Pamiętacie mój urodzinowy konkurs? Laureatką została w nim Zuzia z bloga Chili, Czosnek, Oliwa. Wygrała darmowe warsztaty fotografii kulinarnej ze mną. Zuzia to bardzo uzdolniona młoda dziewczyna. Bloguje z wielką pasją i cały czas doskonali się w tym co robi. To jedna z tych niepozornych i skromnych osób, która nie robi wielkiego show wokół siebie. Za to mozolną pracą i determinacją dzień za dniem małymi kroczkami staje się coraz lepsza w tym co robi. Bardzo mi imponują tacy ludzie bo ja niestety sama taka nie jestem ( ale tym razem to nie o mnie!). W sumie spędziłyśmy z Zuzią już paręnaście godzin razem. Ostatnie spotkanie przeznaczyłyśmy na wspólne fotografowanie u Zuzi w domu. Poznanie warunków w których na co dzień pracuje mój kursant to dla mnie nie lada gratka. Dużo łatwiej wtedy coś doradzić, zrozumieć problemy i pokazać np. jak okiełznać światło. Można obejrzeć też „kolekcję gadgetów kulinarnych”, którą gromadzi, chcąc czy nie chcąc, każdy fotograf kulinarny. Można też po prostu przejść się po mieszkaniu i zupełnie świeżym okiem przybysza z zewnątrz wskazać na rzeczy, które aparat fotograficzny „pokocha od pierwszego wejrzenia”. (jak choćby ta piękna platerowana taca, która stanowi takie ciekawe tło dla ciecierzycy).
Kiedy wykonywałyśmy z Zuzią prezentowane dziś zdjęcia był chyba najciemniejszy dzień tego roku. Najchętniej, rozmawiając, siedziałybyśmy przy zapalonym świetle. Ale jak widać na „załączonych obrazkach” nawet małą ilość światła można wykorzystać jako atut. Choć zdjęcia to nasza „praca zbiorowa” za ich autorkę należy uznać Zuzię. Ona obsługiwała aparat, ja tylko lekko pomagałam stylizować a potem uczyłam jak je dobrze obrobić w post-produkcji. Wszystkie „ochy i achy” (oraz zażalenia) proszę więc kierować do NIEJ 😉
Zuzia, jak przewidywałam, okazała się pojętną i zdolną uczennicą. Czas jej poświęcony uważam za bardzo dobrze wykorzystany. Nasze drogi jeszcze się nie rozchodzą, choć wiem, że Zuzia w swoim „slowly but surely” tempie zajdzie bardzo daleko i bez mojej pomocy. Pomimo tego spotkamy się pewnie jeszcze nie raz, już bardziej jako partnerki niż „nauczyciel i uczeń”.
Konkurs urodzinowy i to czym zaowocował bardzo mi się spodobało. Oprócz Zuzi spotkałam się jeszcze z dwójką wyróżnionych osób. Była to Olimpia z bloga Pomysłowe Pieczenie i Aga z bloga Foodtowarmthesoul. Okazało się, że z obiema dziewczynami „rozumiem się bez słów” i gdyby mieszkały trochę bliżej (obie niestety mieszkają na Wyspach Brytyjskich) to zyskałabym dwie super przyjaciółki, z którymi nie tylko dzielę pasję fotograficzną ale i podobne spojrzenie na świat.
Ciekawe, kto weźmie udział i wygra w moim konkursie za rok? Już się nie mogę doczekać!
Siedziałam zaledwie parę dni temu w biurze mojej firmy i w kilka godzin usiłowałam nadrobić zaległości, które gromadzą mi się od jakiegoś czasu. „Hobby fotograficzne” rozrosło mi się do rozmiarów drugiego pełnoetatowego zajęcia. To już chyba ten etap, kiedy powinnam (żeby nie zwariować) zrezygnować z jednej pracy aby w pełni zając się drugą ale jeszcze nie potrafię. Jeszcze cały czas mi się wydaję, że firma, którą przecież rewelacyjnie prowadzi mąż, sobie beze mnie nie poradzi. Tkwię więc w jakimś ekwilibrystycznym szpagacie (bo już nawet nie rozkroku) pomiędzy dwoma etatami i usiłuję, zupełnie nieskutecznie, rozciągać czasoprzestrzeń.
W takim momencie właśnie, kiedy próbuję jednocześnie płacić rachunki, zamawiać towar, układać grafik pracy dla pracowników, rozmawiać z klientami, wyjaśniać tym niecierpliwym dlaczego towar dla nich jeszcze nie zjechał z Włoch i tym bardziej cierpliwym, że musze przełożyć termin montażu bo rozchorowało mi się pół ekipy monterskiej… w całym tym stresie i harmiderze słyszę „pip pip”… To mój telefon daje znać, że przyszedł do mnie sms. Sięgam po telefon, przekonana, że to wiadomość od importera o terminie przesyłki a tam… !!! zupełnie co innego.
” Hej Cintamani! (tak nazywają mnie przyjaciele z którymi przez lata podróżowałam w grupie artystycznej, więcej tutaj i tutaj oraz tutaj) Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze. Ja właśnie siedzę w Klinice Hematologii w Londynie, bo zdiagnozowano u mnie raka krwi … takie tam … Nie wiem dlaczego ale przyszłaś mi na myśl, że chciałabym z Toba porozmawiać…”
… !!! … Świat wokół mnie na chwilę zwolnił. Nagle przestały być już ważne te tysiące spraw do załatwienia, klienci, zlecenia, problemy i niezapłacone rachunki. Ważne zaczęło być zupełnie co innego- życie i zdrowie- bo to fundamentalne- a zaraz za nimi przyjaźń, miłość, relacje, związki- czyli to co w życiu najbardziej realne- warte zachodu.
Zostawiłam rozbabrane na biurku sprawy firmowe (czekały tyle- mogą poczekać jeszcze), wzięłam telefon by zadzwonić do przyjaciółki, z którą nie widziałam się od paru lat. Wspaniała dziewczyna, matka dwójki fajnych nastoletnich córek, energiczna bizneswomen, śmieszka, która potrafi zarazić swoim śmiechem i entuzjazmem świat w promieniu co najmniej kilometra. Niedaleki czas temu walczyła dzielnie z ciężką choroba swojej córki i wygrała… A teraz TO!
Wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam.
Usłyszałam klasyczną historię matki, żony, zapracowanej kobiety. O bagatelizowanych objawach, wizycie u lekarza kiedy już coś jest naprawdę nie tak, nagłym niedowierzaniu, potem buncie, „że dlaczego ja!”, wylanym morzu łez i śmiechu przez te łzy. O tym, że nagle twój świat się zatrzymuje choć ten dookoła pędzi dokładnie tak samo jak przedtem, że nagle dostrzegasz co jest ważne a co już zupełnie nie.
Cóż mogłam zrobić przez ten telefon? Nie za wiele. Mogłam po prostu być, wysłuchać. Starałam się zrobić to najlepiej jak potrafię…
a potem…
Cicho odłożyłam słuchawkę, popłakałam się jak bóbr, poszłam ucałować męża i podzielić się złymi wieściami. Następnie jeszcze ciszej zamknęłam za sobą drzwi biura z porozkładanymi na biurku „już nie tak ważnymi” sprawami. Pojechałam do domu wyciągnęłam magiczny notes i zaczęłam dzwonić.
Umówiłam się do ginekologa (Pani Kingo?! Jak dawno Pani u mnie nie było!), i na badania cytologiczne. Odwiedziłam mammobus bo akurat zatrzymał się w moim mieście. Odgrzebałam stare skierowanie do neurologa, które już 3-krotnie wypisywał mi lekarz rodzinny, znalazłam odpowiedniego lekarza i zapisałam się na wizytę. Odgrzebałam moje stare badania po przebytym zabiegu, zobaczyłam, że już rok temu powinnam zgłosić się na kontrolne prześwietlenie- zadzwoniłam i zapisałam się.
Kiedy skończyłam ze swoimi sprawami wzięłam telefon i zadzwoniłam do przyjaciół i bliskich. „Kiedy robiłyście ostatnio badania?” zapytałam. Co usłyszałam w odpowiedzi?- To samo co zawsze.
Ponieważ Was, moje czytelniczki, także uważam za kogoś ważnego i bliskiego- postanowiłam napisać dziś i Wam o tym oraz zapytać: Kiedy ostatnio się badałyście? Pamiętacie w ogóle? Jeśli nie- to najwyższy czas coś z tym zrobić.
Dlatego, SORRY, ale dziś nie będzie przepisu i dziś nie będzie obiadu. Dziś nie gotujecie. Za to bierzecie telefon do ręki i dzwonicie po kolei do wszystkich miejsc do których powinnyście zadzwonić już dawno. Umawiacie się na wizyty i badania kontrolne.
Kiedy ostatnio byłyście u ginekologa? Jeśli dłużej niż pół roku temu- dzwońcie. Kiedy robiłyście badania krwi? Jeśli dłużej niż rok temu- idźcie do lekarza po skierowanie. A co z cytologią? Co z mammografią? Robicie je w ogóle??? Nie chcę słyszeć, że nie macie czasu i pieniędzy i że kolejki do specjalisty za długie. Tutaj macie namiar na BEZPŁATNE BADANIA mammograficzne i cytologiczne. Zapiszcie się, błagam Was.
Dostajecie zawału serca i ciągniecie dzieci po lekarzach za każdym razem kiedy mają katar lub wysoką temperaturę, wozicie psa i kota regularnie do weterynarza, troszczycie się o swoich rodziców pilnując by brali leki i dbali o siebie. A wy?! Kto dba o Was i o Wasze zdrowie?
Bądźcie dla siebie dobre, zadbajcie o siebie same, nie bagatelizujcie objawów, badajcie się regularnie. Nie ignorujcie tego- to Wasze życie, Wasze zdrowie- warte jest dużo więcej niż wszystkie te „ważne” sprawy za którymi codziennie gonicie.
Zwolnijcie proszę, zróbcie co trzeba, zanim świat się dla Was zupełnie zatrzyma, zanim będzie za późno…
Och i jeszcze, bardzo proszę- jeśli możecie- pomódlcie się za moją przyjaciółkę, pomyślcie o niej ciepło lub wyślijcie jej do tego Londynu jakieś pozytywne energie- bardzo tego teraz potrzebuje…
Pozdrawiam Was ciepło
z zatrzymanej na chwilę karuzeli życia
Kinga
Ostatnio jedna z moich czytelniczek zadała mi w mailu dość dziwne pytanie- „Co sądzisz o fioletowych marchewkach?”. Otóż jeśli jest jeszcze ktoś kogo interesuje co sądzę o fioletowych marchewkach to ogłaszam wszem i wobec, że… „sądzę, że są PYSZNE”. Tak samo jak pomarańczowe, żółte i białe, ni mniej ni więcej- tak samo. Co roku uprawiam w moim ogrodzie parę odmian i kolorów jednego szczególnego warzywa specjalnie do fotografii. (Taki jestem świr fotograficzny, a co! ). W zeszłym roku były to pomidory (popatrzcie tutaj) w tym roku była marchewka. Cała marchewkowa tęcza! (Stąd moja świeża i klarowna opinia na temat każdego koloru marchewki.) Co prawda, przez całe lato nie mogłam się zebrać, żebym wam tą marchew zfotografować i pokazać. Dopiero niedawno, kiedy wyrywałam ostatnie małe sztuki z ogrodu skonstatowałam, że przecież jeszcze w tym roku nie uwieczniłam na zdjęciach kolorowej marchewki, którą to przecież w tym celu właśnie posadziłam (taki ze mnie pokracznie zakręcony świr fotograficzny!) ! Zabrałam się wiec do dzieła a przy okazji wypróbowałam pomysł na przepis, który chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu. Zupy z pieczonych warzyw goszczą dość często na naszym stole. Uwielbiamy tą z pieczonej dyni i z pieczonej papryki. Moja najlepsza pomidorowa to ta przyrządzana z pieczonych pomidorów. Uważam, że uprzednie pieczenie warzyw pomaga osiągnąć zupie lepszy, głębszy, pełniejszy smak. Tym razem postanowiłam spróbować z marchewkową i też się nie zawiodłam. Dodatek imbiru, dużej ilości soku z cytryny, pieczonego czosnku i mojego ulubionego ostatnio tymianku cytrynowego bardzo pomaga.
Tak naprawdę to same pieczone marchewki są już wystarczająco pyszne i w takiej pieczonej formie można je pałaszować. Ja tak właśnie robię a tylko z niewielkiej ich części robię sobie bardzo gęstą zupę, która służy mi jako dip marchewkowy do… marchewek.
Jak marchewkowo- to na całego! A co! W końcu świrom można wszystko 😉
ZUPA MARCHEWKOWA
(z pieczonymi marchewkami, imbirem i czosnkiem)
1 kg. marchwi mała główka czosnku (opcjonalnie) 1 mała cebula 4 łyżki oliwy z oliwek suszony sproszkowany imbir (1/2 łyżeczki) świeży imbir (duży kawałek) sok z 1 cytryny 3 do 5 szklankek bulionu warzywnego sól, świeżo mielony pieprz tymianek cytrynowy (opcjonalnie) śmietana lub mleko kokosowe (opcjonalnie do podania)
1. Marchew obierz i pokrój w kawałki. Malutkie możesz zostawić w całości. Ułóż na blasze do pieczenia razem z nieobranymi ząbkami czosnku, Skrop 2 łyżkami oliwy, posyp sola i imbirem w proszku, dodaj małą garść tymianku cytrynowego.
2. Wstaw do piekarnika nagrzanego do 190’C i piecz do zupełnej miękkości. (nóż ma wchodzić w marchewki jak w masło.)
3. Obierz i posiekaj cebulę. Oskrob i potrzyj imbir (ma być go około łyżki).
3. W garnku rozgrzej pozostałe 2 łyżki oliwy i wrzuć do niej obrany i potarty świeży imbir. Smaż do czasu aż się lekko zezłoci. Dodaj cebulę i posmaż znowu przez minutę lub dwie. Zmniejsz gaz, przykryj garnek i duś cebulę z imbirem do czasu aż będzie miękka. Jeśli potrzeba dolej odrobinę wody. Cebula ma się zeszklić a nie zrumienić.
4. Dodaj do cebuli upieczone marchewki oraz wyłuskane z łupinek ząbki upieczonego czosnku. Zalej 2 szklankami bulionu, dodaj parę gałązek tymianku cytrynowego i gotuj pod przykryciem przez 5-10 minut.
5. Dodaj 2 następne szklanki bulionu, zagotuj, ściągnij z ognia i dokładnie zmiksuj blenderem na gładki krem. Jeśli potrzeba dodaj więcej bulionu dla uzyskania odpowiedniej konsystencji.
6. Dodaj sok z cytryny (dużo), dosól i dopieprz do smaku.
7. Jeśli lubisz serwuj z kleksem mleka kokosowego lub zwykłej kwaśnej śmietany.
Możesz odłożyć parę upieczonych marchewek i udekorować nimi zupę. Możesz też nie robić zupy tylko zjeść same upieczone marchewki (są pyszne!). Możesz też z małej ilości marchewek zrobić cos w stylu bardzo gęstej zupy i podawać ją jako sos do pieczonych marchewek. Mniam!
Kofta to jedno ze sztandarowych dań kuchni indyjskiej. A ta prezentowana dzisiaj, wykonywana z paniru to zdecydowanie arystokracja wśród koft. Danie idealne dla kucharzy, którzy lubią zabłysnąć przed swoimi gośćmi. U nas serwowane rzadko, najczęściej z okazji jakiegoś święta lub proszonej wykwintnej kolacji. Może dlatego, że kofta to danie trochę pracochłonne? Choć przecież nie za skomplikowane w wykonaniu i podaniu. Pierwszym krokiem do przyrządzenia kofty będzie wykonanie paniru. Panir to bardzo łatwy do zrobienia w domowych warunkach ser. Tak łatwy, że potrafi go uwarzyć nawet mój 10-letni syn. Instrukcję jak dokładnie wykonać panir znajdziecie TUTAJ. Pamiętajcie, że ser na koftę powinien być dość zwarty, dlatego warto go przycisnąć czymś ciężkim podczas odsączania z serwatki. Dostępny w polskich sklepach ser capri jest bardzo dobrym substytutem paniru, jednak w tym przepisie nie sprawdzi się tak dobrze. Capri ma w sobie za dużo płynu, dlatego pulpety z jego użyciem będą potrzebowały więcej mąki aby się skleiły a potem nie rozpadały podczas smażenia. Wpłynie to na konsystencję i lekkość kofty. Warto więc poświęcić trochę czasu i samemu zrobić panir- zachęcam bardzo- jest z tego dużo pysznej satysfakcji. Na sos do kofty najlepsze będą słodkie mięsiste pomidory, trudne do dostania poza sezonem. Dlatego w zastępstwie możecie użyć też tych z puszki, wtedy trzeba dodać do sosu mniej passaty.
Jeśli nie macie wszystkich przypraw potrzebnych do wykonania sosu, nie przejmujcie się zbytnio. Zróbcie po prostu najsmaczniejszy pomidorowy sos jaki potraficie (np. taki jak wykorzystujecie do spaghetti) i nim polejcie serowe pulpety. Będzie trochę inaczej, mniej egzotycznie ale na pewno równie pysznie.
Życzę wszystkim smacznego i… miłego” koftowania”. I obiecuję się poprawić i napisać wkrótce tutaj jakiś mądry post o czymś więcej niż tylko jak mieszać łyżką w garnku… Do przeczytania niedługo. Och i jeszcze proszę nie zwracajcie uwagi na kiepskie zdjęcia. Niech Was nie zniechęcą do spróbowania kofty. Nawet mnie czasami (nawet częściej niż czasami) zdarza się zostać pokonanym przez niefotogeniczne jedzenie…. lub może konkretniej -przez moją nieumiejętność odnalezienia w nim ukrytego piękna 😉
KOFTA W POMIDORACH
(czyli pulpety serowe w sobie pomidorowo-paprykowym)
na kofty (około 20 szt): 300g sera panir (z 2 litrów tłustego mleka) po 1/3 łyżeczki asofetidy, kurkumy, słodkiej papryki, pieprzu 3/4 łyżeczki soli 2 łyżeczki mąki 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia masło klarowane lub olej do smażenia
Na sos: 1 łyżka masła klarowanego lub oleju mały kawałek zielonego chili po 1 łyżeczce: nasion czarnej gorczycy, mielonego kminku indyjskiego (kuminu) papryki słodkiej 1/2 łyżeczki asofetidy 2 duże pomidory 500g passaty pomidorowej 1 łyżka śmietany (opcjonalnie) 1/2 papryki zielonej 1/2 papryki czerwonej świeże liście ziół (bazylia, oregano, rozmaryn, tymianek) sól, cukier, sok z cytryny, pieprz (do smaku)
1. Panir na koftę powinien być idealnie ostudzony i dobrze odciśnięty. Dlatego najlepiej zrobić go dzień wcześniej i przechowywać przez noc w lodówce.
2. Rozetrzyj panir na blacie ręką na jednolitą masę (taką aby dało się z niej lepić gładkie kulki). Po prostu pocieraj serem o blat stolnicy, tak jak na tym filmie od 2 minuty, tylko twój ser powinien być dużo twardszy. Do czasu aż uzyskasz plastyczną zwartą masę. Możesz też użyć do tego melaksera.
3. Dodaj do masy serowej przyprawy, sól i mąkę. Zagnieć do połączenia. Ulep z ciasta wałek i pokrój go na 20 równych plasterków. Z każdego ulep gładką kulkę.
4. Smaż kulki w głębokim tłuszczu (bardzo polecam klarowane masło) do brązowego koloru. Uważaj aby tłuszcz nie był za gorący bo wtedy kulki szybko spieką się z wierzchu a nie upieką w środku. Obracaj kulki potrząsając co jakiś czas garnkiem z tłuszczem aby kofty zbrązowiły się równomiernie.
5. Delikatnie wyciągaj kofty z tłuszczu łyżką cedzakową i odsączaj na papierowych ręcznikach.
6. W międzyczasie zrób sos. Pokrój paprykę na cieniutkie paseczki, obierz pomidory i pokrój w kostkę.
7. W garnku o grubym dnie rozgrzej łyżkę klarowanego masła, dodaj nasiona gorczycy, przykryj pokrywka i poczekaj aż wszystkie wystrzelają (jak popcorn). Uważaj aby ich nie przypalić, Odkryj pokrywkę, dodaj resztę przypraw, zamieszaj i wsyp do garnka pokrojona paprykę.
8. Mieszaj do czasu aż przyprawy obtoczą kawałki papryki a potem jeszcze 2-3 minuty aby papryka się lekko obsmażyła. Jeśli będzie taka potrzeba dodaj odrobinę wody aby nie przypalić przypraw.
9. Dodaj pomidory, zamieszaj, przykryj i gotuj do czasu aż papryka będzie miękka a pomidory prawie się rozgotują.
10. Dodaj passatę (czyli przecier pomidorowy w kartoniku), zioła, cukier, sól, pieprz i sok z cytryny do smaku. Gotuj następne 5 minut pod przykryciem. Na końcu dodaj śmietanę i dokładnie i szybko wymieszaj aby się nie ścięła.
11. Wkładaj po 3-4 pulpety do miseczki i zalewaj obficie sosem pomidorowo-paprykowym. Podawaj natychmiast. Np. z ryżem basmati lub kaszą gryczaną.
12. .
Kofta z paniru w przeciwieństwie do tej z warzyw nie potrzebuje długiego moczenia w sosie pomidorowym. Polana sosem namięka cała w ciągu minuty. A moim zdaniem jest najlepsza wtedy kiedy jeszcze lekko chrupie. Dlatego warto ją polewać bardzo gorącym sosem tuż przed podaniem bezpośrednio na talerzu. W ogóle kofty z paniru smakują rewelacyjnie, nawet bez sosu- najlepiej ciepłe, tuż po smażeniu.
Jeślki twoje kofty podczas smażenia się rozpadają musisz dodać do ciasta więcej mąki. Mąki powinno być w cieście jak najmniej, dlatego najlepiej dodawać ją stopniowo po łyżeczce i próbować czy już wystarczy, wrzucając pojedyncze kulki do tłuszczu.
Jaką piękną jesień podarowała nam Matka Natura tego roku. Aż chce się żyć pełnią życia i jak najwięcej czasu spędzać na zewnątrz. Jesień to moja ukochana pora roku- szczególnie taka jak ta. Jest ciepło, jest kolorowo, jest bajecznie zielono- chwilo trwaj! Taka jesień pełna słońca to wymarzony czas dla fotografa. Przynajmniej ja spędzam wtedy więcej czasu nie w moim studio lecz na zewnątrz w ogrodzie lub jeszcze lepiej w pobliskim lesie. Październikowe, popołudniowe słońce jest miękkie i pięknie rozproszone. Koloruje moje zdjęcia niesamowicie nasyconymi barwami. Uwierzcie lub nie, ale zieleń prezentowana na dzisiejszych fotografiach jest autentyczna. Tak zobaczył ją mój obiektyw, nie musiałam już nic poprawiać w post-produkcji. Moje oczy namiętnie szukają zieleni każdej jesieni. Wiedzą, ze trzeba się nią cieszyć tu i teraz bo za chwilę zniknie. Najpierw będzie żółto, czerwono, pomarańczowo, złoto potem długo szaro-buro, następnie przez chwilę olśniewająco biało, by znów zmęczyć nas szarością i brakiem światła. Minie 6 długich miesięcy zanim znowu zobaczymy tyle różnorodnych odcieni zieleni wokół. Choć ja już w marcu będę wygrzebywać spod śniegu pierwsze zielone listki aby sfotografować je w moim studio.
Teraz jeszcze nie muszę, w moim ogrodzie pysznią się zieloną tęczą: jarmuż, szpinak, brukselka, resztki brokułów oraz wielkie główki włoskiej kapusty. Uprawiam kapustę po raz pierwszy i jestem zaskoczona, że jeśli jej nie dopilnuję i nie zerwę w odpowiednim czasie to „urodzi małe dziecko”- jak to pięknie określił mój syn. Spójrzcie zresztą sami poniżej. Te malutkie kapusty wyglądają jak kangurze dzieci wystawiające głowy z torby mamy. Niezwykle fotogenicznie- wybaczyłam im więc te „niespodziewane porody” tak jak wybaczyłam moim brokułom, że nie rosną tak wielkie jak te kupowane w sklepie za to namiętnie kwitną pięknym żółtym kwieciem.
W poszukiwaniu resztek zieleni jeździmy na rowerowe wycieczki, spacerujemy po okolicznych lasach i spędzamy tak dużo czasu w ogrodzie jak to tylko możliwe. Was też zachęcam. Upieczcie dzisiejsze pierożki lub/i inne smakołyki zapakujcie do koszyka i wybierzcie się na piknik. W nieznane, w poszukiwaniu zieleni. Jak już ją znajdziecie, napawajcie się jej widokiem jak najdłużej- musi Wam wystarczyć do następnej wiosny. Z pierożkami jest znacznie lepiej, jak się skończą można je upiec znowu i znowu. A są idealne na długie jesienne i zimowe wieczory. Spróbujcie koniecznie. Smacznego!
PIECZONE PIEROŻKI
(z kapustą, imbirem, kokosem i grzybami)
na ciasto: 100g miękkiego masła 3 czubate łyżki śmietany + do posmarowania 1,5 szkl. mąki + do podsypywania ( użyłam pół na pół mąki białej i „Pełne ziarno” Lubelli) 1/2 łyżeczki soli 1/3 łyżeczki proszku do pieczenia 1/2 szkl. sezamu na farsz: 0,5 kg kapusty (około 1 litra po utarciu) 2 łyżki utartego świeżego imbiru 2 łyżki masła 1 łyżka oliwy z oliwek garść suszonych podgrzybków (w małych kawałkach) garść suszonych śliwek 2 liście laurowe 1 szkl. passaty pomidorowej 3 łyżki wiórków kokosowych 3 łyżki mleka kokosowego (lub kwaśnej śmietany) 1 łyżeczka soli
1. Kapustę umyj, osusz i zetrzyj na tarce o grubych oczkach.
2. W dużej patelni rozgrzej masło, dodaj imbir i smaż do czasu aż lekko się zezłoci. Dodaj kapustę i smaż kolejnych parę minut mieszając od czasu do czasu.
3. Dodaj, grzyby, śliwki,oliwę, liście laurowe, sól i 1/2 szklanki wody.
4. Gotuj pod przykryciem do miękkości kapusty.
5. Dodaj passaty pomidorowej i gotuj bez przykrycia aż farsz odparuje do odpowiedniej konsystencji.
6. Upraż wiórki kokosowe na suchej patelni do złotego koloru. Natychmiast dodaj do kapusty, pogotuj jeszcze 2-3 minuty. Ściągnij z ognia, wyjmij liście laurowe i wymieszaj farsz z mlekiem kokosowym lub śmietaną. Pozostaw do ostygnięcia.
7. W misce wymieszaj masło ze śmietaną na jednolita masę. Dodaj mąkę, proszek do pieczenia i sól. Zagnieć ciasto. Jeśli potrzeba dodaj więcej mąki. Odstaw ciasto do lodówki na co najmniej 30 minut.
8. Odrywaj kawałki ciasta lep z nich kulki, wałkuj na cieniutkie placki. Każdy placek przetnij na pół- otrzymasz dwa półkola.
9. Zwiń półkole ciasta w rożek, dokładnie zalep brzegi. Nałóż odpowiednią ilość farszu i zlep brzeg u góry rożka. Jeśli potrafisz wykończ go ozdobną falbanką. Instrukcja jak to zrobić TUTAJ.
10. Układaj pierogi na blaszce do pieczenia, smaruj śmietaną i posypuj obficie sezamem.
11. Piecz w temperaturze 190’C przez 20-30 minut, do czasu aż będą złoto-brązowego koloru.
12. Podawaj ostudzone z zupą, najlepiej barszczem.
Z reszty ciasto (powinno go trochę zostać) wywałkuj okrągłe cienkie placki. Posyp obficie sezamem (możesz go lekko wwałkować w ciasto aby się nie osypywał). Ułóż placki na suchej blasze do pieczenia i wstaw do piekarnika na 10 minut lub do czasu aż się zezłocą. Mój syn uwielbia te placki, twierdzi że są o niebo lepsze niż same pierogi.
Pieczenie bez użycia jajek to naprawdę wielkie wyzwanie. Większość przepisów na ciasta zawiera jajka w składzie. Nie zawsze udaje się pominąć je tak aby stworzyć idealnie takie same ciasto jak z ich użyciem. Jednak Ci którzy wykluczyli jaja ze swojej diety nie są skazani na jedzenie samych zakalców. Trochę kreatywności, wytrwałości i można wyczarować naprawdę coś pysznego. Są jednak w świecie bezjajecznych wypieków ciasta które wydają się być nieosiągalne do zrobienia. Jednym z nich jest właśnie rolada biszkoptowa. Kiedy umieściłam zdjęcie tej rolady na jednej z FB grup skupiających ludzi pieczących bez jajek. Po 2 godzinach miało prawie 250 like-ów i parędziesiąt zapytań o przepis. Skąd takie zainteresowanie i taka trudność w wykonaniu rolady bez jajek?
W elastyczności ciasta. Większość bezjajecznych ciast które mogą zastępować biszkopty nie daje się zrolować. Po prostu się łamią. Dobrze wiemy jak trudno jest zwinąć zwykły biszkopt w roladę- zwinięcie biszkoptu bezjajecznego graniczy z cudem. Okazuje się jednak, że nie ma rzeczy niemożliwych (co udowadniam np. tutaj) i jak mocno się postarasz to w końcu wyjdzie.
Oczywiście dla jedzący jajka ciasto to może okazać się nie tak wspaniałe jak biszkopt z 10 jaj. (update z dnia 5.10.2014 – rolada zdecydowanie smakuje wszystkim, nie tylko „bezjajecznym”!) Jednak nie dla nich jest ten przepis. Jest dla nas wszystkich, którzy dawno zamknęliśmy roladę biszkoptową w szufladzie z napisem „zapomnij o tym”. Leżała tam długo obok: bezowego tortu Pavlova, kogla-mogla, makaroników i lemon curd-u. Czas ją jednak przełożyć w inne miejsce :)))
Oryginalny przepis na ciasto nie jest mojego autorstwa. Przywiozła go lata temu z podróży po Rosji moja serdeczna przyjaciółka i wspaniała kucharka Rukmini. Wtedy upiekłam go może raz lub dwa i zupełnie o nim zapomniałam. Przypomniałam sobie o nim niedawno, kiedy w Internecie mignęła mi jakaś rosyjska strona z roladą. W moim mózgu nastąpiło iskrzenie i zapomniane ciasto wróciło do teraźniejszości. Wierciło się w mojej głowie tak długo aż zakiełkowało pomysłem na tą oto roladę. W sam raz na zakończenie malinowego sezonu w moim ogrodzie.
Nastąpiło gorączkowe przeszukiwanie moich świętych zeszytów kulinarnych w poszukiwaniu zapomnianego przepisu. Z pomocą przyszła siostra Rukmini, która jest najbardziej poukładaną osoba jaką znam. Miała przepis skrupulatnie zapisany, wpięty do odpowiedniego segregatora, pod odpowiednią literką a co najważniejsze pamiętała, że tam właśnie trzeba co szukać. Och! Jak dobrze mieć takich poukładanych przyjaciół- szczególnie jak samemu jest się takim roztrzepanym.
Potem nastąpiło ujarzmianie przepisu na nowo i testowanie odpowiedniej proporcji. Idea jest prosta. Ciasto jako bazę zawiera skondensowane słodkie mleko wymieszane z jogurtem, nie dodaje się do niego żadnego tłuszczu- dzięki temu jest ono bardziej plastyczne. Moim zdaniem jednak traci trochę na walorach smakowych względem np. tego lub tego ciasta którego bazą też jest skondensowane mleko. No cóż jednak coś za coś – ciasto daje się zwinąć i to jest jego podstawowa zaleta, tyle ile udało mi się wywalczyć w nim lepszego smaku odpowiednią proporcją to już następna historia. Wychodzi z niego całkiem dobra i elastyczna podstawa do rolady (update z dnia 5.10.2014- ciasto po 24 godzinach spędzonych w lodówce, mięknie idealnie i zmienia swój smak z „całkiem dobrego” na wyśmienity!). Jednak trzeba się trochę o to postarać i spełnić parę warunków. Po pierwsze nie można ciasta przepiec, trzeba więc piec je w dość niskiej temperaturze (165’C) i koniecznie wyciągnąć jak tylko zacznie się złocić, ma być bardzo jasne, złoto-brązowego już nie zwiniesz. Po drugie wewnętrzna strona ciasto w roladzie musi być bardzo plastyczna a takie jest jedynie ciasto w środku placka. Dlatego ciasto na roladę trzeba piec z podwójnej porcji i rozkrawać wzdłuż na pół (tak jak się kroi biszkopt na tort). Próbowałam piec z połowy proporcji jeden płaski placek ale to niestety nie to samo- łamie się przy zwijaniu. Dlatego warto być świadomym że z przepisu zostanie nam cały jeden placek (chyba, ze dorobimy podwójną porcję kremu i zrobimy 2 rolady- jednak rolada z tego przepisu to już bardzo duże ciasto, moja rodzina nie dałaby dwóm ciastom rady, szczególnie, że nie należą do najlżejszych i nie przechowują się długo). Warto spróbować placek zamrozić (choć sama tego jeszcze nie robiła)- najlepiej już zwinięty i tu dochodzimy do … Po trzecie najlepiej formować ciasto kiedy jest jeszcze lekko ciepłe- wtedy jest bardziej elastyczne i mniej podatne na pękanie (jak to robić opisuję w ramce poniżej). I po czwarte oraz ostatnie trzeba pilnować aby ciasto nie wysychało- dlatego warto je przykrywać na każdym etapie- nawet wtedy kiedy jest już zwinięte z kremem w środku.
Życzę powodzenia w pieczeniu i rolowaniu ( nie zniechęcajcie się jeśli nie wyjdzie za pierwszym razem) brzmi to trochę skomplikowanie ale „wszystko jest skomplikowane do czasu aż stanie się proste” potrzeba tylko trochę determinacji. Trzymam kciuki i smacznego!
Krem (na jedną roladę): 350g mascarpone 1,5 szkl śmietany kremówki (36%) 8 łyżek soku z cytryny (około 1/2 szkl.) 3/4 szkl cukru pudru 1 cukier waniliowy (w formie pudru) olejek różany do smaku (używam takiego) 1 łyżeczka soku z buraków (dla koloru) 2 szkl malin cukier puder do posypania
1. W misce wymieszaj mikserem jogurt z mlekiem skondensowanym. Przesiej do miski mąkę z proszkiem do pieczenia i cukrem pudrem. Mikserem na wolnych obrotach wymieszaj tylko do połączenia składników.
2. Sok z cytryny rozmieszaj z sodą, poczekaj aż się spieni i dodaj do ciasta w misce. Teraz już łyżką wymieszaj dokładnie spienioną sodę z ciastem. Zrobi się ono rzadsze a podczas mieszania zauważysz powstające bąbelki powietrza.
3. Dużą blachę z wyposażenia piekarnika wyłóż papierem do pieczenia (ładnie go wyrównaj bo wszystkie jego fałdy odbiją się na cieście). Wylej ciasto na blachę i rozsmaruj równomiernie.
4. Piecz w temperaturze 165’C przez około 25 minut. Ciasto ma być ledwo złote, dużo jaśniejszego koloru niż większość pieczonych ciast (więcej o tym w tekście postu).
5. W czasie pieczenia ciasta zrób krem. Ubij śmietanę na sztywno, pod koniec ubijania dodaj cukier waniliowy, 2 łyżki cukru pudru i 2 łyżki soku z cytryny. Śmietana do ubijania powinna być bardzo zimna, długo chłodzona w lodówce.
7. W osobnej misce wymieszaj mascarpone z resztą cukru i soku z cytryny, olejkiem różanym. Zrób to mikserem na niskich obrotach i mieszaj mascarpone tylko tyle ile niezbędne do połączenia składników inaczej zrobisz z niego masło.
8. Dodaj ubitą śmietanę oraz sok z buraka do miski z mascarpone, wymieszaj delikatnie łyżką do połączenia składników. (Ja trę kawałek buraka, układam na malutkim sitku i wyciskam sok bezpośrednio do miski do czasu uzyskania odpowiedniego koloru). Wstaw do lodówki przynajmniej na godzinę. Maliny możesz także schłodzić w lodówce.
9. Upieczone ciasto, wyjmij z blachy wraz z papierem, ułóż na kratce, żeby lekko ostygło. Niech będzie przykryte ściereczką kuchenną inaczej za szybko wyschnie i nie będzie chciało się rolować.
10. Kiedy ciasto będzie jeszcze ciepłe ale już nie gorące odwróć je i delikatnie ściągnij papier. Długim nożem z piłką rozkrój ciasto wzdłuż na pół, na dwa cienkie blaty. Do tego przepisu potrzebny jest tylko jeden blat, drugi możesz użyć inaczej lub zamrozić (więcej w tekście postu).
11. Zanim ciasto do końca ostygnie warto nadać mu już odpowiedni kształt. Najlepiej użyć do tego ręcznika frotowego złożonego na pół. Ułóż ręcznik na PRZEKROJONĄ stronę blatu (tak jakby był twoim kremem) i delikatnie zwijaj roladę z twoim „ręcznikowym kremem” w środku. Przykryj ściereczką, żeby ciasto nie wysychało i pozostaw na 20-30 minut.
12. Kiedy ciasto wystygnie, delikatnie rozwiń rulon, zabierz ręcznik a na jego miejsce rozsmaruj 2/3 kremu, powkładaj w krem maliny (powinny być suche i całe), przykryj resztą kremu. I delikatnie ale ściśle zwiń.
13. Posyp cukrem pudrem i wstaw do lodówki na co najmniej 5 godzin. Najlepsza jest po 12 godzinach, dlatego warto robić ją dzień wcześniej.
14. Przechowuj ciasto w lodówce, najlepiej czymś przykryte, żeby nie wysychało. Wyciągnij z lodówki na 20-30 minut przed podaniem.
Można roladę „odchudzić” zamieniając połowę mascarpone taką samą ilością jogurtowego (3-4 dniowego) serka labneh- szczegóły jak zrobić taki ser z jogurtu tutaj . Rozwiązaniem na krem do tej rolady może być też gotowa masa śmietanowa o smaku malinowym, którą dodaje się do bitej śmietany, np. taka
Olejek różany jest, moim zdaniem, ważnym elementem smakowym tego ciasta. Warto się o niego postarać bo genialnie dopełnia smak malin. Można też się pokusić o lekkie nasączenie ciasta mieszanką wody z cukrem, cytryną i olejkiem różanym. Trzeba tylko nie przesadzić inaczej ciasto będzie się łamać przy rolowaniu.