego nie wtedy? Były i inne okazje. Nie musiałbym aż dotąd udawać. To prawda, że całe życie musimy udawać, aby żyć. Nie ma chwili, żebyśmy nie udawali. I nawet sami przed sobą udajemy. W końcu jednak przychodzi taka chwila, że nie chce nam się dłużej udawać. Stajemy się sami sobą zmęczeni. Nie światem, nie ludźmi, sami sobą. Tylko nie sądziłem, że to już.”
No i jeszcze na koniec może będziecie tak uprzejmi i podpowiecie mi jak to teraz zgrabnie spuentować ? Jak po takiej dawce mądrości nawiązać do przepisu na zupę fasolową? (przepyszną!) Że, co? Że nie da rady? Że, trzeba by mieć talent Myśliwskiego? Macie zupełna rację. Ja takiego talentu nie mam więc się nie porywam. Życzę Wam tylko ciekawej lektury i smacznego.
MOCNO MAJERANKOWA ZUPA FASOLOWA
(ze świeżo łuskanej fasolki, 4 porcje)
1,5 szkl. świeżo łuskanej fasoli
1 łyżka oleju
2 listki laurowe
2 ziela angielskie
2 szczypty sody
1 szkl. potartej marchewki (na grubych oczkach)
1,5 szkl. ziemniaków pokrojonych w kostkę
0,5 szkl. śmietanki 18% (NIE kwaśnej śmietany!)
garść listków świeżego majeranku
1 łyżka majeranku suszonego
2 łyżeczki soli
ewentualnie: asafetyda, pieprz lub inne przyprawy do smaku
1. Pierwsze 5 składników z listy zalej 4 szklankami wody i gotuj pod przykryciem na dużym ogniu do miękkości fasoli (mnie zajęło to 30 minut, ponieważ lubię kiedy fasola jest porządnie rozgotowana, dlatego też do zupy dodaję odrobine sody, dzięki niej fasola pęka podczas gotowania i naturalnie zagęszcza zupę).
2. Kiedy fasola jest miękka dodaj do garnka łyżeczkę soli, warzywa i kolejne 3-4 szklanki wody.
3. Gotuj do czasu aż warzywa będą miękkie i lekko rozgotowane.
4. Teraz wrzuć do garnka posiekane listki majeranku i majeranek suszony, pogotuj przez 1 minutę.
5. Do osobnej miseczki wlej śmietanę, stopniowo dodaj do niej chochelkę gorącej zupy z garnka, cały czas mieszaj, taką mieszankę dopiero przelej do garnka (zapobiegnie to zważeniu się śmietany w gorącej zupie).
6. Dodaj kolejną łyżeczkę soli, asafetydę, pieprz (lub dopraw po swojemu).
7. Jeśli zupa jest dla Ciebie za gęsta, dolej wody.
8. Podawaj z pajdami swojskiego chleba, smarowanego świeżym masłem.
Niech Was nie zwiedzie prostota i „plebejskość” tej zupy. Jej siła tkwi właśnie w tej prostocie. Jest przepyszna!!!
Do zupy użyłam drobnej fasolki świeżo wyłuskanej z przejrzałych strąków zielonej fasolki szparagowej. Za chwilę taka i inne łuskane fasole pojawią się w sklepach. W moim warzywniaku można świeżą, łuskaną fasolę kupić prawie do końca stycznia. Zaraz po wyłuskaniu nie poddaje jej się procesowi suszenia tylko przechowuje w chłodniach. Sprzedawana jest na wagę i bardzo różni się od klasycznej suszonej fasoli. Po pierwsze nie trzeba jej namaczać przed gotowaniem, po drugie gotuje się znacznie szybciej, po trzecie ma cieńszą delikatną skórkę, po czwarte ma lepszy świeższy i mniej mączny smak. Jeśli nie uda Wam się dostać takiej fasoli, użyjcie zwykłej suszonej, namoczcie ją tylko w wodzie przez noc. Wielkość fasoli jest dowolna, zupa wychodzi pyszna zarówno z drobnej fasoli jak i wielkiego „Jasia”. .