Czy u Was też w tym roku był taki urodzaj śliwek? W naszej okolicy gdzie nie spojrzeć drzewa uginały się pod ciężarem owoców. Aż mi ich było szkoda. Wyglądały, jak przeciążony balastem statek, który ledwo trzyma się na powierzchni wody i z miłą chęcią pozbyłby się już tego ciężaru. Trudno im się dziwić jak się przyjrzeć z bliska to na niektórych gałęziach było więcej owoców niż liści. Nawet nasza „parszywa węgierka” , jedyna śliwa w sadzie wydała piękny plon.
Kiedy kupiliśmy nasz dom z ogromnym ogrodem dookoła, pierwsze za co się zabraliśmy to były porządki właśnie w tym ogrodzie. Tuż przed wejściem do domu rosły dwie wysokie lecz mocno zaniedbane śliwy. Latem miały niedużo owoców a na dodatek większość opadła zanim dojrzała zaś te które zostały na drzewie były robaczywe (wszyściutkie jak jeden mąż). Mój teść „miłośnik piły elektrycznej i siekiery” zdecydowanie doradzał WYCIĄĆ. Mój mąż i ja chcieliśmy jednak drzewa zachować wiemy ile trzeba lat aby takie drzewo wyrosło i doceniamy owoce z własnego ogrodu (więcej o tym piszę tutaj). Zupełnie się na tym nie znając postanowiliśmy drzewa przyciąć. Wcześniej zrobiliśmy tak z jabłonią i jej to zdecydowanie pomogło. Jednak okazało się, że śliwy owocują zupełnie inaczej niż jabłonie i są mniej odporne na tak radykalne cięcia. Koniec- końców zmarnowaliśmy dwa piękne drzewa i zdobyliśmy lekcję na całe życie (nie znasz się- nie ruszaj!). Została nam w ogrodzie tylko jedna- jedyna malutka „węgierka”, która rodziła twarde jak kamienie owoce. A jeśli nawet w końcu dojrzały- pełne były robaków.
W tym roku, jak wszędzie dookoła, owoców było na naszym drzewie całe zatrzęsienie. Jednak zupełnie się nimi nie interesowaliśmy bo nauczeni doświadczeniem lat poprzednich byliśmy przekonani, że nie da się ich zjeść. Aż tu któregoś dnia jeden z naszych gości, nieświadomy i nieuprzedzony przez nikogo postanowił zjeść parę owoców z „węgierki parszywki”. Już mieliśmy krzyczeć- „Daj spokój- niesmaczne ” „Szkoda twoich wysiłków” „Uważaj na robaki” a tu … okazało się, że tego magicznego lata nasze śliwki są pyszne. Co prawda dalej jest mnóstwo robaczywych owoców i trzeba mocno uważać ale przynajmniej 1/4 śliwek nie miała lokatorów w środku. „Po prostu było ich tak dużo, że nawet śliwkowe robaki nie dały rady” rezolutnie zauważył mój syn. Skorzystaliśmy więc z urodzaju i skwapliwie cieszyliśmy się drożdżówkami, ciastami , chutney-ami i pysznymi kompotami. A jak nam się już przejadł cały standardowy śliwkowy repertuar to wymyśliliśmy tą oto pizzę śliwkową. Jest zaskakująco pyszna. Warta wypróbowania dla tych, którzy nie boją się eksperymentować w kuchni, choć nie tylko. Do naszego jesiennego menu wchodzi na stałe i zajmuje wygodne miejsce tuż obok naszej ulubionej pizzy kurkowej. Zapraszam i życzę smacznego.
A tak przy okazji jeśli ktoś z was wie jak pielęgnować śliwę węgierkę i co zrobić, żeby nie karmiła tylko armii robaków to bardzo poproszę o rady. Mieszkamy w tym domu od 5 lat i po raz pierwszy mieliśmy okazję spróbować owoców z tego drzewa. Są przepyszne i bardzo chcielibyśmy ich kosztować co roku. Są tu jacyś sadownicy?
Na ciasto:
2 szkl. mąki(ja używam pół na pół białą i pełnoziarnistą)
1 paczuszka drożdży instant (7g)
1/2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli
3 łyżki oliwy z oliwek
1 szkl. ciepłej wody (nie gorącej!) na sos:
Chutney śliwkowy według tego przepisu
dodatki: 1 szkl. śliwek węgierek 200g niebieskiego sera pleśniowego 100g domowego sera panir lub kupnego capri 1/4 szkl. siekanych orzechów pekan lub włoskich świeży tymianek (najlepiej cytrynowy), rozmaryn, oregano świeżo mielony kolorowy pieprz
Ciasto:
1. W małej miseczce rozpuszczasz w wodzie drożdże, dodajesz cukier i oliwę.
2. Odstawiasz na 5 minut do sprawdzenia czy drożdże są aktywne- mieszanka powinna się lekko spienić lub przynajmniej powinno pojawić trochę bąbelków.
3. W osobnej dużej misce mieszasz mąkę z solą i wlewasz tam miksturę drożdżową.
4. Zagniatasz wszystko rękami (lub w misie robota kuchennego) aż osiągniesz zwartą nieklejąca się do rąk kulkę ciasta.
5. Jeśli potrzeba podsypujesz dodatkową mąką.
6. Miskę smarujesz oliwą z oliwek, to samo robisz z kulką ciasta, która do miski wkładasz.
7. Przykrywasz ściereczką i odstawiasz do wyrośnięcia na 1-1,5 godz. W tym czasie…
8. Wykonujesz chutney śliwkowy wg. tego przepisu . Możesz zredukować ilość cukru do połowy (lub mniej) oraz lekko zblendować chutney tak aby konsystencją bardziej przypominał sos pomidorowy.
9. Dodatkowe śliwki myjesz,pestkujesz i kroisz na ósemki.
10. Ser pleśniowy trzesz na tarce a panir kruszysz na drobne kawałeczki. Aranżacja pizzy i pieczenie:
11. Jeśli chcesz piec pizzę na kamieniu to wiesz co teraz robić.
12. Ja piekę pizzę na nagrzanych wcześniej blaszkach z wyposażenia piekarnika (wstawiam je na 15 minut do 220’C).
13. Wyjmij ciasto z miski (powinno podwoić swoją objętość), zagnieć jeszcze raz i podziel na 2 części.
14. Każdą część rozwałkuj na podsypanym mąką blacie na okrągły placek o średnicy 25-30cm.
15. Wyjmij 1 nagrzaną blachę z piekarnika, ułóż na niej placek (zrób to koniecznie teraz, później z dodatkami będzie dużo trudniej, uważaj, żeby się nie poparzyć!!!)
16. Rozsmaruj chutney śliwkowy na placku. Wysyp oba sery, poukładaj na nich kawałki śliwek, posyp orzechami i porwanymi na drobne kawałki gałązkami ziół. Posyp świeżo mielonym kolorowym pieprzem.
17. Odczekaj 5-7 minut i wstaw do piekarnika.
18. Piecz w temperaturze 220’C przez około 15 minut (lub do pożądanego koloru). Warto użyć specjalnego trybu do pieczenia pizzy (odsyłam do instrukcji obsługi piekarnika).
19. Powtórz wszystkie czynności dla drugiej pizzy.
Dla odważnych polecam podawanie tej pizzy polanej sosem z roztopionej gorzkiej lub mlecznej czekolady. Na początku jest zaskakująco a potem już tylko rozkosznie PYSZNIE!
Chutney to bardzo popularne w kuchni indyjskiej danie. Jest to rodzaj słodko- kwaśno-pikantnego sosu. Może być przyrządzany z takich składników jak: świeżo tarty orzech kokosowy (bardzo popularny w południowych Indiach sos podawany jest do Dosy- placków z maki ryżowo- fasolowej), świeża kolendra lub mięta (my bardziej nazwalibyśmy te chutneye pesto), cebuli i czosnku, pomidorów lub owoców.
Owocowe chutney-e, nam kojarzące się z pikantnymi dżemami, są bardziej popularne na północy Indii. Najpopularniejszy z nich to ten z owoców mango (szeroko dostępnych w Indiach tak jak u nas jabłka). Wykorzystuje się do niego zarówno zielone, twarde jak i w pełni dojrzałe i miękkie owoce. Mnie jednak zawsze szkoda (tak trudnego do dostania w Polsce) mango na chutney. Jak już uda mi się zdobyć np. takie Alphonso Mango (podobno najpyszniejsze na świecie- z czym zgadzam się w pełni) to nie w głowie mi gotowanie go i zabijanie jego smaku dużą ilością pikantnych przypraw. Jeśli nie zjem samego na surowo, wolę użyć go do lassi lub kulfi (indyjskich lodów). W ogóle nie przepadam za chutney-ami. Z jednym wyjątkiem- chutney-em śliwkowy.
Ten lekko pikantny, soczysty i słodki sos śliwkowy gotuję tylko raz do roku- podczas indyjskiego święta Radha-astami. Radha-astami ma ruchomą datę, jak wszystkie hinduistyczne święta określane wg. kalendarza księżycowego. Przypada w 8 dzień po pełni księżyca indyjskiego miesiąca Bhadrapada. A więc najczęściej w naszym wrześniu, w samym środku sezonu śliwkowego. Nic dziwnego, że tego dnia we wszystkich zachodnich krysznaickich świątyniach podczas uczty tradycyjnie gotuje się i podaje słynny śliwkowy chutney- nazywany Radha-Red.
Radha-astami to święto celebrujące dzień narodzin Radhy -ukochanej Kryszny. Radha w tradycji wisznuickiej uznawana jest za ideał dwóch uczuć :oddania i miłości- zarówno tych materialnych jak i tych ważniejszych skierowanych do Boga. Jej postać przez wieki była inspiracją dla licznych indyjskich pieśniarzy, poetów, dramatopisarzy czy malarzy. Szczególnie tych skupiony w okolicach Vrindavany, Mathury czy Jaypur i Udaipur gdzie kult Radhy w licznych świątyniach przetrwał do dziś. Co ciekawe ma się tak dobrze, że zwrot „Jay Radhe!” („Niech będzie pochwalona Radha!”) z powodzeniem zastępuję tu „dzień dobry” czy telefoniczne „hallo” a imię Radha, Radharani, Radhika nadawane jest co piątej dziewczynce rodzącej się w okolicy.
Jednym ze współczesnych najsłynniejszych indyjskich malarzy portretujących Radhę jest ( a raczej był bo zmarł niedawno) pochodzący z Udaipur B.G.Sharma. Uwielbiam jego styl oparty na klasyce rajastańskiej miniatury (tak naprawdę dzięki Sharmie styl ten w Indiach odkryto od nowa i powoli wraca on do głównego trendu indyjskiego malarstwa). Prace Sharmy udowadniają, że sakralne malarstwo indyjskie nie musi być kiczowate i zupełnie mijać się z estetyka zachodniego odbiorcy. Geniusz Sharmy pozwolił zachodniemu światu od nowa odkryć artyzm indyjskiej sztuki klasycznej. Pierwsze zdjęcie po lewej w tym poście to okładka albumu malarstwa Sharmy , którego szczęśliwą posiadaczką jestem. Nosi on tytuł „The Form of Beauty” i pełen jest wspaniałych arcydzieł rajastańskiej miniatury. Jak choćby tej, przedstawiającej Radhę i Krysznę potajemnie spotykających się w lesie Vrindavany podczas pory deszczowej. Ile tu detali, ornamentów, precyzji- szczególnie jeśli wiemy, ze oryginalny obraz jest bardzo niewielkich rozmiarów i wykonany przy użyciu tylko naturalnych farb. Ale ile też tu uczuć (Jak oni na siebie patrzą!!!) ile znajomości złożonej tradycji, religii i mitologii indyjskiej. Od razu widać, że autor pochodzi z szacownego rodu malarzy od pokoleń mieszkającego i tworzącego na potrzeby słynnej świątyni Shrinathji Krsna niedaleko Udaipur.
No dobrze ale wróćmy może do Radhy i jej chutney-u śliwkowego. We wszystkich poematach i pismach świętych Radha przedstawiana jest jako najlepsza z kucharek, potrafiąca zamienić wszystko co gotuje w ambrozję. Wiele pobożnych hindusek swoje obowiązki w kuchni zaczyna od modlitwy do Radhy prosząc, aby wszystko co przyrządzą smakowało tym dla których z miłością gotują . Mnie też często zdarza się prosić Radharani o błogosławieństwa, zwłaszcza wtedy kiedy gotuję dla kogoś szczególnego. Dlatego obraz Radhy i Kryszny (zresztą reprodukcja dzieła Sharmy) stoi w mojej kuchni.
W tym roku Radha-astami obchodziliśmy 2 września. Tradycyjna świąteczna uczta zawierała oczywiście chutney śliwkowy. Wyszedł tak pyszny (dosłownie jak ambrozja!), że nie mogłam sobie podarować, złamałam swoją tradycję i zrobiłam go we wrześniu jeszcze parę razy. Z ostatnią partią postanowiłam poeksperymentować i użyć jej jako sosu do nowatorskiej wersji pizzy…śliwkowej. Wow! To dopiero było pyszne. Po szczegóły zapraszam jednak do następnego postu. Dziś przepis na moją wersję Chutney-u RadhaRed a za tydzień pizza śliwkowa z jego wykorzystaniem.
2 szkl. pokrojonych na 8 części śliwek
1 szkl. pokrojonych na 16 części śliwek(użyłam węgierek ale mogą być każde)
1 łyżka masła (najlepiej klarowanego, olej w wersji wegańskiej)
1 łyżeczka utartego świeżego imbiru
po 1/2 łyżeczki mielonych:
goździków, cynamonu, gałki muszkatałowej, nasion kolendry
mały kawałek zielonego chilli (wypestkowany i pokrojony drobno)
skórka otarta z 1/2 małej pomarańczy
1-2 łyżki soku z cytryny
5-8 łyżek brązowego cukru
opcjonalnie:
1/4 szkl. drobno posiekanych orzechów włoskich 1/2 łyżeczki masła
1. Na ciężkiej patelni rozgrzej klarowane masło, kiedy będzie mocno gorące wrzuć imbir i smaż do czasu aż kawałki na brzegach lekko się zbrązowią. Dodaj chili i zamieszaj parę razy.
2. Wsyp na patelnię resztę przypraw i smaż przez parę sekund aż poczujesz aromat.
3. Teraz dodaj śliwki i mieszaj do czasu aż przyprawy obtoczą je dokładnie. Zmniejsz ogień, przykryj i gotuj mieszając od czasu do czasu.
4. Jeśli śliwki zaczną przywierać do dna patelni dolej do nich odrobinę wody.
5. Gotuj śliwki przez 10 minut, do czasu kiedy się zaczną lekko rozpadać. Wtedy dodaj cukier, sok z cytryny i skórkę pomarańczową.
6. Gotuj następne 10 minut (lub dłużej, jeśli twoje śliwki były większe lub mniej dojrzałe lub wolisz żeby owoce były mocno rozgotowane).
7. Na osobnej mniejszej patelni roztop masło i usmaż na nim orzechy do złotego koloru. Dodaj do chutney-u tuż przed końcem gotowania.
8. Podawaj chutney gorący, najlepiej z ciepłymi jeszcze plackami puri lub innym pieczywem.
Chutney (bardzo popularny w kuchni indyjskiej) podawany jest jako rodzaj sosu do bardzo wielu potraw. Żeby nie wymieniać ich wszystkich, najlepiej powiedzieć, że chutney-u możesz używać wszędzie tam gdzie do tej pory używałeś ketchupu. Spróbuj- będzie ciekawie!
Osobiście lubię chutney z dużymi kawałkami owoców i nie za słodki. Lubię kiedy jest pikantny ale nie za bardzo (dlatego często zupełnie pomijam chilli). Ty możesz jednak lubić inną konsystencję- wtedy pogotuj dłużej owoce- lub smak- wtedy dodaj mniej lub więcej cukru czy soku z cytryny.
Pragnę zacząć od tego, że szalenie podobały mi się wszystkie konkursowe wpisy. Doceniam inwencję i ogrom pracy włożony w każdy post. Mam nadzieję, że napisanie go było dla wielu z Was wartością samą w sobie, że pomogło w krótkiej (lub dłuższej) retrospekcji Waszej drogi fotograficznej. Wydaje mi się, że wszyscy dostrzegliście i doceniliście jak duże postępy zrobiliście i że kroczycie we właściwym kierunku. Dziękuję jeszcze raz, że dane mi było odbyć tą podróż razem z Wami.
A teraz już do rzeczy: mój urodzinowy konkurs wygrała… !!! … Zuzia z bloga „Chili, czosnek, oliwa”tym oto wpisem. (Zuzia proszę napisz do mnie na prv. ustalimy szczegóły spotkania).
Czym mnie ujęła Zuzia? Swoją wielką determinacją w dążeniu do celu oraz tym, że jej droga tak bardzo przypomina mi moją własną. Jej post był przemyślany, uporządkowany i zawierał wiele przydatnych informacji dla innych początkujących fotografów. Widać, że Zuzia jest zdolna, zdeterminowana i pracowita a to moim zdaniem mieszanka gwarantująca sukces (nie tylko w fotografii). Zuzia także pokazała, że analizuje swoje błedy, wyciąga wnioski i prze jak burza do przodu w swojej przygodzie z fotografią kulinarną. Postanowiłam jej w tej podróży przez jakiś czas potowarzyszyć. Myślę, że będzie to z korzyścią dla nas obu :))) Nie wiem, czy uda mi się sprostać wszystkim oczekiwaniom Zuzi (z paroma rzeczami wymienionymi na jej liście sama mam problemy) ale na pewno spróbuję jej pomóc na tyle – ile potrafię. Już się nie mogę doczekać naszego spotkania bo wiem, że będzie ono bardzo inspirujące. Mam nadzieję, że tak samo dla Zuzi jak i dla mnie.
A teraz dalsze wyróżnienia:
Olimpia– za piękny osobisty wpis, który bardzo mnie ujął.
Elf w kuchni– za kompendium posiadanej wiedzy fotograficznej podane w przystępny sposób oraz bliski memu sercu weganizm.
Food to warm the soul– za to, że z jej wpisu przemówiła do mnie osoba nietuzinkowa i interesująca.
Karmelitka– ponieważ jestem pewna, że moja wiedza pomoże Adriannie uczynić duży postęp w krótkim czasie.
Wszystkim ww. osobom przyznaję kupony rabatowe na moje kursy. Pamiętajcie, że można je wykorzystać tylko do 15 listopada i że na kursy u mnie trzeba zapisywać się z dużym wyprzedzeniem bo terminy z reguły są bardzo obłożone. Poproszę Was o kontakt mailowy. Prześlemy Wam kupony rabatowe wraz ze szczegółowymi informacjami jak ich użyć.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie, gratuluję zwycięzcom a pozostałym jeszcze raz dziękuję za udział w konkursie.
Posłuchaj, porzucony przez nią, Nieznany mój przyjacielu:
W rozpaczy swojej nie wychodź na balkon, nie wychodź,
Do bruku z góry nie przychodź, nie przychodź,
Na smugę cienia nie wbiegaj, zaczekaj, trochę zaczekaj!
Posłuchaj, porzucona przezeń, Nieznana mi przyjaciółko:
W rozpaczy swojej nie wychodź na balkon, nie wychodź,
Do bruku z góry nie przychodź, nie przychodź,
Na smugę cienia nie wbiegaj, Zaczekaj, trochę zaczekaj!
Przysięgam wam, że płynie czas!
Że płynie czas i zabija rany!
Przysięgam wam, że płynie czas!
Że zabija rany – przysięgam wam!
Tylko dajcie mu czas,
Dajcie czasowi czas.
Zwólcie czarnym potoczyć się chmurom-
po was, przez was i między ustami,
I oto dzień przychodzi, nowy dzień,
One już daleko, daleko za górami!
Tylko dajcie mu czas,
Dajcie czasowi czas,
Bo bardzo, bardzo,
Bardzo szkoda
Byłoby nas!
(Edward Stachura- „Czas płynie i zabija rany”.)
Piszę dla Was ten tekst od paru tygodni, siadam do niego i mnie odpycha. Zmuszam się i … nie daje rady. Znajduję tysiące wymówek, żeby tego nie robić ale wiem, że temat jest ważny. Siedzi we mnie gdzieś głęboko i nie odejdzie dopóki się z nim nie zmierzę.
ROBIN WILLIAMS NIE ŻYJE, POPEŁNIŁ SAMOBÓJSTWO!- krzyczały jakiś czas temu wszystkie dostępne media. Dziś już temat dawno nieaktualny. Przykryła go- nowa afera, nowa wojna czy nowy romans znanego celebryty. Ot medialna rzeczywistość- „Umarł król, niech żyje król!”. Mnie jednak to samobójstwo dotknęło do żywego, pozostawiło zadrę w sercu, która jakoś nie chce się zagoić. Szczególnie, że zbiegło się to z rocznicą śmierci wspaniałego przyjaciela. Przyjaciela, który również odebrał sobie życie. Był osobą bardzo szczególną, nie tylko dla mnie ale dla wielu, wielu osób. Na imię miał Aleksander.
Nie znałam Aleksandra dobrze- choć długo. Myślę, że prawie nikt z nas (którzy mieniliśmy się jego przyjaciółmi) nie znał go naprawdę. Był postacią bardzo złożona i niezwykłą zarazem, zdecydowanie nadprzeciętną.
W wieku lat prawie pięćdziesięciu, po wielu latach prób, niepowodzeń i ciężkiej pracy Aleksander odniósł duży sukces finansowy. Wprowadził na polski rynek farmaceutyczny lek, który, okazał się pomocny w licznych kuracjach i zaczął się rewelacyjnie sprzedawać. W ciągu paru lat zarobił naprawdę duże pieniądze. Dla nas, jego znajomych, pozostał jednak cały czas tym samym skromnym człowiekiem. Bogactwo w żaden zły sposób nie wpłynęło na jego niematerialny światopogląd życiowy. Wręcz przeciwnie- odkąd odniósł sukces życiową misją Aleksandra stało się- pomaganie innym.
Nie spotkałam w całym swoim życiu drugiego tak bezinteresownie dzielącego się swoimi pieniędzmi człowieka.
Zachowywał się jak dziecko, które zupełnie niespodziewanie znalazło wielkie pudło słodyczy i zamiast zjeść je samemu- postanowiło podzielić się z innymi. Wzięło swoje magiczne pudełko i ruszyło w poszukiwaniu tych, którym „jego słodycze” mogłyby odmienić życie. Dziecko miało w sobie jakąś niesamowitą wewnętrzną wrażliwość oraz potrzebę aby „osłodzić życie” jak największej ilości osób. Mogło przecież podzielić się słodyczami z rodziną, no może nawet poczęstować kolegów na podwórku a resztę schować na później lub wymienić na inne przyjemności? Mogło tak zrobić i tak pewnie zrobiłaby większość dzieci? To dziecko było jednak inne, wrażliwsze na niedolę, bardziej współodczuwające i czerpiące radość z pomagania innym. Robiło to z głową i „po swojemu” tak aby słodyczy starczyło dla wielu i aby Ci którzy je dostaną faktycznie mogli w jakiś sposób zmienić swoje życie. Skąd to wiem? Było mi dane spróbować słodyczy z tego pudełka.
Całą naszą młodość mój mąż i ja (wtedy jeszcze nie para) spędziliśmy mieszkając w różnych świątyniach i aśramach. Podróżowaliśmy po świecie i braliśmy udział w licznych religijnych, charytatywnych i kulturalnych przedsięwzięciach. W wieku lat 30 postanowiliśmy założyć rodzinę oraz biznes aby tą rodzinę utrzymać. I tu niestety okazało się, że oto przystępujemy do maratonu który wystartował jakąś dekadę temu. Oboje bez ukończonego wyższego wykształcenia, bez bogatego cv, bez doświadczenia w pracy zawodowej, bez żadnego kapitału (przynajmniej tego materialnego). Za to z wielkim zapałem i czystymi motywacjami. Zaczęliśmy nasz mały biznes w piwnicy wynajmowanego mieszkania i powoli ciułaliśmy grosz do grosza aby związać koniec z końcem.
Wtedy w naszym rodzinnym życiu pojawił się Aleksander. „Pomogę Wam” -powiedział, widząc jak się zmagamy- „jesteście dobrzy w tym co robicie, rozwińcie skrzydła, otwórzcie swój pierwszy sklep. Zróbcie to od razu z rozmachem nie bójcie się”. Pamiętam siedzieliśmy przy stole i długo argumentowaliśmy, że to za duże ryzyko, że nie mamy takiej gotówki, ani takiego doświadczenia, że dopiero raczkujemy w tym biznesie, że to się nie uda. Aleksander wysłuchał wszystkiego cierpliwie- spojrzał na nas i powiedział- „Widzę, że wierzę w Wasz sukces bardziej niż Wy sami! Zróbmy więc tak -pożyczę Wam pieniądze, po prostu w Was zainwestuje. Jeśli się nie uda- sam poniosę ryzyko, jeśli odniesiecie sukces- będzie to nasz wspólny sukces. Co Wy na to?”
To było jakieś 13 lat temu i 2 lata przed śmiercią Aleksandra. Gdyby żył byłby z nas dumny. Przez wszystkie te lata pracowaliśmy bardzo ciężko aby stworzyć naszą rodzinną firmę. Nigdy nie dostalibyśmy takiej szansy gdyby nie On i jesteśmy tego w pełni świadomi. Dziś, nawet w kryzysie mamy dobrze prosperującą firmę, zatrudniamy 8 osób, mamy 3 sklepy, liczymy się w branży, cały czas się rozwijamy. A zaciągnięty u Aleksandra dług spłaciliśmy jego żonie. Udało nam się i wiemy dzięki komu się to stało. Oczywiście liczyła się nasza ciężka praca, nasze zaangażowanie i talenty ale równie ważne było to, że… spotkaliśmy swojego „Anioła z pudełkiem czekoladek”.
Jesteśmy też świadomi, że byliśmy jednymi z bardzo wielu, którym pomógł Aleksander. Nie wiem czy tych ludzi nie należy liczyć w setkach. Jednym po prostu pomagał finansowo (jak np. matce nieuleczalnie chorego, podłączonego do respiratora dziecka) innym udzielał kredytów na skończenie edukacji, jeszcze innym pomagał skończyć wymarzone projekty (wybudować dom, pojechać w podróż marzeń, wydać książkę) dla jeszcze innych był Aniołem biznesu jak dla nas. Człowiek instytucja a na dodatek tak skromny, że o rozmiarach tej pomocy nie wiedział nikt oprócz niego. (Miałam okazję prowadzić jego ceremonię pogrzebową, która zgromadziła ponad 200 osób i każda osoba tam obecna twierdziła, że zawdzięczała coś Aleksandrowi).
I taki właśnie człowiek pewnej pięknej letniej niedzieli, na wakacjach w domku letniskowym, zostawia żonę na chwilę w salonie, idzie na górę do pokoju, siada przy biurku, wyciąga pistolet i… (!!!) strzela sobie w głowę. Człowiek, którego wydawało nam się wszystkim : znamy, szanujemy, wspieramy i uznajemy za swojego przyjaciela.
Taka wiadomość wbija Cię w fotel. Rujnuje całą Twoje wyobrażenie, że dbasz i rozumiesz swoje związki z innymi. No bo jak możesz sobie wytłumaczyć, że osoba z która żyjesz tak blisko, jest tak zrozpaczona, taki odczuwa bezsens istnienia, niemoc zmiany, że nie znajduje innego wyjścia niż skończyć ze sobą. A ty tego wszystkiego nie dostrzegałeś!? Gdzie byłeś?! Dlaczego nie widziałeś symptomów?! Czy mogłeś coś zrobić aby temu zapobiec?! Czy to twoja wina?! Dlaczego on to zrobił? Dlaczego Ty nic nie zrobiłeś?
Oto pytania, które będziesz sobie zadawał przez najbliższe miesiące a nawet lata. Ja przynajmniej tak robiłam. Nie mogłam pogodzić się z tą śmiercią, próbowałam ja zrozumieć i znaleźć w niej jakikolwiek sens. Dlaczego straciliśmy tak ważnego w naszej społeczności człowieka w tak bezsensowny sposób. Czy ludzie „wielcy” bardziej narażeni są na taką śmierć?- pytałam sama siebie.
Patrząc chociażby na historię ostatniego stulecia- wydaje się, że tak- Wirginia Wolf, Kurt Cobain, Edward Stachura, Tomek Beksiński, Jan Lechoń, Vincent Van Gogh, Ernest Hemingway czy wreszcie Robin Williams. Dlaczego tak wielcy, uzdolnieni o nadprzeciętnych talentach ludzie odbierają sobie życie? W zrozumieniu tego pomógł mi kiedyś ten oto wiersz. Jego autorem jest wybitny polski psycholog Kazimierz Dąbrowski, autor ciekawej teorii dezintegracji pozytywnej.
Posłanie do nadwrażliwych
*
Bądźcie pozdrowieni nadwrażliwi
za waszą czułość w nieczułości świata
za niepewność wśród jego pewności…
Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie innych tak, jak siebie samych
Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie niepokój świata
jego bezdenną ograniczoność i pewność siebie
Bądźcie pozdrowieni
za potrzebę oczyszczenia rąk z niewidzialnego brudu świata
za wasz lęk przed bezsensem istnienia
Za delikatność niemówienia innym tego, co w nich widzicie
Bądźcie pozdrowieni
za waszą niezaradność praktyczną w zwykłym
i praktyczność w nieznanym
za wasz realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego
Bądźcie pozdrowieni
za waszą wyłączność i trwogę przed utratą bliskich
za wasze zachłanne przyjaźnie i lęk, że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed wami
Bądźcie pozdrowieni
za waszą twórczość i ekstazę
za nieprzystosowanie do tego co jest, a przystosowanie do tego, co być powinno
Bądźcie pozdrowieni
za wasze wielkie uzdolnienia nigdy nie wykorzystane
za to, że niepoznanie się na waszej wielkości
nie pozwoli docenić tych, co przyjdą po was
Bądźcie pozdrowieni
za to, że jesteście leczeni
zamiast leczyć innych
Bądźcie pozdrowieni
za to, że wasza niebiańska siła jest spychana i deptana
przez siłę brutalną i zwierzęcą
za to, co w was przeczutego, niewypowiedzianego, nieograniczonego
za samotność i niezwykłość waszych dróg
Bądźcie pozdrowieni nadwrażliwi!
Nadwrażliwość potrafi być błogosławieństwem a zarazem przekleństwem w życiu człowieka nią obdarzonego. Potrafi objawiać się jako geniusz, talent, nadprzeciętna wrażliwość ( np. na piękno). Częściej jednak objawia się (lub może bardziej postrzegana jest) jako: nieprzystosowanie, nieporadność, chorobliwe wręcz współodczuwanie, niepraktyczność, niemożliwość życia w „przeciętny” „normalny” sposób. Myślę, że oba aspekty „nadwrażliwości” są bardzo od siebie zależne i nierozerwalnie wplecione w życie „nadwrażliwych”, że w ich przypadku granica pomiędzy geniuszem a „szaleństwem” jest cienka jak ostrze brzytwy, że żyje im się z tym bardzo trudno, że ilość bodźców, które odbiera ich serce i dusza jest paręset razy większa niż u nas- pragmatycznych, gruboskórych przeciętniaków.
Dlatego właśnie tak trudno nam ich zrozumieć a jeszcze trudniej z nimi żyć.
Był taki czas, kiedy nienawidziłam „nadwrażliwych”- nazywając ich kosmitami. Byli dla mnie właśnie jak ludzie z innej planety. Zawsze nieprzystosowani, odstający od grupy, niezorganizowani, idący pod prąd,( kiedy właśnie czas i okoliczności wymagały pójścia w innym kierunku). Posiadający dziwną skalę wartości w życiu i zbyt często bujający z głową w chmurach. Irytowali do czerwoności- mnie osobę na wskroś praktyczną i twardo stąpającą po ziemi. Jednak wiele razy przekonałam się, że jeśli mam w życiu „problemy ze sobą” to nikt mnie tak nie zrozumie jak właśnie „kosmici”. Że jako jedni z niewielu mają dar wybaczania i empatii mocno wpisany w geny.
Nierzadko doświadczałam także, że ludzie o nadprzeciętnych zdolnościach to również moi „kosmici”. Niektórzy z dalszych, niektórzy z bliższych planet, zdecydowanie jednak ludzie zupełnie nie z tego świata. Aż w końcu zrozumiałam, że to jest niestety całościowy pakiet który dostajesz od losu. Duża paczka z całym spektrum cech pięknie nazwanych przez Kazimierza Dąbrowskiego „nadwrażliwością”.
W końcu do mnie dotarło, że nadwrażliwi to osoby bardzo szczególne i delikatne, że trzeba o nich dbać szczególnie. Że robienie z nich na siłę „normalnych ludzi” mija się z celem. Że musimy ich zaakceptować takimi jacy są. Jeśli to zrobimy to dużo łatwiej będzie im (w ich niełatwym przecież życiu) kroczyć po tej cienkiej jak brzytwa linii. Że jeśli otoczymy ich akceptacją i zrozumieniem to- balansując na tym ostrzu- odwdzięczą się tworząc rzeczy genialne i nadprzeciętne. Że, choć żyje się nam z nimi niełatwo- to bez nich świat byłby dużo gorszy. Mniej w nim byłoby empatii, piękna, wrażliwości, poezji, muzyki, sztuki, wielkich idei czy bezinteresownej pomocy.
Dlatego to nasz święty obowiązek- musimy nauczyć się dbać o nadwrażliwych. Odejście każdego z nich to dla ludzkości wielka strata. Nie możemy sobie pozwolić aby tracić ich w tak bezsensowny sposób…
Przypominam, że na Green Morning trwa urodzinowy konkurs, w którym można wygrać darmowe warsztaty fotografii kulinarnej. Do zamknięcia zostało już tylko 7 dni. Szczegóły i regulamin znajdziecie tutaj.
Jestem bardzo wybrednym konsumentem i naprawdę trudno zadowolić moje podniebienie (nawet mnie samej). Wiedzą o tym domownicy, którzy wprowadzili dla mnie całkowity zakaz marudzenia przy stole. Inaczej wiecznie bym narzekała, że to czy tamto danie mi nie wyszło, że jednak mogłoby być lepsze, bardziej słone, mniej lub bardziej przypieczone, ciutkę pikantniejsze itd. Narzekałabym tak długo aż w końcu zepsułabym wszystkim apetyt oraz frajdę ze smacznego posiłku. „To nie tak”, „tamto jeszcze gorzej”- klasyczna perfekcjonistka, która podaje obiad poprzedzając go długą listą, co mogłoby smakować lepiej i co jej zdecydowanie nie wyszło tak jak powinno.
Czasami zdarza się jednak, że perfekcjonistka wcale nie ma ochoty na narzekanie a wręcz przeciwnie zajada z wielkim apetytem. Milczy nie dlatego, że ma zakaz narzekania tylko dlatego, że właśnie kontempluje coś przepysznego. Wygląda na ukontentowaną i spokojną. Jednak to tylko pozory. W jej głowie właśnie odbywa się wielka gonitwa. To jej umysł biega w kółko jak oszalały krzycząc „Jak to było, jak to było!” i próbuje sobie przypomnieć jakie przyprawy, składniki i proporcje zostały użyte podczas przygotowywania potrawy. Tak się najczęściej dzieje (przynajmniej w mojej kuchni- czy w Waszych również?), że największe odkrycia kulinarne powstają przez przypadek, mimochodem, wtedy kiedy najmniej się o to staram. Kiedy spontanicznie powrzucam trochę tego czy tamtego do garnka. Kiedy zabrakło jakiegoś składnika, lub kiedy mam jakiegoś w nadmiarze. Kiedy coś poszło nie tak lub kiedy musiałam „ratować coś awaryjnie” schodząc ze ścieżki wydeptanej przez rutynę.
Lubię takie sytuacje i lubię gotować spontanicznie. Lubię być zmuszana do porzucania rutyny i komponowania dania z tego co znajdę w ogródku lub lodówce. Nie należę do tych kucharzy, którzy rozpisują jadłospisy tygodniowe i jeżdżą do sklepu z listą zakupów. Wręcz przeciwnie, uwielbiam kiedy moja lodówka świeci pustkami i otwierając ją muszę się nieźle nagłówkować jak to wszystko połączyć w jakieś ciekawe danie. Jeśli lodówka jest pełna moich ulubionych produktów- możecie być pewni, że pójdę na łatwiznę i ugotuję coś sprawdzonego, co przyrządzałam już tysiąc razy i pewnie mogłabym to zrobić z zamkniętymi oczami (A propos- gotowaliście kiedyś z zamkniętymi oczami? Spróbujcie- niesamowite doświadczenie!). Dzisiejsza sałatka powstała właśnie w taki spontaniczny sposób. Zaczęło się od resztki kaszy jaglanej z obiadu, przesuwanej przez domowników z miejsca na miejsce i jakoś przez nikogo niechcianej. Doszły do tego łodygi ucięte z selerów (korzenie upieczone z przyprawami stanowiły dodatek do kaszy jaglanej pałaszowanej na obiad) oraz ogórki przyniesione z ogrodu. Dalej już poszło bardzo sprawnie- klasyczne sprzątanie lodówki- w której znalazłam kukurydzę, pora, paprykę i awokado. Na koniec odrobina luksusu- smażone nerkowce. Powstała bardzo subtelna sałatka, której najmocniejszym smakiem jest anyżkowy aromat łodyg selera. Świeże łodygi selera zerwane prosto z ogródka pachną przepięknie- jak najlepsze perfumy, sprawdźcie to koniecznie!
Sałatka jest świeża (ogórki, papryka) a za razem sycąca (kasza, orzechy) i lekko słodkawa (kukurydza i seler). Śmiało może stanowić osobny posiłek. Będzie idealna np. na lunch do pracy. Dla mnie po prostu pyszna. Jeśli do tego dodamy, że jest wegańska, bezglutenowa, prosta w przygotowaniu i wygląda bajecznie kolorowo to czyni ją daniem zdecydowanie wartym wypróbowania. Polecam- szczególnie wszystkim kuchennym perfekcjonistkom- będziecie milczeć przy stole- obiecuję.
do ugotowania kaszy: 1/2 szkl. kaszy jaglanej
1 szkl. gorącej wody
1 łyżka masła lub oleju
1/3 łyżeczki asafetydy (można pominąć)
1/2 łyżeczki soli
do sałatki: 1 szkl. obranych i pokrojonych w kostkę ogórków
1/2 szkl. kukurydzy z puszki
1/2 awokado (pokrojone w kostkę)
1/2 małej czerwonej papryki (drobno pokrojonej)
3/4 szkl. orzechów nerkowca
1/3 szkl. pokrojonych łodyg selera (zwykłego, nie naciowego)
5cm kawałek pora (zielona część, pokrojony w cieniutkie plasterki) 4 łyżki oleju
sól, pieprz, sok z cytryny
1. W małym garnuszku o grubym dnie rozgrzej masło (w wersji wegańskiej olej) dodaj asafetydę i smaż przez 10 sekund. Wsyp kaszę jaglaną i smaż przez minutę cały czas mieszając. Zalej gorącą wodą, dodaj sól, zamieszaj i przykryj szczelnie pokrywką.
2.Poczekaj aż woda w garnku zacznie bulgotać- wtedy zmniejsz ogień pod garnkiem do minimum (tak, że prawie nie widać płomienia) i pozwól kaszy gotować się pod przykryciem do czasu aż wchłonie całą wodę. Nie mieszaj kaszy pod żadnym pozorem.
3.Poczekaj aż kasza ostygnie i przełóż ją do dużej miski rozdrabniając ręką tak aby otrzymać pojedyncze ziarenka.
4. Na malutkiej patelni (jeśli jest większa użyj więcej oleju) rozgrzej olej i dodaj do niego orzechy. Cały czas mieszając usmaż je do złotego koloru. Wyłóż orzechy do miski z kaszą. Pozostaw olej na patelni.
5.Pokrojone łodygi selera (teraz jest na nie dobry czas bo sprzedają selery z zieleniną) wrzuć na olej i smaż przez 2-3 minuty cały czas mieszając aż lekko zmiękną. Dodaj wraz olejem do kaszy.
6. Wsyp do sałatki pozostałe składniki i delikatnie wymieszaj.
7. Dopraw solą, pieprzem i sokiem z cytryny.
Możesz dodać do sałatki swoich ulubionych ziół. Ja dodałam kwiatków cebuli i delikatnych młodziutkich listków mięty.