chaczapuri- gruzińska pizza

khaczapuri       Nie należę do osób, które często stołują się w restauracjach.  Jest parę powodów: po pierwsze mam problem z cierpliwym czekaniem na jedzenie (cierpię na „chorobę natychmiastowości”- ale o tym innym razem), po drugie zwyczajnie lubię jeść to co sama ugotowałam, po trzecie i najważniejsze  mocno wierzę w to, że świadomość  kucharza  podczas gotowania ma wpływ na osoby spożywające jego potrawy. Jedząc „specjały szefa kuchni” nie tylko wypełniamy żołądek ale karmimy też naszą świadomość. Dlatego właśnie, zanim zjem w jakiejś restauracji lubię poznać ludzi, którzy będą przygotowywać dla mnie posiłek, lubię odwiedzić kuchnie, zobaczyć jaka panuje tam atmosfera, jakimi nastrojami przesiąkną gotowane tam potrawy a od nich ja która będę je jadła. Jeśli udaje mi się spotkać takie miejsce gdzie jedzenie jest pyszne, atmosfera udana, a szef kuchni to po pierwsze dobry człowiek a dopiero po drugie dobry kucharz- to mogę się tam stołować do końca moich dni. khaczapuri, chaczapuri       Jednym z takich miejsc jest dla mnie gruzińska knajpka Gaumarjos w Piasecznie pod Warszawą (jedyne nad czym ubolewam to-to że nie jest wegetariańska). W weekend nie można tam wcisnąć szpilki (taki tłok) ale w tygodniu bywa luźno i wtedy lubimy (moje chłopaki i ja) zjeść tam najlepsze w świecie chaczapuri. Gaumarjos to podobno lokal bardzo znany (dzięki jakiemuś programowi telewizyjnemu – wybaczcie nie oglądam TV więc się za bardzo nie orientuje) i dlatego też bardzo modny (stąd te weekendowe tłumy). Moim zdaniem jednak o uroku tego miejsca stanowi zupełnie coś innego.   Po pierwsze niesamowicie smaczne domowe gruzińskie jedzenie, po drugie (i najważniejsze!)- szefowa kuchni- Pani Leliko Czcheidze ( dla znajomych Lela).

       Na Lelę wystarczy spojrzeć aby zrozumieć, że to wspaniała kobieta. Gościnność, dobroć i chęć nakarmienia całego świata ma wypisane na twarzy. Emanuje tą niezwykłą energią kobiety dla której gotowanie to tak samo naturalna czynność jak oddychanie. Gotuje „jak u gruzińskiej mamy” (kto był w Gruzji temu nie trzeba tłumaczyć, kto nie był- cóż, niech koniecznie pojedzie). Tylko czasami, kiedy siedzi zamyślona nad szklanką mocnej gruzińskiej kawy można zobaczyć lekki smutek na jej twarzy. Kto Lelę zna wie, że nie miała łatwego życia. Jej mąż zginął w wypadku a Lela została wdową z dwójka dzieci. Nie było łatwo w Gruzji związać koniec z końcem nawet tak zaradnej kobiecie jak Lela. Wtedy pojawiła się propozycja od kuzyna, który przeprowadził się do Polski i założył tutaj restaurację. Lela długo się nie zastanawiając przyjechała i została na dobre. W Piaseczyńskim Gaumarjos gotuje od 6 lat i jest zdecydowanie „perłą w koronie” tego miejsca. Rzadko ją jednak widać poza kuchnią bo jest bardzo skromna i nigdy nie  wychodzi na pierwszy plan pozostawiając go małżeństwu właścicieli Dawidowi i Lilianie (również przesympatycznym ludziom).
chaczapuri

       Lela to wyjątkowy „szef kuchni”. Prezentuje bardzo szanowane przeze mnie podejście do gotowania. Dla Leli to służba i chęć zadowolenia wszystkich, którzy jej posiłki będą spożywać. Oto cała prosta lecz wzniosła misja jej pracy. Nie ma tu miejsca na pychę i  promowanie się na wielkiego mistrza sztuki kulinarnej.  Skromna, cicha i ciepła kobieta, dla każdego mająca uśmiech, dobre słowo i .. talerz pyszności. Niby tak mało- a jak wiele.

       Z tego samego powodu Lela nie trzyma też swoich receptur i przepisów w tajemnicy. Zapytana kiedyś przeze mnie „co jest sekretem jej wspaniałego chaczapuri?” machnęła ręka i odpowiedziała, że to przecież bardzo proste danie „ale skoro nalegam i tak bardzo chciałabym się dowiedzieć  jak ona to robi to zaprasza do kuchni i po prostu mi to pokaże”. Nie wierzyłam własnym uszom?! Szef kuchni, który bez problemu zdradza swoje tajemnice kulinarne klientom!? To niespotykane! Dla Leli jednak naturalne i bezproblemowe. Dlaczego?
chaczapuri

       Według mnie Lela należy do elitarnego grona ludzi, którzy rozumieją, że posiadaną wiedzą należy się dzielić. Miałam szczęście i zaszczyt spotkać w swoim życiu wiele takich osób. Są ekspertami w swoich dziedzinach jednak nie strzegą swojej wiedzy jak największego skarbu. Wręcz przeciwnie- uważają, że im więcej ofiarują innym tym więcej do nich wróci, a kiedy się dzielą to nic nie tracą lecz przeciwnie- zyskują podwójnie. Ludzie tacy zapytani o swoje motywacje podają różne powody: niektórzy mieli szczęście na początku swojej drogi spotkać kogoś kto pomógł im i teraz po prostu „podają dalej”, niektórzy są głęboko przekonani, że wiedza nie jest materialną rzeczą i nie powinna być na sprzedaż, inni ( i Ci są chyba mi najbliżsi) uważają, że źródłem wszelkiego talentu, natchnienia i procesu twórczego jest Bóg. Wiedza i prawda są absolutne, pochodzą od Absolutu i do Niego należą. Możemy ich doświadczać i cieszyć się nimi jednak nigdy nie stajemy się ich właścicielami.

      Wydaje mi się, że każdy człowiek tworząc rzeczy małe czy duże doświadcza tego procesu. Najlepiej wiedzą o tym artyści (kompozytorzy, pisarze, malarze czy poeci). Rozumieją, że do stworzenia dzieł doskonałych, oprócz ciężkiej prac, potrzebny jest też „czynnik wyższy”. Niektórzy nazywają go natchnieniem, inni muzą, jeszcze inni uniesieniem czy przebłyskiem wiedzy. Wielkość artysty we współczesnym świecie mierzona jest poprzez dzieło jakie tworzy. Większość twórców (nie zastanawiając się skąd natchnienie przyszło) przypisuje całą zasługę sobie. Są jednak wśród nich tacy, którzy pokornie dostrzegają, że w procesie twórczym byli tylko narzędziem. Co więcej rozumieją, że im bardziej stają się narzędziem a mniej samym twórcą tym genialniejsze rzeczy potrafią stworzyć.  Tacy twórcy doświadczają i rozumieją, że rezultat wykonanej pracy, czy zdobytej wiedzy nie należy do nich. Jest pewnego rodzaju dobrem wyższym, którym należy się dzielić.  Dlatego robią to chętnie i z wielką pokorą.

       Ta sama wiedza ale w  jej głębszym zrozumieniu była esensją życia wielu mistyków i świętych. Zarówno tych na wschodzie jak i tych w tradycji chrześcijańskiej. Wyrzeczenie się rezultatów swojej pracy, niezwykła pokora, chęć dzielenia się zdobytą wiedzą oraz zupełne oddanie się woli Boga- to misja życiowa wielu ludzi żyjących nie tylko setki lat temu ale i zupełnie niedawno.

     Czytam właśnie pamiętniki Śrila Prabhupady. To mistrz duchowy mojego guru a więc ktoś w rodzaju mojego duchowego dziadka. W 1965 roku ten człowiek w podeszłym wieku siedemdziesięciu lat opuszcza Indie i na polecenie swojego nauczyciela wyrusza w podróż do Ameryki aby tam nauczać duchowej wiedzy. Jest starszym schorowanym indyjskim dżentelmenem, za cały bagaż mającym 2 walizki pełne książek oraz równowartość paru amerykańskich dolarów w kieszeni. W Kalkucie wsiada na statek nawet nie pasażerski tylko towarowy i udaje się w najdłuższy rejs swojego życia. Bardzo źle znosi podróż, nie pomaga sztormowa pogoda, która w końcu doprowadza starszego Pana do dwukrotnego zawału serca. Ten jednak nie poddaje się i zachowuje niesamowitą wiarę w Boga. Kiedy jego statek w końcu dobija do brzegów Ameryki w swoim pamiętniku napisze taki oto wiersz (wolne tłumaczenie mojego autorstwa):

Mój Drogi Boże!
Choć zwykle jesteś bardzo łaskawy
dla tak nieznaczącej duszy jak ja
to teraz nie wiem zupełnie po co
przywiodłeś mnie do tego dziwnego miejsca.
Zrób ze mną co zechcesz.

Jak, na Boga, mam wyjaśnić tym ludziom Twój przekaz?
Jestem przecież tylko bezużytecznym, upadłym człowiekiem.
Dlatego z całych sił proszę
pobłogosław mnie darem przekonywania,
bez niego czuję się zupełnie bezsilny.

Przywiodłeś mnie Panie do tego miejsca,
Abym opowiadał o Tobie.
Teraz mój los jest w Twoich rękach.
Tylko dzięki Twojej łasce moje słowa przyniosą rezultaty.
(…)

O Panie! Jestem jak lalka w Twoich rękach,
Jeśli przywiodłeś mnie tutaj bym tańczył,
To spraw abym tańczył, O Panie,spraw abym tańczył,
Spraw abym tańczył zgodnie z Twoją wolą.

Czyż to nie kwintesencja wszystkiego o czym piszę powyżej? Oto człowiek, który w pełni zrozumiał co znaczy być „narzędziem a nie twórcą”.  I jeśli wydaje Wam się, że taka postawa może w życiu ograniczać to zachęcam do lektury tej książki. Zobaczcie co osiągnął ten pokorny a niesamowity człowiek i jak piękny taniec udało mu się zatańczyć.

A teraz wracam już do Leli i jej chaczapuri bo chyba jednak za daleko odeszłam od tematu. Choć bardzo korci mnie aby zacytować Wam jeszcze jeden wiersz. Również napisany na statku, tylko zmierzającym w odwrotnym kierunku. Płynie na nim Agnes Gonxha Bojaxhiu, 18 letnia dziewczyna, która znacznie póżniej znana będzie światu jako Matka Teresa z Kalkuty. I choć w trochę innych słowach (bo przecież nastolatki a nie siedemdziesięciolatka) pisze dokładnie o tym samym co Śrila Prabhupada.

Przeczytajcie i przetłumaczcie sobie zresztą sami. Proszę bardzo!

IMG_8886-2-horz

       A teraz już naprawdę tylko o Leli a właściwie o jej pysznym chaczapuri. Ta bardzo popularna w Gruzji potrawa, często nazywana na zachodzie gruzińska pizzą. Nie do końca trafnie. Mnie bardziej przypomina indyjskie parathy czy bliskowschodnią pittę. Chaczapuri to rodzaj okrągłego drożdżowego placka w którym zamknięto nadzienie- najczęściej serowe (czasami inne np. z fasoli). Występuje też druga bardzo popularna szczególnie w Adżarii wersja tego placka. Formuje się go wtedy  w kształt łódeczki i zapieka z nadzieniem serowym oraz wylanym na wierzch jajkiem- wtedy jest to chaczapuri- adżaruli.  My jednak dziś o chaczapuri- imeruli czyli najprostszej i najpyszniejszej wersji.

       Pszenny placek+ mieszanka serów+ roztopione masło- to przecież formuła gwarantująca sukces w każdej kuchni- nie może się nie udać. A jednak. Mnie samotne zmaganie się z przepisem na perfekcyjne chaczapuri zajęło wiele miesięcy. Aż w końcu oświeciła mnie Lela. Sekretem najlepszego chaczapuri jest zamknąć jak najwięcej sera w jak najcieńszej warstwie placka. Dlatego kluczem do dobrego chaczapuri jest idealne ciasto. Musi być bardzo luźne a zarazem elastyczne (patrz pierwsze zdjęcie). Wtedy można rozwałkować je bardzo cieniutko ale tak by nie powstały żadne dziury przez które nadzienie mogłoby wypłynąć podczas pieczenia. Cieniutka warstwa ciasta upiecze się bardzo szybko dzięki czemu placek pozostanie mięciutki i niewysuszony a nadzienie w środku osiągnie idealną temperaturę aby się stopić i połączyć.

       Ważna jest też mieszanka serów wkładana do środka. Z mojego doświadczenia ser nie może być za rzadki ani za tłusty. Oryginalnie w Gruzji używany jest najczęściej podpuszczkowy biały niedojrzewający ser- domowej roboty. Podobny efekt można osiągnąć mieszając parę serów bez problemu dostępnych na naszym rynku lub wykonując sery w domu. Moje najlepsze chaczapuri  to- to wykonane z mieszanki domowego paniru i domowej białej mozzareli.

       Nie znam osoby, której nie smakowałoby chaczapuri, szczególnie uwielbiają je dzieci. Jeśli zrobiłeś chaczapuri z tego przepisu i Ci nie smakuje znaczy to, że coś poszło nie tak. Polecam wtedy udać się do Piaseczna na ul. Sierakowskiego 29 i spróbować oryginalnego chaczapuri Leli. Jak już tam traficie i zjecie pyszny posiłek, pofatygujcie się aby osobiście podziękować Leli- spotkanie z tą kobietą będzie równie niesamowite jak jej chaczapuri błogo wypełniające zarówno wasz żołądek jak i waszą świadomość.  Smacznego!

jaz zrobić chaczapuri



Sernik jogurtowy

sernik bez jajek       Po licznych próbach w końcu się udało. Oto sernik „jak wiedeński” bez użycia ani jednego jajka. Naprawdę udana wersja! Sernik jest pyszny, lekki, odrobinę piankowy. (To trudny do osiągnięcia efekt bez użycia jajek czy żelatyny. Tutaj się udało.) Do tego masa jest  lekko kremowa (jak w serniku nnowojorskim) i zachowuje idealny balans pomiędzy kwaskowością a słodyczą. To jeden z tych serników od którego nie można się oderwać dopóki nie zniknie ostatni okruszek. sernik bez jajek       Prezentowana dziś wersja jest opcją „delux”.  Dwuwarstwowa masa cytrynowo- kajmakowa zapiekana na pistacjowym spodzie z dodatkiem białej czekolady. Na wierzchu posmarowana kajmakiem i ozdobiona prażonymi niesolonymi pistacjami.

       To jedno z tych ciast, które piecze się tylko kilka razy do roku i zachwyca nimi gości. Wymaga trochę zachodu ale cała praca przy jego wykonaniu zwraca się z nawiązką i przekłada na efekt. Wbrew pozorom ciasto jest dość proste w przygotowaniu a kluczowe dla sukcesu są tu: dobór składników oraz czas i temperatura pieczenia.sernik bez jajek       Dla uzyskania lekkiej konsystencji użyłam (zamiast twarogu) sera z odcedzonego jogurtu (tutaj więcej o odcedzaniu jogurtu). Jest idealnie gładki, odpowiednio kwaskowy i zawiera mało tłuszczu. Dlatego zmieszałam go dla równowagi z tłustym mascarpone, które nie obciąża masy tak jak zrobiłoby to masło a na dodatek przyczynia się do kremowego efektu ciasta (bez niego sernik byłby suchy jak wiór) . Jest jeszcze biała czekolada, która wiąże wszystko i odpowiada za solidność i spójność masy. Odrobina skrobi z mąki ziemniaczanej oraz  kasza manna absorbują nadmiar płynów aby ciasto się od nich nie rozwarstwiało. Cała reszta składników to dodatki smakowe.

       Sernik piecze się w 3 różnych temperaturach. Na początku podpiekamy sam spód sernika w 180’C (zapiecze się dość szybko bo nasze orzechy są wcześniej prażone) potem wlewamy masę i przez pierwsze 15 minut pieczemy  w 170’C aby lekko ją ściąć oraz zapiec wierzch sernika (dzięki temu nie za dużo wilgoci ucieknie nam podczas dalszego pieczenia). Potem zmniejszamy temperaturę do 120’C i już tylko powoli dopiekamy sernik  aby ustabilizować i utrwalić powstałą konsystencję.

sernik jogurtowy bez jajek       Możemy piec ten sernik w  kąpieli wodnej ale wg. mnie nie jest to konieczne. Pamiętajmy tylko żeby wszystkie składniki zawczasu wyjąć z lodówki tak by miały jednakową temperaturę ( najlepiej pokojową) w ten sposób uchronimy sernik przed popękaniem. Ważne jest też stopniowe studzenie sernika, najpierw w otwartym piekarniku, potem na blacie a na końcu przez parę godzin (lub przez noc) w lodówce.

       Sernik możemy też wykonać w innej wersji, np. tylko cytrynowej, lub waniliowej lub czekoladowej lub cappuccino. Zamiast bardzo drogich (niesolonych i nieprażonych) pistacji na spód sernika możemy użyć płatków migdałowych lub zrobić  spód z kruchego ciasta lub tłuczonych  herbatników połączonych z masłem.

sernik bez jajek       Za pierwszym razem procedura pieczenia może wydać się trudna (szczególnie osobie nieprzywykłej do pieczenie serników typu nowojorskiego). Ale uwierzcie mi- to tylko tak skomplikowanie brzmi- a w rzeczywistości jest bajecznie proste. Wiem co mówię, przez ostatnie 2 miesiące upiekłam to ciasto 5 razy aby wypróbować i sprawdzić różne jego warianty. Najtrudniejsze w pieczeniu sernika okazało się znalezienie „specjalnej okazji” z jakiej trzeba go upiec. I tak celebrowaliśmy z tym sernikiem: 1.okrągły miesiąc odkąd przybłąkał się i został z nami nasz nowy kot „Słodziak”, 2. ruszający się ząb mojego syna, 3. to, że dzięki spóźniającej się zimie po raz pierwszy udało nam się zgrabić i spalić wszystkie liście w naszym ogromnym ogrodzie zanim nastały śniegi, 4. odwiedziny dawno niewidzianych przyjaciół, 5. a na koniec to, że  sernik udał się idealnie i mogę go Wam zaprezentować tutaj.

       A co Wy zamierzacie celebrować z tym sernikiem? Bardzo jestem tego ciekawa!



Marchewkowe ciasto

IMG_5413-horz

       Dziś o moim wiecznie nieudanym cieście marchewkowym. Korzystając z paru świątecznych wolnych wieczorów postanowiłam spędzić  je na pieczeniu perfekcyjnego ciasta marchewkowego. Ciasto to a raczej jego doskonała wersja staje się powoli moja obsesją kulinarną.  Zważywszy na to ,że jest koniec grudnia a w moim ogródku cały czas rosną marchewki pomyślałam: „jeśli tej dziwnej zimy rosną marchewki to może wydarzy się cud i mnie w końcu uda się ciasto marchewkowe?”. Wyszukałam parę przepisów, zapytałam parę autorytetów, podyskutowałam na paru forach internetowych i zabrałam się do pracy.

        Internet (wspaniałe narzędzie!) pozwala w obecnych czasach piec ciasta korzystając z porad tysięcy osób na całym świecie i to bardzo często udzielanych w czasie rzeczywistym. I tak wczorajszego wieczoru piekłam 3 bezjajeczne ciasta marchewkowe na raz korzystając z przepisów i porad na żywo udzielanych przez : Anglika pochodzenia włoskiego mieszkającego aktualnie na Kostaryce, rodowitej Amerykanki z Teksasu  i hinduski z Durbanu w RPA. Taka mieszanka spotkała się tego dnia na jednym z forum kulinarnym.

       Wszystkie 3 ciasta nie udały się. Po raz kolejny po prostu nie wyszły. „Co mogło pójść nie tak? ” zapytałam na forum i dostałam wiele hipotetycznych odpowiedzi o złej konsystencji, złej temperaturze lub czasie pieczenia. Mailowa dyskusja trwała jeszcze jakiś czas aż wreszcie podsumował ją Anglik. Znamy się wirtualnie od ponad 2 lat więc mógł pozwolić sobie na takie stwierdzenie: ” Może jednak te ciasta Ci wyszły? Może problem nie tkwi w ciastach tylko w Tobie? Może masz po prostu za wygórowane oczekiwania co do pokornego i prostego marchewkowego placka? Jego naturą jest bycie nie do końca doskonałym i przaśnym. Może po prostu Ty i twój perfekcjonizm nie pasujecie do ciasta marchewkowego?”

       Na początku chciałam zareagować oburzeniem ale po głębszym zastanowieniu stwierdziłam: Może faktycznie tak jest? Może ja, chorobliwie perfekcyjna perfekcjonistka, przesadzam?

IMG_0420-horz       Życie perfekcjonisty nie jest łatwe, wg. mnie to w pewnym sensie choroba. W odróżnieniu od samodoskonalenia, które jest twórcze i prowadzi do samorozwoju, perfekcjonizm w swojej najgorszej wersji  jest destrukcyjny i kończy się  frustracją. Chorobliwy perfekcjonista jest wiecznie niezadowolony z rezultatów swojej pracy i obsesyjnie chciałby coś ulepszać, poprawiać. „Dobre” nie jest wystarczające. Satysfakcjonuje go tylko „najlepsze”. Perfekcjonista nie potrafi być „tu i teraz” czerpiąc radość z samego procesu twórczego bez względu na to jaki rezultat osiągnie. Co gorsza perfekcjonista musi być „najlepszy” we WSZYSTKIM co robi. A to przecież nierealne.

       Dlatego perfekcjonista żyje z niekończącą się listą zadań do wykonania i wyników do poprawienia. Nieustannie znajduje dziurę w całym i  jest ciągle z czegoś niezadowolony. Marnuje życie na czynienie każdej  rzeczy perfekcyjną i wieczne gonienie za wyśnionym przez siebie ideałem. Wymaga od siebie za dużo a co gorsza oczekuje tego samego od innych. (Dlatego jest często koszmarnym rodzicem i bardzo trudnym partnerem.) Ma wygórowane oczekiwania, którym rzadko kto jest w stanie sprostać.  Nie odpuszcza nigdy i roztrząsa błędy w nieskończoność. Nie daje sobie prawa do słabości. Nie widzi tego jak dużo osiągnął bo patrzy tylko na to co nie wyszło. Jedni widzą szklankę do połowy pełną, drudzy do połowy pustą. Perfekcjonista nie przejmuje się za bardzo ich sporem bo właśnie dostrzegł, że szklanka jest niedomyta. Dopóki nie umyje i nie wypoleruje szklanki nie będzie mógł myśleć o niczym innym.

       „Chyba lekko przesadzasz z tym opisem perfekcjonistów?”- powiecie.  Może macie rację? Może trochę przesadziłam? Ale naprawdę tylko trochę.  Wierzcie mi, walczę z perfekcjonizmem od lat.IMG_5479ok-horz       Dawno, dawno temu podczas jednej z moich podróży po Indiach odwiedziłam z koleżanką słynnego w całym Bengalu chiromantę. Interes do chiromanty miała koleżanka, ja znana wszystkim istota mocno stąpająca po ziemi i nie wierząca w żadne „hokus-pokus i wróżenie z fusów” robiłam tylko za przyzwoitkę. W czasie pożegnalnego uścisku dłoni chiromanta odwrócił moja rękę, spojrzał w nią i aż się wzdrygnął.

– „Jeśli już nie masz, to z pewnością będziesz miała bardzo trudne życie. Wyglądasz na człowieka który zawsze chce być numerem jeden i do tego jeszcze musi być najlepszy we wszystkim co robi”.- powiedział obserwując linie na mojej dłoni.

-„Co w tym złego?”- odrzekłam poirytowana faktem, że ktoś po paru sekundach patrzenia na moją rękę rozgryzł mnie tak trafnie.

– „To, że to zupełnie  nieosiągalne.  Nr.1  jest już od dawna zajęty”.

-„Tak? A niby przez kogo?”- zapytałam.

-„Jak to przez kogo? Przez Boga!”

       Dopiero po latach praktyki duchowej i studiowania filozofii wisznuickiej zaczynam rozumieć sens tej wydawać mogłoby się humorystycznej konwersacji. Trafia ona w sedno problemu i pokazuje go z innej, szerszej, filozoficznej perspektywy.  W końcu do mnie dociera, że moje wielkie zakusy chorobliwej perfekcyjności są po prostu rozpaczliwą próbą imitacji Boga. Próbą oszukania samego siebie i nieprzyjmowania do świadomości, że jestem tylko małą żywą istotą, jedną z paru miliardów żyjących na tej planecie. Zostałam wyposażona w niedoskonałe ciało, niedoskonały umysł i niedoskonałe zmysły. Wszystko to właśnie po to żeby nauczyć mnie pokory i pomóc zrealizować że konstytucjonalną pozycją każdego z nas nie jest bycie Bogiem lecz…SŁUGĄ. Nigdy Bogiem nie byliśmy ani nie będziemy (wbrew wszelkim impersonalistycznym teoriom filozoficznym). Nie będziemy więc najlepsi, pierwsi, perfekcyjni. A im szybciej to zrozumiemy tym szybciej staniemy się szczęśliwi. Tędy właśnie wiedzie droga do doskonałości- przez szczęście a nie przez meandry perfekcjonizmu.

       Psychologowie pewnie opisaliby to jako proces akceptacji siebie i swoich ograniczeń oraz słabości. Pokochania samego siebie i dawania sobie prawa do popełniania błędów.  Dopiero z tej pozycji rodzi się człowiek szczęśliwy i zdolny do czynów wielkich. Człowiek który po skończonej pracy siada,  patrzy na swoje dzieło i myśli „OK. Zrobiłem to jak potrafiłem najlepiej. Nauczyłem się nowych rzeczy jestem bogatszy o nowe doświadczenia. Następnym razem na pewno zrobię to jeszcze lepiej. Ale to będzie następnym razem. Tu i teraz dałem z siebie wszystko i otrzymałem piękny rezultat. Mam pełne prawo być z siebie zadowolony”.
IMG_7617bvb-horz

       A wiec, Moi Drodzy, oto moje NIEDOSKONAŁE ciasto marchewkowe. Jest smaczne, jest marchewkowe, jest aromatyczne i…. nie wierzę, że to piszę, ale… brakuje mu jeszcze dużo do perfekcji. Może ktoś z Was chce je udoskonalać? Zapraszam.

       Ja odpuszczam. Z wiekiem przychodzi mi trochę łatwiej. Leczenie z perfekcjonizmu przynosi w końcu jakieś efekty.  Akceptuję, że choć wiele rzeczy w życiu potrafię zrobić  „z efektem WOW” to ciasto marchewkowe do nich nie należy. Jest zaledwie poprawne. Opanuje się jednak (wybaczcie) i nie poświęcę kolejnych 5 kg. marchwi oraz następnych paru wieczorów na liczne próby udoskonalania i szukania złotej proporcji wszystkich składników tego wypieku.

Poświęcę ten czas za to na wypisanie wielkimi literami  i powieszenie sobie nad łóżkiem motta na nowy nadchodzący rok:

         Życie nie musi być idealne żeby było wspaniałe.
Masz prawo do błędów, masz prawo odpuścić, masz prawo być nieperfekcyjna,
MASZ PRAWO BYĆ SOBĄ.

life-does-no-efvvbbbvbbb-horz
Ps. Następnego dnia po południu w mojej kuchni.

-„Gdzie to ciasto co leżało tutaj rano na stole?”- pyta mój mąż.

-„Wyniosłam na kompostownik”.

– „No co ty? Dlaczego?!!! Ja cały dzień w pracy o nim myślałem. Zjadłem rano kawałek i było pyszne.”

No i masz Babo placek!

Pozdrawia Was serdecznie
Perfekcjonistka na odwyku
Trzymajcie za nią kciuki!



Sernik bez jajek- najlepszy!

sernik bez jajek       Właśnie wróciłam z kolejnego Kiermaszu Bożonarodzeniowego w szkole mojego syna. Odbywa się co roku i jest niezwykłym wydarzeniem dla całej lokalnej społeczności. „Ten wieczór ma w sobie coś niezwykłego”-usłyszałam kiedy po raz pierwszy 3 lata temu, jako mama pierwszoklasisty, zostałam poproszona o pomoc w organizacji przedsięwzięcia.  „Faktycznie. Tam dzieję się coś MAGICZNEGO” powiedziałam w domu, kiedy wróciłam wieczorem zmęczona lecz szczęśliwa. Od tej pory, co roku, wraz z mężem, z wielka przyjemnością przyłączamy się do tego wspólnego dzieła.

        Organizacja kiermaszu to przecież praca zespołowa dziesiątek osób. Od lat ma jasno określony cel- zebranie jak największej ilości pieniędzy na rzecz naszej lokalnej szkoły. To w jaki sposób pieniądze zostaną spożytkowane też jest od początku jasne i przejrzyste. Najczęściej są to bardzo potrzebne  a nietypowe inwestycje, na które nigdy nie starcza funduszy w  bardzo napiętym budżecie szkoły. Dzięki corocznym kiermaszom szkoła ma np. :2 interaktywne tablice, profesjonalny sprzęt nagłaśniający, nowy szkolny radiowęzeł  czy elektryczne pianino (tyle pamiętam, że zakupiono przez ostatnie lata a przecież historia tej imprezy  jest dużo dłuższa niż moje z nią obcowanie).sernik bez jajek        Zbiórka pieniędzy to jednak nie jedyny, a czasami nawet zastanawiam się czy aby główny cel tego przedsięwzięcia. Najistotniejszym jest, chyba jednak, integracja całej lokalnej społeczności. Wieczór ten nie byłby możliwy, gdyby nie zbiorowy wysiłek wielu, wielu osób. Jest przecież tak dużo do zrobienia. Po pierwsze- każda klasa wystawia swoje stoisko, gdzie sprzedawane są ozdoby świąteczne oraz inne rękodzieło wykonywane zarówno przez rodziców jak i dzieci. Przy wielu stoiskach zaangażowane są dzieci, nawet te najmłodsze- pomagają zarówno swoim mamom jak i nauczycielkom. Zachwalają, reklamują, zachęcają do zakupu. Ktoś maluje dzieciom buzie, ktoś sprzedaje rózgi św. Mikołaja, ktoś używane książki, ktoś wyrabianą przez siebie biżuterię, ktoś kosmetyki które udało mu się zdobyć w  zakładzie pracy jako dotację dla szkoły a ktoś śliczne babeczki w kształcie bałwanków i reniferów. Ktoś zachęca do zakupu ciasteczek z wróżbą a ktoś do wpłaty na szczepionki dla dzieci z Afryki. A wśród tych wszystkich stoisk i gwaru – tłumy autochtonów- wrzucające pieniądze do licznych skarbonek, skrzyneczek. woreczków, sakiewek i pudełek- aż miło popatrzeć.

        A kiedy już wszyscy kupujący wydadzą prawie wszystkie pieniądze i zmęczą się trochę mogą odpocząć w wyczarowanej przez mamy z Rady Rodziców kawiarni. Tego dnia zamienia się w nią pięknie udekorowana i nastrojowo oświetlona świecami stołówka szkolna. Można tam zakupić upieczone przez licznych rodziców i dzieci ciasta (my z synkiem piekliśmy  sernik z dzisiejszego przepisu 🙂 ) oraz inne wigilijne przysmaki jak barszczyk, pierogi czy kutia. Wszystkim zarządza przesympatyczna Pani Kasia prowadząca na co dzień szkolny sklepik.  Przy licznych stolikach siedzi wiele gości a wszyscy rozmawiają o jednym- o nadchodzącej LICYTACJI- najważniejszym punkcie całego wieczoru. Wystawiane są na niej przedmioty zrobione lub podarowane przez lokalną społeczność  a potem przez nią chętnie licytowane i kupowane. Przez cały dzień każdy może obejrzeć je z bliska w pięknie udekorowanej i oświetlonej sali gimnastycznej. A jest co podziwiać: są prace malarskie lokalnych artystów (wylicytowaliśmy jedna z nich zeszłego roku z moim mężem), są stroiki świąteczne (tak piękne, ze nie powstydziłaby się ich najlepsza warszawska kwiaciarnia) są bombki i  wazony ozdabiane metoda decoupage (wytwarzane przez cały rok przez zdolną Panią Sekretarkę). Są bombki z autografami znanych ludzi, są święte obrazy wyszywane przez „lokalne Babcie”, są ceramiczne i drewniane anioły, żywe i sztuczne choinki i wiele, wiele innych atrakcji.

       O wszystko to „bije się” cała lokalna społeczność na czele z Burmistrzem, Proboszczem  i innymi osobami na co dzień niekoniecznie związanymi ze szkołą. Licytację  z dużą dawką dobrego humoru prowadza od lat dwaj Panowie: Dyrektor szkoły oraz nauczyciel WF-u. Jest podczas tej licytacji dużo śmiechu ale i całkiem sporo zaciętej walki, na duże ( jak dla tej wiejskiej, nie za bogatej przecież społeczności ) pieniądze. Na przykład w tym roku, podarowany przez nas, przepiękny obraz olejny przedstawiający Madonnę z Dzieciątkiem wylicytowany został  za ponad tysiąc złotych(!). Za paręset złotych każdy, sprzedano też wiele stroików i ozdób.

       Ale najciekawsze dla mnie przy całej aukcji jest niezwykłe zaufanie jakim ta społeczność darzy się nawzajem. Osoby, które wylicytowały przedmioty odbierają je na miejscu z rąk Dyrektora szkoły ale nie płacą za nie natychmiast. Na załatwienie spraw finansowych każdy ma jeszcze parę dni aby na spokojnie podejść do sekretariatu szkolnego i uregulować należność. Dostaje się wtedy odpowiednie pokwitowanie oraz serdeczny uścisk dłoni dyrektora w  podziękowaniu za wsparcie szkoły.sernik bez jajek        Zwieńczeniem całego wieczoru jest, wystawiane ( co roku inne) przepiękne przedstawienie jasełkowe. Biorą w nim udział dzieci od zerówki po ostatnie klasy gimnazjum (czasami również dorośli). Nad wszystkim czuwa sympatyczna „Pani od religii”.  Przygotowania trwają miesiącami, wykonywane są oryginalne dekoracje (przy udziale innych nauczycieli i rodziców), mamy szyja  stroje. Dzieci powtarzają role na licznych próbach. Przedstawieniu towarzyszy przepiękna muzyka, czasami nawet wykonywana na żywo. To blisko godzinne widowisko często budzi wśród widowni wzruszenie, zadumę czy nawet salwy śmiechu. Sala gimnastyczna pęka w szwach a młodzi aktorzy dostają owacje na stojąco.

     Szkoła pustoszeje powoli. Każdy ma przecież coś do zabrania, posprzątania, załatwienia, zapakowania do samochodu. Część rodziców już umawia się na następny dzień aby pomóc porządkować szkołę, przecież od poniedziałku- musi zacząć funkcjonować ona nie jako kawiarnia, dom aukcyjny czy teatr ale jako zwykła jednostka oświatowa. A może jednak nie taka zwykła?  Może wyjątkowa?

sernik bez jajek       W poniedziałek odbierając syna ze szkoły, odwiedzę sekretariat i  dowiem się pewnie ile razem uzbieraliśMY pieniędzy. I zapewniam Was, że dla nas wszystkich to nie suma będzie ważna ale właśnie to wielkie MY na końcu wyrazu. Bo jakby nie liczyć to największe korzyści wynikające z tego wieczoru okazują się zupełnie niematerialne.

       Kiedy głęboko się zastanowić to najważniejsze w Kiermaszu było przecież to, że: zrobiliśMY coś wspólnie jako społeczność, mieliśMY z tego dużo frajdy, pomogliśMY sobie nawzajem, poznaliśMY się lepiej, byliśMY RAZEM.  Tego magicznego wieczoru nie było „Wy”, nie było „Oni” … BYLIŚMY tylko  „MY”- a to jest przecież bezcenne- warte dużo więcej niż wszystkie zebrane pieniądze. To jest właśnie MAGIA tego przedsięwzięcia! sernik bez jajek       A dla Was mam dziś „magiczny” przepis na sernik, który mój synek wybrał jako nasz tegoroczny ” kulinarny wkład” w kiermasz szkolny. Sernik ten piekę od tak wielu lat, że mogę to robić z zamkniętymi oczami. Nie potrzebuję, żadnych proporcji, żadnej wagi, żadnego odmierzania składników. Taka umiejętność w normalnym życiu jest wielką zaletą, w blogowym świecie wirtualnym, niestety- wielkim przekleństwem. Bo kto z Was chciałby usłyszeć przepis typu: „weź tyle twarogu ile znajdziesz w lodówce, dodaj do niego trochę masła, odpowiednią ilość cukru, nie za dużo kaszy manny……”? Kto?- Nikt.

         Dlatego byłam grzeczna i piekąc wczoraj sernik do „kiermaszowej kawiarenki”(sprzedany do ostatniego okruszka!) zapisałam dla Was wszystko dokładnie. Proszę wiec bardzo-  oto najlepszy i najprostszy sernik bez jajek jaki znam. W sam raz na nadchodzące Święta, na które życzę wam dużo MAGII!



Barszcz, który zwiedził świat

IMG_4225-horzbbb

       Przez wiele lat podróżowałam w międzynarodowej grupie artystycznej, która była istnym tyglem narodowości. Mieliśmy wśród nas paru Hindusów, paru Nowozelandczyków, kilku: Amerykanów, Francuzów, Anglików,  2 tancerki: jedną z Rosji drugą z RPA, czarnego saksofonistę  z Liverpoolu, jednego prawdziwego Szkota, jedną Włoszkę, sporo Polaków oraz strasznie wybrednego i niemiłosiernie narzekającego Australijczyka. Wszyscy jak jeden mąż wegetarianie.

        Sporą część roku spędzaliśmy w Polsce organizując imprezy plenerowe prezentujące kulturę Indii nad Polskim Bałtykiem. Był to początek lat dziewięćdziesiątych. Kto pamięta te lata wie jak trudno było wtedy w Polsce być wegetarianinem. W sklepach poza sezonem właściwie nie można było kupić warzyw innych niż kapusta, buraki, marchew, pietruszka i ziemniaki. Dostanie dobrego ryżu graniczyło z cudem, rynek przypraw właściwie nie istniał nie mówiąc już o jakichkolwiek egzotycznych fasolach, ziołach, owocach czy ziarnach. Nawet zakup pełnoziarnistej mąki wymagał specjalnych aranżacji. Avokado? A co to?- pytali w sklepach. Kiełki? Jogurt naturalny?- to były produkty z serii „zrób to sam”. Nawet klasyczny poczciwy przecier pomidorowy był wielkim rarytasem bo wszędzie zastępowano go puszkowanym koncentratem- niemiłosiernie napakowanym benzoesanem sodu. Na większości produktów nie wypisywano składu więc nie miałeś pojęcia, czy połowa rzeczy którą miałbyś ochotę kupić tak naprawdę nadaje się dla wegetarian- więc je omijałeś. Restauracje?- zapomnij. Nikt z całej grupy nie odważyłby się stołować tam po wegetariańsku. Jedyną alternatywą, która pozostawała było … gotować sobie samemu.

       I tak oto właśnie któregoś deszczowego i szarego października, na zapomnianej polskiej prowincji, gdzieś w okolicach Wałbrzycha ( gdzie cała nasza artystyczna grupa odbywała swoje próby)- wylądowałam w starej hotelowej kuchni. Kuchnia była okropna, nie miała ani jednego piekarnika , małą  kuchnię z 4 niedużymi palnikami oraz obleśną elektryczną patelnię do smażenia kotletów z tak dużą ilością spalonego smalcu, że przyprawiała mnie ona o odruch wymiotny za każdym razem kiedy tylko pomyślałam o jej umyciu (w końcu 2 Nowozelandczyków na moją prośbę wyniosło ją do piwnicy). Nie było w tej kuchni nic atrakcyjnego ani inspirującego do gotowania oprócz jednej jedynej rzeczy… akustyki miejsca. Dostrzegła to od razu Angielka, występująca jako back-vocal w naszym zespole. Umilała mi potem gotowanie śpiewając przeboje Whitney Huston oraz Phila Colinsa. I wierzcie mi, gdyby nie ona i jej przepiękny głos, nie wiem jak przeżyłabym tą pamiętną jesień.

barszcz        Bo zdecydowanie gotowanie tej jesieni do łatwych nie należało. Hindusi już pierwszego dnia oprotestowali brak świeżego zielonego chili do każdego posiłku, Włoszka orzekła, że polski makaron nadaje się do wszystkiego tylko nie do jedzenia, Anglicy zażądali świeżego pomarańczowego soku na każde śniadanie a rosyjska tancerka przestrzegania jej specjalnej diety. Saksofonista tak naprawdę „nie miał nic do mojego gotowania” tylko przyszedł spytać „czy w tym kraju istnieją jeszcze jakieś inne warzywa niż ziemniaki?”. Wszystkich udało mi się jakoś ułagodzić i wytłumaczyć sytuację w jakiej się znaleźliśmy. Wszystkich oprócz… Australijczyka. Australijczyk bojkotował moje gotowanie codziennie i zawsze miał do niego jakieś ALE. „Kapusta jest dla krów”, „kukurydza dla koni”, „kasza gryczana dla kur”, a „ogórki kiszone to świństwo więc nadają się tylko dla świń”. „Gdzie jest jedzenie dla cywilizowanych ludzi. Czy w tym dziwnym kraju jecie coś NORMALNEGO”? „Pierogi są obleśne”, „kopytka to świństwo”, barszcz to „różowe pomyje”a „bigos- to niejadalna breja”.

       Mówię Wam, ten człowiek miał MOC. Po miesiącu wysłuchiwania jego codziennej krytyki- w końcu mu uwierzyłam. „Polska kuchnia w moim wykonaniu nie może smakować obcokrajowcom”- do takich wniosków mnie doprowadził. Konkluzja ta dziwnie spleciona w moim umyśle z przebojami Whitney Huston pozostała tam przez następne 20 lat. I przez te wszystkie lata kiedy gotowałam w tak wielu krajach i dla ludzi tak wielu narodowości gdzieś z tyłu umysłu miałam zawsze ” nie popełnij błędu z hotelowej kuchni, nie serwuj polskich specjałów zagranicznym gościom”. Stałam się więc ekspertem w wegetariańskich daniach kuchni włoskiej, indyjskiej, francuskiej czy amerykańskiej i takie dania serwowałam tym dla których gotowałam.  Polską kuchnię zostawiłam dla Polaków.
barszcz

       Wiarę, że może być inaczej przywrócił mi prezentowany dzisiaj barszcz. A właściwie jego zupełnie niewinne zdjęcie (to po prawej w środkowym dyptyku).  Ta miska barszczu w towarzystwie platerowanej łyżki sfotografowana któregoś lata na starej drewnianej walizce- obiegła niemal cały internetowy świat. Zamieściłam fotografię w moim portfolio na jednym z międzynarodowych portali dla fotografów. Stamtąd bardzo szybko trafiła na Pinterest a potem do tysiąca różnych innych miejsc w Internecie. A ja dowiadywałam się o tym tylko dlatego, że co jakiś czas dostawałam listy z coraz to nowych zakątków świata z prośbą o przesłanie przepisu na „ten piękny barszcz”. Pamiętacie film „Amelia” i słynnego ogrodowego krasnala, który „wybrał się w podróż dookoła świata” i regularnie przysyłał z niej, ojcu Amelii zdjęcia? (Jeśli nie wiecie o czym mówię zachęcam do obejrzenia filmu- naprawdę warto). Moja mina i zaskoczenie po każdym liście na temat barszczu była bardzo podobna do tej prezentowanej przez ojca Amelii w filmie. I dopóki zachwyty w listach dotyczyły zdjęcia- choć były dla mnie onieśmielające to jednak do zaakceptowania o tyle kiedy zachwyty zaczęły dotyczyć barszczu ugotowanego wg. wysłanego przeze mnie przepisu – świat zaczynał stawać mi lekko na głowie. Bo oto okazało się, że przesympatyczna Yanse z Chin- odkryła „najpyszniejszą zupę na świecie” a pewien Japończyk zakochał się w ” your beatroot soup”, znalazła się też Niemka wielbicielka mojego barszczu oraz Francuzka mieszkająca na stałe w Wiedniu której podany przeze mnie przepis „otworzył oczy na to, ze buraki mogą być pyszne”. Przepis powędrował jeszcze do USA, Brazylii, na Węgry i na Kostarykę. Niedawno przyszedł kolejny list o takiej mniej więcej treści ” Zobaczyłam na Pintereście Twoje zdjęcie przedstawiające barszcz. Niestety linki doprowadziły mnie tylko do twojego portfolio ze zdjęciami ale nie znalazłam tam, żadnego przepisu. Czy prowadzisz może bloga, gdzie można by znaleźć przepis na tą zupę. Jadłam ją kiedyś w domu moich Polskich sąsiadów na Boże Narodzenie i była wspaniała. Nieszczęśliwie sąsiedzi wyjechali i  urwał mi się z nimi kontakt i od tamtej pory  poszukuję dobrego przepisu na barszcz. Dlatego zobaczywszy dziś twoje zdjęcie i dowiedziawszy się, że jesteś z Warszawy, postanowiłam napisać. Wiem, że najlepszy przepis musi być z Polski bo nigdzie podczas moich licznych podróży po świecie (nawet w Moskwie) nie jadłam tak dobrego barszczu. Bardzo proszę o link do przepisu- jeśli istnieje.” Podpisane… Susan z Melbourne, Australia(!!!).

       „Och! Susan”- pomyślałam, „nawet nie wiesz jak ważny jest dla mnie i polskiego barszczu twój list. Gdybym mogła wysłałabym Ci nie tylko przepis ale i wielki 30 litrowy garnek tego płynnego rubinowego eliksiru”. Przy okazji wysłałabym też całą moją „barszczową korespondencję” narzekającemu przed laty Australijczykowi (odezwał się ostatnio na FB) i miałabym wielka ochotę napisać mu „Popatrz BURAKU, nie miałeś racji!”… ale tego nie zrobię bo nie jestem świnią (choć uwielbiam ogórki kiszone). Przez te 20 lat, oprócz gotowania nauczyłam się też wielu innych rzeczy, np. tego, że bycie małostkowym nie ma zupełnie sensu.

       A jak nazwać by lekcję, której nauczył mnie mój „Barszcz Globtroter”? „Cudze chwalicie swojego nie znacie”?- Nie, to nie to. To chyba bardziej powinno brzmieć „Więcej wiary w siebie! Polko!”.

     Pozdrawiam serdecznie wszystkich miłośników pierogów, bigosu, żurku, łazanek, makowca i barszczu, zarówno tych w Polsce jak i tych na całym świecie. Teraz już wiem, że gdzieś tam, na wszystkich kontynentach, jesteście. Uśmiecham się dzisiaj do Was znad miski pysznego barszczu i … życzę smacznego!



Prosta zupa z fasoli mung

       W lesie nad brzegiem Gangesu mieszał jogin-asceta.  Żył bardzo prosto w szałasie skleconym z gałęzi. Żywił się korzonkami lub tym co od czasu do czasu przynosili mu pobożni ludzie. Wstawał co rano o wschodzie słońca, brał kąpiel w rzece i siadał do medytacji na której spędzał większą część dnia. Wiódł proste i szczęśliwe życie, nie niepokojny przez nikogo na jego pustkowiu. Jogin nie posiadał nic… Wróć!… Jogin posiadał jedną, jedyną rzecz. Był to stary kawałek materiału, który służył mu jako przepaska biodrowa. Dzięki niej nie gorszył tych nielicznych ludzi, którzy zapuszczali się czasami na jego pustkowie. Każdego wieczoru, prał kawałek materiału w świętych wodach Gangesu i wieszał w swoim szałasie aby wysechł przez noc. Ponieważ robił tak od wielu, wielu lat materiał był stary, wypłowiały i mocno sfatygowany. Jogin nie przejmował się tym zbytnio, po prostu codziennie o wschodzie słońca, brał kąpiel zakładał przepaskę i rozpoczynał dzień poranną modlitwą.

fasola mung

       Aż tu któregoś ranka  zauważył, że jego kawałek materiału został z jednej strony obgryziony przez jakieś zwierzę. Tego dnia nie mógł skupić się za bardzo na swojej medytacji a kiedy wieczorem wywiesił przepaskę aby wyschła zamiast pójść spać, postanowił czuwać i odkryć cóż za istota porywa się na jego jedyną własność. Po północy zobaczył małą mysz. Wpinała się na gałązki szałasu i malutkimi ząbkami obgryzała rąbek materiału. Jogin przepędził mysz i poszedł spać. Niestety, kiedy obudził się rano zobaczył, że mysz wróciła gdyż szmatka była leciutko obgryziona w następnym rożku.  Tego dnia zamiast medytować o Bogu jogin medytował o myszy oraz sposobach jej przegonienia. Przeżył jeszcze 3 dni i noce pełne myśli o myszy aż wreszcie postanowił udać się do najbliższej wioski po… kota. Jakież było zdumienie wśród mieszkańców, kiedy po raz pierwszy od ponad 20 lat zobaczono ascetę gdzie indziej niż w jego pustelni.

       Ponieważ w Indiach bardzo szanuje się świętych mężów i ofiarowuje jałmużnę o którą proszą, jedna z wioskowych rodzin podarowała joginowi swojego kota.  Jogin więc cały szczęśliwy wrócił do pustelni z kotem jako rozwiązaniem „problemu myszowego”. Kot jednak nie potrafił złapać sprytnej myszy, choć dzielnie próbował przez kolejne 3 noce, które okazały się przez to zupełnie bezsenne dla jogina. Przez nocne harce coraz trudniej było wstać o wschodzie słońca oraz medytować do wieczora.  Szczególnie, że kot przeszkadzał również w dzień dopominając się o jedzenie. Jakoś korzonki spożywane przez ascetę nie przypadły mu do gustu.

       Teraz jogin zamiast o Bogu medytował o tym czym nakarmić kota. Próbował nawet łapać dla niego ryby w rzece. Ale przecież  był wegetarianinem i o łapaniu ryb nie miał pojęcia. Któregoś więc dnia po kolejnej nieprzespanej nocy założył swoja obgryziona przepaskę i udał się znów do wioski po…krowę aby dawała mleko dla kota. Traf chciał, że w wiosce  była wielka uroczystość. Najbogatszemu rolnikowi po długim czasie oczekiwania urodził się pierworodny syn. Każdy pobożny Hindus wie, ze najlepiej uczcić taki dzień rozdając jałmużnę i zadowalając świętych mężów. Skoro jogin pojawił się tego dnia w wiosce i poprosił o krowę – dostał krowę. Dostał też sznurek, który zawiązał wokół rogów krowy i poprowadził ją do swojej pustelni. Wydoił krowę i dał mleko kotu, który usatysfakcjonowany przespał całą noc w szałasie obok jogina. Jogin też spał spokojnie i pewnie po raz pierwszy od 20 lat przespał by wschód słońca, gdyby nie krowa która obudziła go swoim muczeniem. Jogin wstał pospiesznie zarzucił na siebie swój kawałek materiału nie zauważywszy nawet czy został on obgryziony tej nocy przez mysz. Zamiast udać się na poranne modlitwy i rytualna kąpiel do Gangesu jogin przystąpił do dojenia krowy. W dzień krowa też okazała się absorbująca, gdyż w lesie nie było zbytnio miejsc z soczystą trawą, którą mogłaby jeść. Trzeba było prowadzić krowę godzinę w jedną stronę na pastwisko i czekać aż krowa naje się do woli, potem godzinę w drugą. A najgorsze było to, że o krowie szybko zwiedziały się leśne tygrysy, które podchodziły w nocy pod sam szałas i próbowały zaatakować zwierzę. Jogin musiał więc palić ognisko całą noc aby odstraszyć drapieżniki.

       Coraz rzadziej wstawał o wschodzie słońca, coraz krócej się modlił. Teraz nie medytował prawie już wcale bo w czasie na to przeznaczonym układał plan … wybudowania obory dla krowy. Nie mogła przecież spać jak kot w jego szałasie, po prostu się tam nie mieściła. „Trzeba będzie zdobyć jakieś kamienie, glinę i nauczyć się chyba murować”- myślał jogin. Kolejne więc dnie zamiast na medytacji spędzał na poszukiwaniu odpowiednich kamieni i wykopywaniu gliny z oddalonego o 2 godziny drogi wyrobiska. Wracał tak zmęczony, że nie miał nawet siły wyprać i wywiesić swojej przepaski biodrowej a co tu dopiero mówić o wydojeniu krowy i nakarmieniu kota. Usiadł więc któregoś ranka i pomyślał sobie „chyba czas sprawić sobie kogoś, kto pomoże mi ogarnąć to wszystko”. Otrzepał przepaskę biodrową z gliny i poszedł  do wioski po… żonę. zupa z fasoli mung        Czy muszę pisać więcej? Czy już sami wiecie jak dalej rozwinie się ta historia.

       Czy jogin w końcu się opamiętał? Tak. Ale było już za późno. Miał wtedy kota, krowę, żonę, gromadkę dzieci, oborę, dom, pastwisko i pole do uprawy. Wszystko to wymagało od niego dużo uwagi, pracy, odpowiedzialności  i czasu ,którego nie starczało już ani na medytację ani na kontemplacje ani na modlitwę. Skończyło się spokojne życie a zaczęły problemy. Pewnego dnia jogin zatęsknił za swoim szałasem, jego spokojem  i wolnością nieprzywiązania do materialnych rzeczy. Zatęsknił za prostym życiem.  Zatęsknił nawet za myszą obgryzającą jego przepaskę. „Mysz była najmniejszym problemem jaki miałem w życiu”- pomyślał.fasola mung

       Czy odnaleźliście w sobie jogina z historii? Ja odnajduje go codziennie w swoim zaganianym życiu. A im dłużej wysilam mój komplikujący wszystko umysł tym bardziej dostrzegam, że Prostota (ta przez duże P) to nie tylko stan posiadania ale przede wszystkim stan umysłu. Prostota to niemarnowanie czasu na rzeczy mniej ważne, prostota to łatwość w podejmowaniu decyzji. Prostota to milczenie zamiast potoku słów, to zwykły uśmiech zamiast teatru gestów. Prostota to świadome bycie tu i teraz. Prostota to brak potrzeby udowadniania czegokolwiek (sobie i innym), to brak potrzeby udoskonalania na siłę całego świata. To odnalezienie zmiany i spokoju w sobie. Prostota to akceptacja, umiar  i samokontrola. Prostota to nietrzymanie urazy, to łatwość wybaczenia, to niechęć do sporów i jałowych dyskusji. Prostota to tolerancja, otwartość, szczerość i prostolinijność.  Prostota to zdolność powiedzenia sobie dość w odpowiednim momencie.

       Dostrzegam wielką siłę płynącą z Prostoty oraz mądrość tych, którzy życie w niej świadomie wybierają. Podziwiam ich, bo sama tak jeszcze nie potrafię. Wiem jednak, że dążenie do Prostoty to tysiące małych decyzji podejmowanych każdego dnia. Zaczynam więc od tych codziennych, najprostszy i nagle okazuje się że…

       Nie potrzeba mi 5 kremów: na dzień, na noc, pod oczy, do ust i na dekolt- jeden prosty krem Nivea wystarczy. Nie potrzeba mi co rok nowego telefonu- ten który mam od 5 lat daje radę. Nie potrzebuje drogich robotów kuchennych ani specjalnych garnków czy wymyślnych patelni- zestaw, który używam od 15 lat sprawdza się doskonale. Nie potrzebuję nowych ubrań z markową metką, nie potrzebuję specjalnej kurtki do jeżdżenia na nartach ani specjalnego stroju do biegania, nie potrzebuję specjalnych kijków aby pójść na spacer, czy specjalnej maty aby ćwiczyć jogę. Nie potrzebuje nowego modniejszego koloru na ścianach ani płaskiego większego telewizora, którego i tak nie oglądam. Nie potrzebuje kolejnej szafy (raczej potrzebuje opróżnić tą którą mam). Nie potrzebuję nowego szybszego komputera, ani nowego lepszego aparatu fotograficznego (mój stary Canon z jednym naprawianym już 3 razy obiektywem świetnie sobie radzi). Nie potrzebuję wydawać 3 pensji aby pojechać na wakacje. Nie potrzebuje być najlepsza, nie potrzebuje aby wszyscy mnie lubili i podziwiali. Nie potrzebuje mieć zawsze racji. Nie potrzebuje wiedzieć wszystkiego i „być na czasie”.  Nie potrzebuje powierzchownych związków ani udawanych uczuć.  Czego za to potrzebuję?… Czasu!!!  Czasu i niczym niezmąconego spokoju abym mogła skupić się i zrozumieć co dla mnie w życiu jest najważniejsze. Coraz mocniej realizuję, że im „mniej mam” tym „bardziej jestem” a im ” prościej żyję” tym „wznioślej myślę”.  Czy Wy też tak macie???

zupa z fasoli mung

       Dzisiejszy przepis na „najprostszą zupę świata” poznałam wieki temu. Zupę gotowała moja serdeczna przyjaciółka Acintya serwując ją w towarzystwie kaszy gryczanej i prostej surówki na nasze aśramowe śniadania. Nawet sobie nie wyobrażacie jakie modyfikacje ten przepis przeszedł przez wszystkie te lata w mojej kuchni. W zupie wylądowało mnóstwo egzotycznych przypraw, bukiet wielorakich warzyw, śmietana, zioła, kostki sera panir i wiele innych „urozmaiceń”. Czy zupa była przez to lepsza? Pewnie tak. Ale czy to oznacza, że w swojej prostej oryginalnej formie nie była wystarczająco dobra? Czy dobre nie może pozostać PO PROSTU DOBRE bez komplikowania i udoskonalania na siłę?… Zapewniam Was, że może. Ta zupa jest tego NAJPROSTSZYM przykładem.