Od dłuższego już czasu eksperymentuje z serem jogurtowy, zwanym labneh. Moja cotygodniowa dostawa świeżego mleka w ilości 5 litrów co jakiś czas zamienia się w jogurt. A ten z kolei ląduje na wszystkich sitkach i durszlakach które mam w domu i powoli odcedza się z serwatki. Bo labneh to nic innego jak odcedzany jogurt -dlatego tą nazwą określa się nie tylko ser ale również grecki gęsty jogurt. Przy tym najprostszym z procesów powstawania sera- czas odcedzania odgrywa najważniejszą rolę. To ile czasu jogurt spędzi na sitku warunkuje jaki rodzaj produktu otrzymamy.
I tak: już po paru godzinach odcedzania, z normalnego jogurtu zrobi nam się taki o gęstości greckiego. Kolejnym stadium będzie coś w rodzaju serka homogenizowanego. Po parunastu godzinach otrzymamy twarożek do smarowania pieczywa a po dniu lub dwóch gęsty ser idealny do pieczenia serników (jak na pierwszym zdjęciu w tym poście). Jogurt dalej odcedzany nie tylko będzie zmieniał gęstość ale z czasem zacznie dojrzewać i zmieniać smak na kwaśniejszy i ostrzejszy, wtedy nadchodzi idealny czas aby zakonserwować go w oliwie.
Serek widoczny na zdjęciu powyżej był odcedzany przez 12 godzin. Taki czas daje idealny, niskokaloryczny twarożek do smarowania pieczywa. Jeśli nie zależy ci na kaloriach a chciałbyś aby twój serek był jeszcze pyszniejszy, możesz wymieszać jogurt w proporcji 5:1 z kwaśną śmietaną i taką mieszankę zacząć odcedzać. Możesz również posolić twarożek, zarówno przed jak i po odcedzaniu jak i dodać do niego przyprawy (np. pieprz, czarna sól, czosnek, świeże zioła czy chrzan).
A tak (jak na zdjęciu powyżej) wygląda serek który spędził na sitku 5 dni, jest idealny do dzisiejszego przepisu. Łatwo z niego ulepić kulki, które potem obtoczone w pysznościach zanurzać będziemy w oliwie z oliwek z przyprawami i świeżymi ziołami. Ja lubię wymieszać oliwę z oliwek z olejem gorczycowym. Potrawa nabiera od niego lekko ostrego musztardowego smaku. Wszystko to zapakowane do szklanych słoiczków może stać w lodówce nawet do 3 tygodni a z dnia na dzień robi się tylko lepsze, gdyż smaki oliwy, przypraw i sera idealnie się z sobą mieszają.
Takie kuleczki wyciąga się potem z oliwy i rozsmarowuje na świeżym pieczywie lub jeszcze lepiej tostach. Można też kulki dodać do sałatki ze świeżych warzyw. Jeszcze lepiej rozetrzeć taką kulkę z oliwą (w której kulki się moczyły) z sokiem z cytryny lub octem balsamicznego i przyprawami a otrzymamy pyszny i oryginalny sos do sałatek. Kuleczki są idealnym dodatkiem do pieczonych ziemniaczków czy do grillowanych warzyw (to moje ulubione ich zastosowanie) . Obtaczać można je właściwie we wszystkich ziołach i przyprawach, moje ulubione to: świeże i suszone oregano, świeży tymianek, grubo mielony kolorowy lub czarny pieprz, świeże drobno siekane chili, drobno siekane czarne i zielone oliwki.
Jeśli takie kuleczki nie przemawiają do twojej wyobraźni kulinarnej nie zrażaj się do sera jogurtowego- jest naprawdę pyszny i możesz użyć go na 100 innych sposobów. Na przykład do zrobienia kotlecików jak w przepisie na tę sałatkę. Możesz też jeść labneh jako twarożek na tostach polany miodem (mniam!). Użyj go jako bazy do sosu jogurtowego, tzatziki lub czosnkowego. Możesz odcedzany przez parę godzin jogurt posłodzić, wymieszać z wanilią oraz musem owocowym i jeść jako pyszny deser lub zmiksować dodatkowo z bitą śmietaną i zamrozić aby otrzymać wspaniałe lody jogurtowe (popatrz tutaj). Możesz wreszcie używać labneh jako sera do serników zarówno tych pieczonych jak i tych na zimno. Tutaj przykład takiego sernika.
JAK ZROBIĆ SER JOGURTOWY-LABNEH
(przepis podstawowy)
potrzebne będą: jogurt naturalny (używam takiego)
sitko lub durszlak
miska
gaza lub tetrowa ściereczka
1.Sitko lub durszlak ustawione na misce wyłóż podwójnie złożona gazą lub tetrą.
2.Wylej jogurt na sitko, przykryj i wstaw do lodówki.
3. Po 2-5 godzinach otrzymasz gęsty jogurt (jak grecki).
4. Po 10-12 godzinach otrzymasz ser o konsystencji serka homogenizowanego (idealnie na indyjski deser shrikand czy do smarowania pieczywa).
5. Po 24-48 godzinach otrzymasz ser konsystencją przypominający mielony twaróg- idealny na serniki.
6. Po 4-5 dniach otrzymasz gęsty ser o nieco kwaśniejszym i ostrzejszym smaku idealny na dzisiejszy przepis.
Podane czasy odcedzania są dość orientacyjne, wszystko zależy od jakości i gęstości mleka z którego powstał jogurt. Nie musisz się jednak obawiać, że twój labneh wyjdzie za gęsty, ten proces jest odwracalny. Wystarczy otrzymany ser wymieszać mikserem z odpowiednią ilością odcedzonej serwatki tak aby otrzymać pożądaną konsystencję. Nie można podać też idealnej proporcji zużytego jogurtu do otrzymanego sera. Zależy to od gęstości i dojrzałości jogurtu. W przybliżeniu można przyjąć że z 1 litra jogurtu otrzymamy 1,5 szklanki labneh.
Mój labneh powstaje z domowego jogurtu, ten zaś z tłustego mleka prosto od krowy. Można do produkcji labneh użyć również kupnego jogurtu, zarówno tego w wersji light jak i pełnotłustego. Jeśli chcemy przyspieszyć nieco proces odcedzania możemy użyć jogurtu greckiego.
1,5 szkl. labneh (4-5 dniowego- patrz ramka wyżej)
1 łyżeczka soli
1 płaska łyżeczka czarnej soli- kala namak (lub dodatkowe pół łyżeczki zwykłej soli)
po 1/2 łyżeczki ulubionych przypraw (ja dodałam pieprzu, asafetydy i wędzonej papryki)
1 szkl oliwy z oliwek (extra virgin- dobrej jakości)
1 szkl. oleju gorczycowego (do kupienia w sklepach z żywnością orientalną lub zastąp oliwą z oliwek)
po parę gałązek świeżego: rozmarynu, tymianku, oregano
łyżeczka sosu sojowego (opcjonalnie)
do obtoczenia kulek
(do wyboru lub wszystkiego po trochu): grubo tłuczony w moździerzu kolorowy pieprz
suszone i świeże liście oregano
świeże liście tymianku
drobno siekane świeże zielone chili lub papryczki pepperoni (bez pestek)
drobno siekana cebula lub czosnek
drobno siekane oliwki (lub po 1 całej oliwce do środka każdej kuleczki)
świeżo starty imbir (lub suszony dodany do sera)
1.Wymieszaj ser z solą i przyprawami.
2.Ulep kulki o dowolnej średnicy.Najlepiej robić to dłońmi posmarowanymi oliwą. Możesz do środka każdej kulki włożyć oliwkę.
3.Obtaczaj kulki w wybranych przez siebie dodatkach (możesz też część zrobić bez dodatków).
4. Na dnie szklanych płaskich naczyń ułóż gałązki ziół i lekko je utłucz by puściły aromat.
5. Wymieszaj oliwę z olejem gorczycowym i wlej do połowy wysokości naczynia.
6. Układaj kulki ciasno w oliwie. Może być warstwami.
7. Zalewaj pozostałą oliwą, tak aby dokładnie zakryła kulki. Zakręć lub przykryj pokrywką.
8. Przechowuj w lodówce lub innym zimnym i ciemnym miejscu.
9. Kulki najlepsze są po 2-3 dniach.
Labneh przechowywany w zalewie z oliwy podobno zachowuje świeżość do 3 tygodni. Jeszcze nigdy nie było mi dane tego sprawdzić. U mnie każda jego ilość znika w ciągu tygodnia.
Panir, Cottage cheese, White Cheese to tylko niektóre nazwy tego cudu. Najprostszy z możliwych do zrobienia serów. Niepodpuszczkowy, niedojrzewający, świeży i cudownie łagodny w smaku. Gdybym potrafiła napisałabym o nim wiersz, lub traktat lub jeszcze lepiej „Odę do Paniru”. Jak mawiał jeden z moich nauczycieli gotowania: „świat dzieli się na tych którzy są wielbicielami paniru i na tych którzy nimi będą”. Sam w sobie nie ma zbyt wyrazistego smaku dlatego z reguły poddaje się go dalszej obróbce. I jego wyjątkowość polega na tym, że poddaje się idealnie prawie każdej obróbce. Można go miksować na masę która będzie plastyczna, można go ścierać, można kroić, można gotować, można smażyć (w ogóle się nie rozpuszcza), można piec, można grillować, można marynować, konserwować, piklować . Niezastąpiony w wegetariańskiej kuchni indyjskiej, która używa go na tysiąc różnych sposobów. Kiedy spytałam na jednej z facebookowych grup moich indyjskich znajomych o przykłady dań z wykorzystaniem paniru w niecałą godzinę dostałam ich ponad setkę. Oto moje TOP 5 wykorzystania paniru w kuchni indyjskiej:
1. Paneer Butter Masala– kostki lekko podsmażonego na klarowanym maśle paniru gotowane w sosie ze słodkich dojrzałych pomidorów z olbrzymią ilością masła z pastami z utartych przypraw (chili, imbiru, kurkumy i kozieradki). Mistrzostwo świata!
2. Palak Paneer- kostki świeżego paniru zanurzone w sosie ze zmiksowanych i gotowanych w śmietanie i przyprawach (kumin, kolendra, asafetida) liściach szpinaku. Mniam!
3.Paneerr Tikka- kawałki paniru moczone w marynacie z jogurtu i przypraw (imbir, garam masala, czerwone chili) i pieczone w formie szaszłyków wraz z kawałkami warzyw w piecu tandoori (można też w piekarniku). Istne szaleństwo!
4. Rasmalai – malutkie kuleczki ze zmiksowanego paniru gotowane w syropie z dodatkiem wody różanej, chłodzone i serwowane zanurzone w mlecznym słodkim, gęstym puddingu z prażonymi pistacjami na wierzchu. Zupełnie uzależniające!
5. Kitchari Panir– swojskie, codzienne jednogarkowe danie składające się z mieszanki ryżu warzyw, fasoli (najczęściej mung) i przypraw. Często nazywane „ucztą biedaków”. Z dodatkiem kawałków świeżego paniru przemienia się w istną „ucztę króla”!
Ale panir to nie tylko kuchnia indyjska. Ten prosty i przepyszny ser podbił serca wegetarian na wszystkich kontynentach. Widziałam i próbowałam go na całym świecie w daniach m.in. kuchni włoskiej, niemieckiej, francuskiej, afrykańskiej, meksykańskiej, rosyjskiej, brazylijskiej, chińskiej czy japońskiej. Ja sama stosuję panir w tradycyjnej kuchni polskiej.
Moje TOP 5 użycia paniru w kuchni polskiej:
1. Smażone a potem gotowane w bulionie z przyprawami kostki paniru są idealną „wkładką” do mojego bigosu.
2. Kostki świeżego paniru wraz z serwatką z jego produkcji są super dodatkiem do zupy pomidorowej lub warzywnej.
3. Pokruszony panir odpowiednio przyrządzony i usmażony może zastąpić jajecznicę na śniadanie.
4. Zmielony w melakserze panir jest idealnym dodatkiem do twarogu w pieczonych sernikach i jako nadzienie do naleśników.
5. Kotlety z paniru? Czemu nie! Moja rodzina je uwielbia.
Produkcja paniru jest dziecinnie prosta: do wrzącego mleka jako środek ścinający dodaje się czegoś kwaśnego. Ja preferuję świeży sok z cytryny choć czasami używam również kwasu mlekowego, jogurtu, kefiru czy maślanki. Niektórzy ścinają mleko także octem czy kwaskiem cytrynowym. Kwas powoduje rozdzielenie mleka na 2 substancje. Jedną jest żółta (czasami nawet lekko seledynowa) serwatka. Jest przepyszna, pełna substancji odżywczych i w odróżnieniu od innych serwatek w ogóle nie kwaśna. Można jej używać zamiast wody do gotowania: zup, sosów, dodawać ją do wyrobu: chleba, muffinek, ciast, naleśników. Można w niej gotować ryż i kasze. Można robić z niej pyszne napoje, lemoniady czy sorbety. Można w niej wreszcie się kąpać (znam takich którzy tylko po to robią panir), moczyć stopy, myć włosy. Można nią podlewać rośliny doniczkowe i te w ogrodzie. Uwielbiają ją zwierzęta. Mój kot miskę ciepłej serwatki po robieniu paniru wypija w kilka chwil i natychmiast rozgląda się za dokładką. A to, Moi Drodzy, TYLKO serwatka, TYLKO produkt uboczny przy produkcji paniru!
Jeśli serwatka jest srebrem to panir jest zdecydowanie złotem! Zachęcam do zrobienia tego sera w domu. Nie może się nie udać. Ponieważ to zupełna podstawa, postanowiłam napisać o panirze osobny wpis. Będę mogła kierować Was tutaj za każdym razem kiedy podam przepis na wykorzystanie tego sera. A wierzcie mi będzie to BARDZO CZĘSTO. Jeśli nie chcecie czekać na konkretny przepis i macie ochotę spróbować paniru już teraz, po prostu pokrójcie go w kostkę i usmażcie na patelni, na maśle z przyprawami i solą. Do złotego koloru z każdej strony. Możecie użyć pieprzu, słodkiej lub ostrej papryki, asafetidy, czosnku, kuminu czy czarnej soli (kala namak) lub innych przypraw które lubicie. Jeszcze gorące kostki sera zanurzajcie w pomidorowym sosie (takim jaki zrobilibyście np. do spaghetti) dodajcie odrobinę śmietany wymieszajcie i zajadajcie z pajdą świeżego chleba z masłem. Smacznego!
A Wy jak wykorzystujecie panir i serwatkę w swojej kuchni? Podzielcie się ze mną swoimi sposobami, proszę.
JAK ZROBIĆ PANIR
(przepis podstawowy na 1/2 kg. sera)
3 litry tłustego mleka (nie może być UHT, zwykłe pasteryzowane jest ok. choć najlepsze oczywiście to prosto od krowy) około 1/3 szkl. świeżego soku z cytryny (lub 1/2 litra jogurtu, kefiru lub maślanki)
sitko, durszlak lub tetrowa ściereczka
1. Na dno garnka wlewamy odrobinę wody, kiedy się zagotuje wlewamy mleko- w ten sposób nasze mleko się nie przypali.
2. Przykrywami i zagotowujemy mleko.
3. Kiedy mleko zaczyna się już w garnku podnosić, odkrywamy przykrywkę zmniejszamy gaz do minimum i partiami zaczynamy wlewać nasz czynnik zakwaszający. Wlewamy połowę soku z cytryny lub jogurtu i lekko mieszamy mleko. Najlepiej nie mieszać zbyt intensywnie tylko zagarniać od brzegów garnka ku środkowi- w ten sposób nie porozrywamy zawiązującego się sera. Jeśli mleko się zagotowało ponownie a nic się nie wydarzyło dodajemy znowu połowę tego soku który nam został i powtarzamy proces. Generalna zasada jest taka, że im mniej środka ścinającego dodamy tym miększy i delikatniejszy będzie ser. Dlatego z mojego doświadczenia wynika, że lepiej dodawać po trochu i skończyć we właściwym momencie.
4.Właściwy moment to taki kiedy mleko zaczyna rozdzielać się na skrzepy białego sera i żółtej serwatki. Wtedy trzeba przestać dolewać soku z cytryny i pozwolić procesowi ścinania zrobić swoje, tylko mieszając delikatnie od czasu do czasu.
5. Można też się zupełnie nie przejmować moim pisaniem i po prostu do wrzącego mleka wlać cały sok lub jogurt. Zamieszać i poczekać aż wytrąci się ser.
6. Ser jest gotowy kiedy serwatka jest już klarowna i żółta. Od zagotowania mleka, przez wlanie środka ścinającego do powstania sera trwa to może 2-3 minuty (lub dużo krócej jeśli się nie ceregielisz jak ja z wlewaniem soku).
7. Teraz trzeba delikatnie przelać ser na sito lub wyłożyć na ściereczkę, którą można zawiązać i zawiesić nad zlewem. Warto pod sitko podstawić miskę aby zebrać serwatkę.
8. Po 1 godzinie ser jest gotowy do krojenia lub dalszej obróbki. Można przyspieszyć ten proces przyciskając go czymś ciężkim.
9. Panir przechowuje się w lodówce, w zależności od jakości mleka pozostaje świeży od 3 do 5 dni.
Panir można zamrażać. Najlepiej pokroić go w kostkę rozłożyć na tacach, wstawić na 2 godziny do zamrażalnika a potem wkładać zamrożone kostki do woreczków lub pojemników. Odmrożony panir trochę się kruszy i nie ma już takiej samej konsystencji jak ten świeży ale idealnie nadaje się do smażenia.
Dziś bardzo kulinarnie i właściwie tylko o tym torcie. Zasługuje na uwagę bo jest pyszny. Po raz pierwszy zrobiłam go w wersji wegańskiej na urodziny jednego z moich przyjaciół. Tak się składa, ze ten przyjaciel jest również moim pracownikiem a dla moich pracowników piekę torty urodzinowe, które potem pałaszujemy wspólnie w naszej pracowni. (Chce ktoś się u mnie zatrudnić? Właśnie robię nabór na nowe stanowisko 😉 ). Po raz pierwszy tort wyszedł pyszny, choć robiłam go zupełnie na oko inspirując się paroma przepisami znalezionymi w Internecie. Potem jednak choć stawałam na głowie i próbowałam sobie przypomnieć proporcje i składniki jakie użyłam do upieczenia wegańskiego „biszkoptu” nigdy mi już wegańskie ciasto nie wyszło na tyle dobre by dorastało do moich standardów. Dlatego podaję Wam dziś wersję z niewegańskim „biszkoptem”, choć cała reszta tortu taka jest. Myślę, że weganie z łatwością przerobią tort używając swojego sprawdzonego przepisu na ciasto bez użycia nabiału. Z miłą chęcią posłucham ich sugestii jak piec takie ciasto aby było pulchne, lekkie, pyszne i nie smakowało sodą. Ciasto użyte do tortu ananasowego choć nie-wegańskie jest naprawdę dobre. Moje 20 letnie poszukiwania dobrego i niezawodnego ciasta tortowego bez jajek doprowadziły mnie właśnie do tego przepisu. Wychodzi zawsze (przynajmniej mnie), jest proste w przygotowaniu, ma mało i łatwo-dostępnych składników (syrop kokosowy użyty do tego konkretnego przepisu można pominąć), dobrze się nasącza i rośnie równomiernie podczas pieczenia. Można go modyfikować robiąc w wersji kakaowej lub cytrynowej. Wspaniale nadaje się też aby upiec je w formie do mufinek.
W ogóle cały tort ananasowy, super nadaje się aby przygotować go w formie 9-10 mini torcików, wykonanych właśnie z ciasta upieczonego w formie do mufinków. Każdy torcik z kwiatkiem ananasowym na czubku- wygląda przecudownie. Najlepiej jest wtedy mufinki pokroić na 3 części i składać torciki z 3 plasterków ciasta takiej samej średnicy. Czyli na jeden torcik- trzy wierzchy od babeczek, na drugi trzy środki babeczek a na trzeci 3 spodnie części. Wtedy to faktycznie wygląda jak malutki torcik a nie ma kształtu cupcakes-a. Zachęcam również do wykonania kwiatów z ananasa. Są proste i mało pracochłonne a wywołują efekt „WOW” u każdego konsumenta tego ciasta. Większość osób najpierw odkłada je na bok myśląc, że to prawdziwe kwiaty użyte tylko jako niejadalna dekoracja. Kiedy jednak dowiadują się z czego są kwiaty i że można je spałaszować razem z tortem są zachwyceni. Mam nadzieję, ze Wy również będziecie.
Pozdrawiam was serdecznie i informuję, że do końca roku mogę pojawiać się tutaj mniej regularnie. Właśnie zaczyna się „przedświąteczny okres” wzmożonej pracy w mojej firmie. W tym roku jakoś bardzo wcześnie. Oznacza to dla mnie i mojego męża (oraz wszystkich naszych pracowników) bardzo intensywną pracę, również w weekendy. Kiedy będziecie czytali ten post w sobotni ranek ja będę najprawdopodobnie już w pracy, wykonując jedną ze 120 ram, którą Prezydent RP będzie wręczał niedługo swoim gościom w Belwederze. Wrócę do domu już tak późno, że nie zastanę żadnego dobrego światła do fotografowania a bez niego moje zdjęcia są nic niewarte. I tak będzie niestety przez najbliższe dwa miesiące, będą tylko zmieniać się zlecenia a za oknem będzie się robić coraz ciemniej. Ale to minie wraz z zimowym przesileniem. Bądźcie więc cierpliwi i wyrozumiali. Poproszę bardzo.
na ciasto: 1 puszka skondensowanego słodzonego mleka (530g) 150g masła roślinnego (takiego klasycznego ze słonecznikiem na wieczku, ostatecznie może być miękkie masło) 1/2 płaskiej łyżeczki sody 1/2 płaskiej łyżeczki proszku do pieczenia 1 łyżka soku z cytryny 2 szkl + 2 łyżki mąki 4 łyżki kokosowego syropu (takiego jak na jednym ze zdjęć lub 4 łyżki wody) 1 łyżka kaszy manny (do wysypania tortownicy) na nadzienie ananasowe: średni świeży ananas (mój ważył 1850g przed obraniem) 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej (lub kisielu ananasowego jeśli akurat masz) 5 łyżek kokosowego syropu barmańskiego (jak na zdjęciu- lub czegoś innego intensywnie kokosowego, lub można pominąć-choć szkoda) na krem: 1 puszka kokosowego mleczka min 18% tłuszczu (400ml) 1 łyżeczka kokosowego syropu barmańskiego (można pominąć) 1 łyżeczka soku z cytryny 1 łyżka cukru waniliowego (najlepiej w formie pudru) 2 łyżki masy śmietanowej lub 1 łyżka Śmietan-fix-u i 1 łyżka cukru pudru (lub można pominąć jeśli nasze mleczko ładnie się ubiło- tylko dodać wtedy cukier puder). do dekoracji: 2-3 łyżki wiórków kokosowych kwiaty z ananasa (przepis w osobnej ramce)
Przygotowanie ciasta:
1. Mleko i masło roślinne zmiksuj mikserem ręcznym na puszystą masę (około 1 minuty).
2. Wyłącz mikser, dodaj proszek do pieczenia i sodę a na nią wylej sok z cytryny (powinno się spienić- jeśli się nie pieni to znaczy, że soda jest nieaktywna, trzeba dodać inną).
3. Zmiksuj ciasto ponownie i dodawaj stopniowo 2 szklanki mąki cały czas miksując.
4. Miksując dalej i dodaj syrop kokosowy lub wodę i dodatkowe 2 płaskie łyżki mąki.
5. Ciasto wyjdzie puszyste i gęste (takie do przekładania łyżką nie do wylewania).
6. Tortownicę wysmaruj masłem i wysyp kaszą manną, przełóż ciasto i wygładź wierzch- najlepiej mokrą łyżką. Ja piekę ciasto w dwóch małych tortownicach 16cm średnicy każda. Polecam wszystkim taki zakup, ciasto piecze się szybciej, bardziej wyrasta, do niektórych tortów nie trzeba go przekrajać (ma się 2 gotowe blaty) a co najważniejsze 2 małe tortownice mieszczą się razem na jednym poziomie piekarnika. Jeśli nie masz 2 małych blaszek użyj jednej większej(24cm średnicy).
7. Piecz ciasto w 170’C do złotego koloru i suchego patyczka. W dużej tortownicy będzie to około 40 minut w małych tortownicach około 20-25 min.
8. Wyjmij z piekarnika, pozostaw do lekkiego ostygnięcia w blaszce, potem przełóż na kratkę żeby wystygło. Teraz musisz ciasta bardzo pilnować. Jest ono pyszne, bardzo proste w wykonaniu, pięknie się nasącza i zawsze się udaje- ma tylko jedną wadę- bardzo szybko wysycha. Dlatego kiedy ciasto będzie już niegorące (może być jeszcze leciutko ciepłe) trzeba je zawinąć w folię lub po prostu włożyć do reklamówki. Inaczej zrobi się twarde na brzegach.
ananasowe nadzienie:
(zrób w czasie kiedy piecze się ciasto)
9. Od ananasa odetnij górę z liśćmi i dół. Jeśli górę utniesz równiutko może ci posłużyć jako podstawka pod tort (jak na zdjęciu- jest całkiem stabilna).
10. Ostrym nożem obkrój z ananasa skórkę. Po obkrojeniu łusek zostaną na ananasie „oczka” do wyłuskanie- jak w ziemniakach tylko że bardziej regularne. Trzeba je wszystkie po prostu wydłubać.
11. Przekrój ananasa na pół (nie wzdłuż- tylko tak aby plasterki które będziesz kroił wychodziły okrągłe) i jeśli będziesz robił dekorację z kwiatów wykrój 8-10 plasterków (patrz instrukcja w osobnej ramce).
12. Z pozostałego ananasa usuń twardy środek a resztę pokrój w drobną kostkę.
13. Odłóż 1/3 pokrojonego ananasa a resztę włóż do garnka, dodaj syrop kokosowy i gotuj przez 15 minut, mieszaj od czasu do czasu.
14.Zdejmij z ognia i blenderem zmiksuj na pulpę.
15. Postaw z powrotem na gaz dodaj pozostałego ananasa oraz mąkę ziemniaczaną lub proszek kisielowy wymieszany z 1-2 łyżkami zimnej wody. Zagotuj ponownie cały czas mieszając i odstaw do ostygnięcia.
krem kokosowy:
Mleko kokosowe można ubić tylko wtedy kiedy jest BARDZO zimne. Dlatego puszka mleka powinna przebywać w lodówce minimum 12 godzin a najlepiej 3-4 dni (ja po prostu trzymam puszki na stałe w lodówce, kiedy chcę z nich skorzystać jest jak znalazł). Dobrze jest również na 15 minut przed ubijaniem przełożyć puszkę do zamrażarki. Ważna jest także jakość mleka, osobiście polecam mleko firmy KIER. Próbowałam paru innych ale albo się nie ubijały dobrze albo były niedobre w smaku albo miały szary zamiast białego koloru. Zapytałam na forum o to inne blogerki kulinarne i one polecały też markę „Real Thai” i „Aroy-D”.
16.Zimną puszkę mleka odwracamy do góry dnem i otwieramy. Zlewamy wodę kokosową i wyjmujemy samą białą masę. (Niektóre mleka z powodu dodatku jakichś emulgatorów nie rozdzielają się na stałą i płynna część ale też dają się ubić). Przekładamy kokosową masę do schłodzonego naczynia dodajemy cukier waniliowy i ubijamy jak śmietanę. Kiedy jest już sztywna dodajemy resztę składników i mieszamy na wolnych obrotach tylko do połączenia składników. Śmietanfix lub masa śmietanowa służą w tym przypadku do dodatkowego usztywnienia kokosowej bitej śmietany. Jeśli nie lubisz takich dodatków a twoja śmietana ubiła się idealnie możesz spróbować je pominąć. Mleko kokosowe nigdy nie ubije się tak idealnie jak prawdziwa śmietana. Raczej nie zrobisz z niego rozetek na torcie, ale za to jest pysznie kokosowe i można nim przyzwoicie przełożyć oraz posmarować tort.
wykonanie tortu:
17. Ciasto przekrój na pół. Jeśli piekłeś w 2 małych tortownicach otrzymasz 4 warstwy jeśli w jednej dużej- 2 warstwy. Możesz placki ciasta dodatkowo nasączyć sokiem ananasowym, lub sokiem z cytryny zmieszanym z odrobina wody i syropem kokosowym.
18.Przełóż placki całą masą ananasową oraz 1/3 ubitego mleka kokosowego. Resztę mleka użyj do posmarowania wierzchu i boków tortu. Posyp wiórkami kokosowymi.
19. A teraz NAJTRUDNIEJSZE: wstaw tort do lodówki i zapomnij o nim na 12 godzin. Tyle czasu mu potrzeba, żeby ciasto ładnie zmiękło a smaki idealnie się połączyły. Przed tym czasem nie warto w ogóle zaczynać go jeść bo popsujesz sobie całą frajdę.
Ciasto najlepiej smakuje kiedy jest temperatury pokojowej, wyjmij je więc zawczasu z lodówki przed podaniem, żeby zdążyło się ocieplić. Kwiaty ananasowe układaj na cieście tuż przed podaniem.
JAK ZROBIĆ KWIATY Z ANANASA
(do dekoracji tego ciasta i nie tylko)
potrzebne będą: świeży ananas piekarnik ostry i cienki nóż papier do pieczenia miseczki lub forma do pieczenia muffinek
1.Obierz i wyoczkuj ananasa (wg. instrukcji w przepisie na ciasto powyżej). Musi pozostać w jednym kawałku ( tzn. nie wykrawaj z niego środka).
2.Bardzo ostrym, długim i cienkim nożem pokrój ananasa na cieniutkie okrągłe plasterki. Powinny być prawie przezroczyste, najcieńsze jakie się tylko da. Najlepsze będą te plastry wycięte ze środka ananasa. Jeśli więc nie przerabiasz całego na kwiaty, rozkrój go na pół i zacznij wykrawać plasterki ze środka.
3. Rozłóż plasterki na płaskiej powierzchni i przypatrz im się uważnie. Już teraz powinny przypominać kwiatki. Jeśli tego nie widzisz znaczy, że ich brzegi nie są dostatecznie poszarpane (to zależy od tego jak oczkowałaś ananasa). Poszarp brzegi plasterków, niech wyglądają jakby je ktoś poobgryzał. I najłatwiejszy sposób to faktycznie je poobgryzać- choć nie polecam, bo to ani apetyczne ani higieniczne a w wielu kuchniach które znam po porostu niedopuszczalne. Można zamiast zębami zrobić to nożem odpowiednio nacinając końcówki plasterków.
4. Każdy plasterek ułóż płasko na papierowym ręczniku, przykryj następną warstwą ręczników i dociśnij aby odsączyć nadmiar soku. Zrób tak parę razy do czasu aż ręczniki będę prawie suche. Im suchsze teraz będą twoje plasterki tym krócej trzeba będzie je piec w piekarniku. Uważaj przy zmianie ręczników by nie uszkodzić plasterków.
5.Płaską blaszkę do pieczenia (lepiej będzie w niej krążyć powietrze) wyłóż papierem i poukładaj na niej plastry ananasa.
6. Wstaw do piekarnika nagrzanego do 100’C, koniecznie ustawionego na opcję termoobiegu (ikonka z wiatraczkiem).
7. Piecz (a właściwie susz) plastry, przewracając co 15 minut. Przy pierwszym przewracaniu uważaj bo przylepią się trochę do papieru.
8. Po 40 minutach pieczenia warto zmniejszyć temperaturę do 90’C, żeby plastry się dosuszyły w środku a nie przypaliły na brzegach.
9. Większość plastrów wysuszy się w 1 godzinę. Ale może być to też trochę dłużej w zależności od tego jak cienko udało Ci się pokroić ananasa.
10. Kwiaty będą gotowe kiedy ich końcówki są już wysuszone a środki jeszcze leciutko wilgotne. W momencie wyciągania z piekarnika kwiatki powinny być jeszcze plastyczne a nie wyschnięte na wiór (kiedy ostygną zrobią się bardziej kruche).
11.Podczas pieczenia brzegi plasterków już lekko uniosły się do góry ale jeszcze nie mają one idealnego kształtu kielichów kwiatowych. Żeby to uzyskać trzeba włożyć plasterki do czegoś co podczas studzenia nada im kształt. Idealne będą małe miseczki, foremki do babeczek lub foremka do pieczenia mufinków. Włóż do niej plasterki tak aby nadać im bardziej zaokrąglony kształt.
12. Pozostaw kwiaty w foremkach na parę godzin w suchym miejscu.
13.Dekoruj ciasto kwiatami tuż przed samym podaniem- inaczej kwiaty namokną od kremu i oklapną. Obchodź się z kwiatami bardzo delikatnie.
15. Przechowuj kwiaty w szczelnej puszce, najlepiej wyłożonej pogniecionymi ręcznikami papierowymi. Chroń przed wilgocią. Jeśli pod jej wpływem kwiaty oklapną możesz dosuszyć je od nowa w piekarniku (już dużo krócej).
Do zrobienia kwiatów zamiast piekarnika możesz użyć maszynki do suszenia grzybów lub dehydratora- jeśli takie cuda posiadasz..
Najlepsze ananasy na „kwiaty” to te dojrzałe ale nie przejrzałe. Jak je poznać? Muszą mieć zielone nie szare liście i korpus choć w połowie pomarańczowy.
INSPIRACJA DO WYKONANIA TORTU POCHODZI STĄD I STĄD I STĄD.
„Jesień liścia Jasia- Opowieść o życiu dla dużych i małych”
autor Leo Buscaglia
„Wiosna przeminęła, przeminęło też lato. Liść Jaś bardzo wyrósł. Miał mocny szeroki środek i pięć silnych śpiczastych palców. Pojawił się wiosną jako malutki pączek na całkiem sporej gałęzi tuż przy szczycie drzewa. Wokół zieleniły się setki liści. Mogło się zdawać, że wszystkie są dokładnie takie same jak Jaś. Jednak Jaś odkrył, że nie ma dwóch identycznych liści, choć wszystkie rosły na tym samym drzewie. Najbliżej znajdował się Alfred. Ben zajmował miejsce po lewej stronie. Uroczy listek, który przycupnął tuż nad Jasiem miał na imię Klara. Razem dorastali. Wiosną uczyli się tańczyć w powiewach lekkiego wietrzyka, latem- wygrzewali się leniwie w promieniach słońca, a później chłodzili w strugach deszczu. Jednak to Daniel został prawdziwym przyjacielem Jasia. Był największym liściem na całej gałęzi. Sprawiał wrażenie jakby pojawił się na niej przed wszystkimi innymi. Jaś był pewien, że na całym wielkim konarze nie ma liścia mądrzejszego niż Daniel.(…)
Jaś uwielbiał być liściem. Kochał swoją gałąź i swoich leciuchnych liściastych przyjaciół. Kochał swoje miejsce wysoko pod niebem i wiatr, który nim targał na wszystkie strony. Kochał ciepłe promienie słońca i księżyc, który otulał go miękkim, białym półmrokiem. Najlepiej było latem. Dni długie i upalne, a noce-pogodne, ciche i senne. Tego lata park był pełen ludzi. Często przychodzili, żeby posiedzieć pod drzewem. Daniel wyjaśnił Jasiowi, że dawanie cienia jest jego przeznaczeniem.
-Co to jest przeznaczenie?- zapytał Jaś Daniela.
-To powód dla, którego tutaj jesteśmy- odpowiedział Daniel (…)
Jaś szczególną sympatią darzył starszych ludzi. Siadali cichutko na drewnianych ławkach i prawie wcale się nie ruszali. Przyciszonymi głosami rozmawiali o dawno minionych dniach. Również z dziećmi było całkiem zabawnie, chociaż niekiedy kaleczyły korę albo rzeźbiły w niej swoje inicjały. A jednak przyjemnie było obserwować jak szybko biegają i często się śmieją.
Ale lato Jasia szybko minęło. Odeszło pewnej październikowej nocy. Nigdy wcześniej Jaś nie czuł takiego chłodu. wszystkie liście drżały z zimna. Opadła na nie cienka warstwa czegoś białego, co bardzo szybko stopniało.(…) Daniel wyjaśnił, że właśnie przeżyli pierwszy szron. To oznaczało, że jest już jesień i wkrótce nadejdzie zima. W mgnieniu oka całe drzewo a właściwie wszystkie drzewa w parku rozbłysły feerią barw.(…) Jaś i jego przyjaciele zaczarowali drzewo w tęczę.
-Jak to się stało, że każdy z nas ma teraz inny kolor? Przecież wszyscy jesteśmy z tego samego drzewa?- zapytał Jaś.
Daniel odparł rzeczowym tonem:- Każdy z nas jest inny. Każdy ma za sobą inne doświadczenia. Każdego nieco inaczej oświetlało słońce. Każdy dawał inny cień. Dlaczego więc każdy z nas nie miałby mieć również innej barwy?
Potem wyjaśnił, że ta piękna pora roku nazywa się jesień.
Pewnego dnia zdarzyło się coś dziwnego. Ten sam wiatr, który niegdyś grał liściom do tańca, zaczął targać je za ogonki tak mocno, że wyglądały, jakby były naprawdę złe. (…). -Co się dzieje?- szeptem pytały jeden drugiego.
-Właśnie to co dzieje się jesienią-powiedział Daniel.- Jesień to czas, kiedy liście przeprowadzają do innego domu.
Niektórzy nazywają to umieraniem.
– I my wszyscy umrzemy?-zapytał Jaś. – Tak- odrzekł Daniel.
Każdy umiera, niezależnie od tego, czy jest duży czy mały, słaby czy silny. Doświadczamy słońca i księżyca, wiatru i deszczu. Uczymy się tańczyć i śmiać. Potem umieramy.
-Ja nie umrę-odparł Jaś zdecydowanie.- A ty umrzesz, Daniel? -Tak, umrę kiedy nadejdzie mój czas- potwierdził Daniel.
– Kiedy to będzie?- zapytał Jaś. – Nikt tego nie wie na pewno-odpowiedział Daniel.
Jaś nieustannie obserwował, jak opadały inne liście. Myślał wtedy: „Widać nadszedł ich czas”. Zauważył, że niektóre liście opierały się, zanim wiatr je porwał, a inne po prostu poddawały się i swobodnie opadały. Wkrótce drzewo było niemal zupełnie ogołocone. -Boje się umrzeć-powiedział Jaś.- Nie wiem jak tam jest na dole.
-Wszyscy się boimy, tego czego nie znamy Jasiu. To jest zupełnie naturalne- zapewnił Daniel.- A jednak nie bałeś się, kiedy wiosna zamieniała się w lato, nie bałeś się, kiedy lato zamieniało się w jesień. To były naturalne zmiany. Czemu więc miałbyś się bać teraz kiedy nadchodzi pora śmierci? – Czy drzewo też umrze?- zapytał Jaś. -Pewnego dnia… Ale jest coś silniejszego od drzewa. To Życie. Ono jest wieczne, a my wszyscy jesteśmy częścią Życia.
-Dokąd pójdziemy po śmierci?
-Tego nikt nie wie na pewno. To wielka tajemnica!
-Czy powrócimy tu wraz z wiosną?
– My być może nie, ale Życie tak.
-A zatem po co to wszystko?- Jaś dalej zadawał pytania.- Pojawiliśmy się tu tylko po to, żeby opaść i umrzeć?
Daniel odpowiedział swoim spokojnym głosem:- Pojawiliśmy się tu ze względu na słońce i księżyc. Ze względu na wspólnie spędzone szczęśliwe dni. Ze względu na cień i starszych ludzi, i dzieci. I barwy jesieni. I pory roku. Czyż to nie mało? Tego popołudnia, w złotym świetle zachodzącego słońca, Daniel opuścił swoją gałąź. Opadał bez najmniejszego wysiłku. Wydawało się, że lecąc, uśmiecha się spokojnie.(…)
W końcu na gałęzi pozostał jeden samotny liść- Jaś. Następnego poranka spadł pierwszy śnieg. Był miękki biały i delikatny ale okrutnie zimny. Tego dnia słońce pokazało się tylko na chwilę a wieczór zapadł dziwnie szybko. Jaś zauważył, że traci swoje barwy i staje się coraz bardziej kruchy. Marzł i uginał się pod ciężarem śniegu. O świcie nadleciał wiatr i zerwał Jasia z gałęzi. To wcale nie bolało. Jaś popłynął w dół cichutko, delikatnie i miękko. Kiedy opadał po raz pierwszy zobaczył swoje drzewo w całości. Jakże było mocne, jakże potężne! Jaś był pewien, że drzewo będzie żyło bardzo długo. Poczuł dumę na myśl, ze on sam był częścią tego drzewa. Wylądował na kopczyku śniegu. Było mu miękko a nawet ciepło. W tej nowej pozycji poczuł się swobodniej niż kiedykolwiek przedtem. Zamknął oczy i zasnął. Nie wiedział, że po zimie przyjdzie wiosna i że śnieg zamieni się w wodę. Nie wiedział, że jego suche, pozornie do niczego niezdatne szczątki połączą się z wodą i sprawią, że drzewo będzie jeszcze silniejsze. Nie wiedział nawet tego, że w drzewie i w ziemi drzemią już plany nowych liści. Wiosny. Od nowa…”
Oto lektura w zestawie dla klas III szkoły podstawowej. Gratuluję świetnej decyzji osobom, które dokonały wyboru i nie bały się, że książka będzie za trudna dla 8-9 latków. A na dowód, że było warto- oto moja dyskusja z synem po wspólnej lekturze książki:
– Synku o czym była ta książka?
– O liściach i drzewach, ale tak naprawdę to o ludziach.
– Brawo! I o czym twoim zdaniem opowiadała?
– O życiu, że w nim się trzeba urodzić, żyć i umrzeć, tak jak opadają liście.
– A czy nie wydaje Ci się, że ta książka była też o tym, że ludzie boją się śmierci?
– Tak jak Jaś bał się, że spadnie z drzewa?
– Dokładnie tak. A Ty, boisz się śmierci?
– Trochę nie, a trochę tak. To znaczy chciałbym umrzeć, żeby się przekonać, że po śmierci na pewno pójdę do Kryszny (oboje z mężem jesteśmy krysznaitami i w tej religii wychowujemy syna) i zobaczyć jak tam będzie fajnie. A z drugiej strony to nie chciałbym umierać bo chciałbym się przekonać jak to będzie jak będę żył tutaj na ziemi. Jak będę dorosły itd.
– Jak myślisz dlaczego ludzie boją się śmierci?
– Nie wiem? Może dlatego, że nie wiedzą co jest po śmierci? Ale ja bym im radził się nie bać. Zobacz tego liścia nic nie bolało.
– Czy to była według Ciebie książka dla dzieci?
– To była chyba książka filozoficzna. Zresztą nie wiem.
-Podobała Ci się?
– Mogła być, ale możemy już kończyć, bo mi się gra w komputerze załadowała i muszę tam szybko coś zrobić bo jak nie to będę musiał zaczynać od nowa.
– Zaczynać od nowa wcale nie jest tak źle synku…
– Oj mamo Ty tu gadasz a ja tam tracę „życia”.
Mój synek poszedł walczyć z potworami, czy robić jeszcze coś innego w swoim wirtualnym życiu a ja poszłam do ogrodu grabić liście. Grabiłam i grabiłam myśląc a Jasiu, Danielu i innych bohaterach książki. Myślałam, myślałam i wymyśliłam, że Wam o nich dziś napiszę. Miało być o torcie ananasowo-kokosowym a wyszło o liściach. Ot życie!
Miejsce akcji: samochód jadący ze szkoły do domu. Występujące osoby: Kacper 8-latek Jego mama– czyli ja Patryk– kolega szkolny Kacpra Kuba -kolega szkolny Kacpra
obaj chłopcy zaproszeni zostali do Kacpra po szkole. Rozmowa toczy się mniej więcej w taki sposób: Ja: Jak tam było w szkole, chłopcy?
Kacper: nudno.
Patryk: OK.
Kuba: może być. Co robiliście? Dostaliście jakieś stopnie?
Kacper: nie pamiętam.
Patryk: chyba nie.
Kuba: no nie wiem. Jacyś mało rozmowni dziś jesteście?
Kacper: hmm
Patryk: no
Kuba: (patrzy zamyślony przez okno). A wiecie, że przyjechał dziś dziadek Kacpra, ze swoim psem Kapslem?
(Następuje widoczne ożywienie towarzystwa)
Kacper: Super będziemy bawić się w 4 pancernych i psa!
Patryk: Ciocia, ciocia! A czy to dziadek od TEJ BABCI?!!!
Kuba: No właśnie czy TA BABCIA też przyjechała? Powiedz, że przyjechała! Powiedz, że przyjechała!!!! Chwileczkę, spokojnie. Co znaczy „TA” babcia?
Patryk: NO TA BABCIA….. OD PIEROŻKÓW!!!
Kuba: Ale super!! Ja zamawiam pierwszą porcję!
Patryk: Ja zamawiam dokładkę!
Kacper: No nie, to MOJA BABCIA! Ja mam pierwszeństwo!
Kuba: A wcale, że nie bo gościom trzeba ustępować!
Patryk: Starsi mają pierwszeństwo! Ja jestem najstarszy, ja będę pierwszy!!!! Ale chłopcy…
Patryk: No dobra ciociu wiem, że Ty jesteś najstarsza, ale Ty możesz poczekać.
Kuba: Ja nie chcę czekać, ciociu podzielisz się ze mną???
Kacper: Co Ty Kuba, ze mną się podzieli, to moja mama!!! CHŁOPCY!!!!!…. Ale babcia nie przyjechała.
(……….Długa, bardzo długa cisza, zdecydowanie wskazująca na rozczarowanie).
W końcu odzywa się Patryk:
Ciooooociaaaa, a umiesz robić pierożki? Takie jak babcia Kacpra?- Nie umiem.
Kuba: No to klops. A ja miałem być pierwszy. Co za pech!
Patryk: No, tragedia! Ciocia, no jak możesz nam to robić?!
Kacper: Dobrze, że chociaż pies przyjechał.
Kuba: No, chociaż tyle dobrego. Znowu dłuższa chwila ciszy, którą rezolutnie przerywa Kacper.
Mamo a właściwie to dlaczego Ty nie umiesz robić pierożków???
No właśnie-Dlaczego ja nie umiem robić pierożków!?
Dojechałam do domu, chłopcy witali się z dziadkiem i psem a ja od razu poszłam do kuchni, wykręciłam numer telefonu i zadałam pytanie które powinnam zadać już wieki temu: ” Mamo, jak się robi PIEROŻKI?”.
Leniwe pierogi pieszczotliwie nazywane w naszym domu PIEROŻKAMI towarzyszą mi odkąd sięgam pamięcią. Zawsze były domeną mojej babci (o babci więcej tutaj). Jadłam je całe dzieciństwo na przemian z naleśnikami których mistrzem był z kolei dziadek. Właściwie to trudno nazwać PIEROŻKI leniwymi pierogami (choć tak o nich mówiła czasami babcia). Leniwe pierogi klasycznie robi się z twarogu i mąki, tak jak kopytka robi się z ziemniaków i mąki (oraz oczywiście jajek, których ja nie używam), PIEROŻKI za to robi się z ziemniaków, twarogu i odrobiny mąki- jak więc je nazwać? Leniwe Kopytka???
Nazywajcie jak chcecie u nas i tak zostaną PIEROŻKAMI. W naszej rodzinie PIEROŻKI = BABCIA. Babcia jest od rozpieszczania, pocieszania, przytulania, zwierzania, opowiadania bajek, szalonej zabawy i od PIEROŻKÓW. W wieku 19 lat wyjechałam z rodzinnego domu i już nigdy nie wróciłam tam na stałe. W tym czasie objechałam pół świata i spróbowałam tylu nowych dań, że zupełnie zapomniałam o pierożkach. Przypomniałam sobie ich smak od nowa kiedy moja mama w nowej roli babci zaczęła je gotować mojemu synkowi. Nam nie gotowała ich nigdy- bo po co? Na pierożki szło się przecież do babci. Tylko, że my do naszej babci miałyśmy blisko- dokładnie 19 schodków z drugiego na pierwsze piętro w starej kamienicy. Mój synek ma do swojej babci niestety ponad 400km. I choć babcia jest wspaniała i przyjeżdża kiedy tylko się da a jak jest to robi te pierożki na okrągło i jeszcze w dzień wyjazdu robi ich całą górę, którą upycha do zamrażalnika- to i tak nadchodzi taki dzień, kiedy zamrażalnik świeci pustką a w domu jest 3 rozczarowanych wielbicieli pierożków i… żadnej babci. Zawsze myślałam, że zacznę robić PIEROŻKI dopiero wtedy kiedy sama zostanę babcią. (Mam nadzieję, ze choć po części tak wspaniałą jaką ja miałam i jaką jest moja wspaniała mama dla mojego synka). Jednak współczesne czasy zmusiły mnie do zmiany stanowiska w tej sprawie. Przeszłam więc szybki telefoniczny kurs robienia pierożków a przez 3 wielbicieli pierożków zostałam oceniona -” nie takie dobre jak babci ale mogą być”. Na całe szczęście mam jeszcze dużo czasu, żeby trenować i zanim zostanę babcią moje pierożki będą perfekcyjne- OBIECUJĘ. Trenujecie ze mną?
na ciasto: 1,2 kg. ziemniaków ważonych po obraniu (przed obraniem około 2kg) 1 łyżka soli (do gotowania ziemniaków) 1 łyżka masła 5 łyżek mleka 6 łyżek mąki (czubatych) 3 łyżki mąki ziemniaczanej (czubate) 400g twarogu (ja używam takiego, może być kupny ale żaden w wiaderkach czy mielony, klasyczny w kostce tylko mięciutki) 1/2 łyżeczki soli 1/3 łyżeczki pieprzu dodatkowo: 2 szkl. bułki tartej masło do smażenia cukier do posypania(najlepiej brązowy)
1. Obrane i pokrojone na mniejsze kawałki ziemniaki zalewasz zimną wodą dodajesz 1 łyżkę soli i gotujesz do miękkości.
2. Odcedzasz, dodajesz 1 łyżkę masła, 5 łyżek mleka i ubijasz ziemniaki na puree. Odstawiasz do CAŁKOWITEGO ostygnięcia.
3. Do zimnego puree dodajesz pozostałe składniki na ciasto i dokładnie wyrabiasz.
4. Na stolnicy posypanej mąką rolujesz kawałki ciasta tak aby powstały długie walce o średnicy 2-3cm (mój syn mówi na nie „pierożkowe węże”). Spłaszczasz je lekko uklepując ręką po wierzchu (dzięki temu będziesz miał większą powierzchnię chrupiącej skórki po usmażeniu). Kroisz ukośnie żeby powstały romby.
5. W dużym garnku zagotowujesz wodę, dodajesz 1 łyżeczkę soli i partiami gotujesz w niej pierożki czyli…
6. Wrzucasz pierożki na wrzątek i od czasu kiedy wypłyną na powierzchnię gotujesz jeszcze 2 minuty.
7. Wyjmujesz delikatnie łyżką cedzakową i układasz na talerzach do lekkiego ostygnięcia.
8. Teraz możesz już pierożki kłaść na patelni z roztopionym masłem i rumienić z obu stron.
9. Możesz też jeszcze ciepłe ugotowane pierożki obtoczyć w bułce tartej i dopiero wtedy smażyć na maśle na rumiano (takie są smaczniejsze- szczególnie dla dzieci).
10. Pierożki można podawać same, polane tylko odrobiną masła. Dzieci jednak uwielbiają je posypane cukrem. Wyśmienicie pasuje do nich również szklanka chłodnej maślanki. Dobrze smakują także z sosem grzybowym (wtedy mogą być nawet tylko z wody).
Pierożki idealnie nadają się do mrożenia. Trzeba zrobić to już po ugotowaniu i obtoczeniu w bułce tartej. Układamy pierożki na tacach i tak wstawiamy do zamrażalnika na parę godzin. Kiedy pierożki zupełnie stwardnieją, można je przełożyć do foliowych woreczków, żeby zajmowały mniej miejsca. Rozmrażamy pierożki podczas smażenia na patelni. Wkładamy zamrożone na roztopione na patelni masło przykrywamy patelnię pokrywką i na małym ogniu smażymy w taki sposób aż do zarumienienia się spodu, przewracamy i teraz już bez pokrywki rumienimy z drugiej strony.
Wydaje się, że legendę tego ” Jabłkowego Pioniera”- zna każde amerykańskie dziecko. I choć dla wielu Johny Appleseed pozostaje tylko bohaterem tej disneyowskiej kreskówki -człowiek taki istniał naprawdę i był bardzo interesującą postacią.
Nazywał się Jony Chapman i żył 200 lat temu na terenie Stanów Zjednoczonych. Legenda głosi, że był wędrowcem, którego współcześni mu postrzegali jak „niespełna rozumu”, podczas gdy on wędrował po całych Stanach i wszędzie gdzie tylko mógł sadził jabłonie. Używał do tego pestek jabłek, pieczołowicie przechowywanych w małej torbie na ramię- jedynym bagażu i majątku jaki posiadał.
W rzeczywistości Chapman działał nieco inaczej. Na terenach jeszcze nie zaludnionych przez osadników- wykupywał nieduże działki, które ogradzał, uprzątał i zakładał na nich szkółki sadownicze. Kiedy jeden teren został zagospodarowany, Johny przenosił się do następnego miejsca i robił to samo. Po paru latach, był już właścicielem wielu szkółek, które odwiedzał regularnie, dbając o drzewa i sprzedając sadzonki okolicznym osadnikom. Zbierał nasiona z jednego sadu aby posadzić je w innym miejscu, podróżował wszędzie pieszo i żył na łonie natury. O ile sposób sadzenia drzew i organizacji biznesu w rzeczywistości różnił się od legendy o tyle wiele innych informacji o Johnym Appelseed znajdują potwierdzenie w faktach.
Johny Chapman żył ponad 70 lat i większość tego czasu spędził podróżując. Jak na swoje czasy był osobą bardzo ekstrawagancką (żeby nie powiedzieć dziwaczną). Po pierwsze jego wygląd- większość świadków zgadzała się co do tego, że Chapman prawie zawsze (nawet zimą) chodził boso, za swoje jedyne ubranie mając często worek po kawie przepasany sznurkiem. Za jedyny bagaż w licznych dalekich podróżach Chapman miał skórzaną mała torbę, zawsze pełną nasion, rondel (który najczęściej nosił na głowie zamiast kapelusza) i … Biblię.
Był wspaniałym mówcą (kimś nawet w rodzaju kaznodziei), kochały go dzieci i osadnicy z wielką chęcią przyjmowali pod swój dach. On jednak wolał nocleg w lesie pod gołym niebem, gdzie spał zawsze przy malutkim ognisku. Był niesamowicie wrażliwy na los zwierząt i wszystko na to wskazuje, ze był wegetarianinem. Zachowały się relacje, o tym jak Chapman gasił ogniska w miejscach gdzie mogły one spowodować śmierć owadów lecących do ognia. Podobno odmawiał jedzenia mięsa jak i np. jeżdżenia konno- gdyż uważał, że koniom jak i innym zwierzętom należy się wolność. Parę razy wykupił stare „bezużyteczne” konie, ratując zwierzętom tym życie i płacąc właścicielom za ich dalsze utrzymanie.
Wielkim szacunkiem darzył rdzennych mieszkańców Ameryki. Znał podobno wiele indiańskich dialektów na tyle dobrze by móc porozumiewać się z Indianami w paru Stanach- robił to często i z wielką przyjemnością. Pomagał finansowo ubogim. Rozdawał swoje sadzonki za darmo tam gdzie osoby potrzebujące nie miały czym zapłacić lub jako zapłatę przyjmował cokolwiek- jedzenie, ubrania, przedmioty codziennego użytku- którymi potem i tak dzielił się z ubogimi.
Bosy, w podartym ubraniu, za braci i siostry posiadający zwierzęta, wykluczonych i ubogich. Przez współczesnych sobie uważany za osobę niespełna rozumu. Z Biblią jako jedynym bagażem…. Czy on Wam KOGOŚ nie przypomina???
Miałam Wam dziś napisać o zupełnie innym aspekcie tej historii- jak wielu znałam tylko LEGENDĘ Johnego Appleseed (jakby to przetłumaczyć? Jaś Ziarenko?)- kiedy zaczęłam szukać głębiej poznałam prawdziwego, niesamowitego człowieka- no i się rozpisałam. A ten post miał być o czymś zupełnie innym- o tym, że warto sadzić drzewa- szczególnie owocowe. Są niezwykle pożyteczne i mogą być pięknym śladem, który pozostawimy po sobie dla potomnych. W Indiach sadzenie drzew jest zaliczane do kategorii dobrych uczynków na równi ze spełnianiem wielu rytuałów religijnych. Dlaczego? Bo błogosławić będą cię za to całe pokolenia ludzi nawet już po twojej śmierci. Ile razy w dzieciństwie wspinaliście się na drzewa owocowe? Do ilu sadów się zakradaliście, żeby posmakować zakazanych owoców? Ile było z tego frajdy i pyszności? Z ilu drzew w swoim życiu jedliście owoce?
Czy kiedykolwiek pomyśleliście o osobach, które te drzewa posadziły?
Ja robię to odkąd sięgam pamięcią.
Widok z okien mojego rodzinnego mieszkania wychodził na drzewo czereśniowe. Tak ogromne, że wielkością dorównujące 3 piętrowej kamienicy. Kiedy moi dziadkowie sprowadzili się tu po wojnie i wraz z innymi mieszkańcami osiedlili w tej wielkiej poniemieckiej kamienicy, podzielili ziemię wokoło na malutkie ogródeczki gdzie uprawiali swoje warzywa. Drzewo czereśniowe pyszniące się za domem było tak wielkie i piękne, że postanowiono aby „zostało wspólne”. Każdego sezonu, kiedy dojrzewały czereśnie, wszyscy „tatusiowie” wchodzili na drzewo i zrywali pełne torby owoców. Wysypywano to wszystko potem do skrzynek i dzielono po równo pomiędzy rodziny. Wszystkie „mamusie” przez następne parę dni robiły setki kompotów a wszystkie dzieci przez te parę dni bolał brzuch od „czereśniowego obżarstwa”- tak przynajmniej głosi podwórkowa legenda i opowieści starszego pokolenia sąsiadów. Za naszych czasów, była już tylko „wolna amerykanka” czyli wszystkie dzieciaki przez cały czerwiec i lipiec godzinami przesiadywały na tym drzewie. Tam zawiązywaliśmy wakacyjne przyjaźnie, tam dyskutowaliśmy do ciemnej nocy, tam całowaliśmy się po raz pierwszy. Na naszym podwórku przestawałeś być maluchem, nie wtedy kiedy nauczyłeś się palić zapałki czy robić inne zakazane rzeczy- lecz wtedy kiedy samodzielnie nauczyłeś wspinać się na CZEREŚNIĘ.
Całe swoje dzieciństwo budziłam się i zasypiałam z widokiem na to piękne drzewo i od kiedy dojrzałam do świadomości, że moi dziadkowie nie mieszkali w tym miejscu od zawsze lecz przesiedlili się tutaj z Kresów- od tej pory zaczęłam sobie wyobrażać ludzi, którzy to drzewo mogli zasadzić. Zostało mi tak do tej pory. Gdziekolwiek widzę opuszczony stary sad, lub owocowe drzewa rosnące na skraju wsi- przystaję i myślę o ludziach, którzy te drzewa posadzili. Kim byli? Dlaczego to zrobili? Czy mieli okazję doczekać czasu kiedy drzewa wydały owoce? Jakie przetwory z tych owoców na zimę robili? Czy ich dzieci budowały domki na tych drzewach?? Czy zasiadali do obiadu w cieniu tych drzew? Czy byli szczęśliwą rodziną? Jaki los ich stąd przegnał? Dlaczego nie pozostało po nich już nic- tylko te drzewa?
Historia bywa przewrotna i często okazuje się, że „zostają po nas tylko drzewa”. Dlatego sadźmy je, tak jak robił to Johny Appleseed, tak jak robili to nasi dziadkowie i rodzice. Nie sadźmy tylko modnych tui czy innych zaprojektowanych przez architektów krajobrazu krzewów. Sadźmy drzewa owocowe! Uprawiajmy warzywa zamiast trawników! Przekażmy tą wiedzę naszym dzieciom, niech rozumieją, że jabłka rosną na drzewie, nie w supermarkecie i że to wielka frajda takie drzewo zasadzić i własnoręcznie pielęgnować, że to projekt na lata, dekady, że to ślad który pozostawimy po sobie na ziemi.
Wszystko to pisze Wam siedząc otulona kocem pod wielką i piękną jabłonią w moim ogrodzie. Odkąd się tu sprowadziłam błogosławię osobę, która to drzewo zasadziła. Wyobrażam sobie, ze była to Hrabina, której przed wojną mój dom służył jako domek letniskowy. Wiem o niej tylko tyle, że nazywała się Krystyna i podczas II wojny światowej ukrywała w naszej piwnicy rodziny żydowskie. Czy posadziła to drzewo własnoręcznie? Czy zleciła to swojemu ogrodnikowi? Nie wiem i pewnie już się nie dowiem. Jednak za każdym razem, kiedy jem pyszną szarlotkę lub mus jabłkowy z owoców tego drzewa myślę o Hrabinie-Krystynie bardzo ciepło. Może legenda o niej nie urośnie jak ta o Johnym Appleseed ale nasza rodzina zapamięta ją na pewno i błogosławić będzie każdej jesieni. Miejmy nadzieję, ze nas kiedyś również wspomną i pobłogosławią. Wszyscy Ci, jedzący owoce z jabłoni, wiśni, grusz i moreli które zasadziliśmy w naszym ogrodzie.
A Was? Będzie ktoś wspominał? Zostaną po Was jakieś drzewa??
NAJPROSTSZY MUS JABŁKOWY
(proporcja na 10 słoiczków 0,33l. lub 3 duże litrowe słoiki)
3 kg jabłek (ważonych już po obraniu i pokrojeniu- u mnie przed obraniem było to około 5-6kg) 1 łyżka cynamonu 3/4 szkl. cukru (lub więcej, lub mniej, lub w ogóle w zależności od słodkości jabłek)
1.Jabłka obierz i pokrój w dużą kostkę (fajnie jeśli jest nierównomierna). Najlepiej użyć jabłek dojrzałych, tych z gatunku rozpadających się podczas gotowania.Ja użyłam mocno dojrzałej antonówki- takiej która opadła już z drzewa.
2. U mnie wyszedł pełny 7 litrowy garnek- jabłek przed gotowaniem.
3. Wstaw garnek z jabłkami na kuchenkę i gotuj jabłka mieszając często, żeby się nie przypaliły.
4. Po około 20 minutach objętość jabłek zmniejszy się o połowę. Otrzymasz masę z częściowo rozpadniętymi a częściowo jeszcze całymi kawałkami jabłek.
5. Teraz dodaj cukier i cynamon- pogotuj jeszcze 2-3 minuty i zestaw z ognia.
6. Masz gotowy idealny przecier na szarlotkę, jeśli tak będziesz go używać to teraz zapakuj go do litrowych słoików i postępuj dalej od punktu 11 lub 12.
7. Jeśli chcesz mieć gładziutki pyszny mus jak ten ze słoiczków dla dzieci, postępuj następująco:
8. Odczekaj chwilę aż masą przestanie być wrząca (5-10 minut wystarczy) dolej do niej 1 litr wrzątku, wymieszaj. Tearaz masę dokładnie rozdrobnij ręcznym blenderem (czyli takim mikserem z końcówką z nożami której używasz np. do miksowania zup na kremy). Rób to dłuższą chwilę, tak aby wszystko dokładnie się zmiksowało i powstał gładziutki mus. Lepiej miksować za długo niż za krótko. Może ty musisz dodać mniej wody. Moje jabłka były mało soczyste, właściwie nie puściły soku. Można dolewać wrzątku stopniowo aż do uzyskania pożądanej konsystencji.
9. Zagotuj mus jeszcze raz.
10. Przelej mus do małych dokładnie umytych i suchych słoiczków. (Najlepiej słoiki umyć w zmywarce- wtedy dokładnie się wyparzą i będziemy mieli gwarancję, że nie pojawią się w nich żadne bakterie, które chciałyby przed nami zjeść nasz przecier).
11.Zakręć słoiki najmocniej jak potrafisz. Jeśli planujesz je zjeść w ciągu najbliższego miesiąca odwróć je dnem do góry i postaw na zakrętkach. Pozostaw tak do ostygnięcia.
12. Jeśli planujesz by słoiczki przetrwały do zimy (choć moim zdaniem to nierealne- te 10 słoiczków wyjesz na pewno w ciągu tego miesiąca) najlepiej jest je zapasteryzować.
13. Ja robię to w piekarniku. Blaszkę wykładam ręcznikiem i ustawiam na niej słoiki, tak aby się nie dotykały. Wstawiam do piekarnika i podgrzewam przez 20-30 minut w temperaturze 110’C. Zimne słoiki wstawiam do zimnego piekarnika i nagrzewają się one powoli razem z nim, gorące do gorącego.
14.Można też wstawić słoiki do dużych garnków wyłożonych ściereczką lub ręcznikiem, zalać słoiki wodą do ich 3/4 wysokości. I tu ta sama zasada. Zimne słoiki zalewamy zimną a gorące gorącą wodą. Wstawić garnki na gaz i gotować pod przykryciem przez 20 minut.
15. Przecier jabłkowy jak wszystkie inne przetwory najlepiej przechowywać w miejscu suchym, ciemnym i chłodnym. Można też przechowywać go niezamkniętego w słoiki w lodówce, do 2 tygodni w szczelnym pojemniku.
Ja tylko część jabłek przerabiam na przecier szarlotkowy. Większość kończy jako mus- bo jest naprawdę przepyszny. Smakuje bardzo podobnie jak jedzenie dla niemowlaków ze słoiczków, np. firmy Gerber. I tak też może być dziecku podawane (wtedy lepiej użyć słodszych jabłek i nie dodawać cukru). Ponieważ ja całe dzieciństwo mojego dziecka podjadałam mu te jabłkowe słoiczki, frustrując się, że są one takie małe- teraz robię sobie „swoje” przeciery „dorosłych” rozmiarów. Takie słoiczki 0.33l są idealne, żeby posłużyły jako śniadanie lub żeby zabrać je na lunch do pracy czy jako przekąska w podróży.