Witam serdecznie moi Drodzy Czytelnicy. Wróciłam już z Sycylii gdzie fotografowałam dla In Campagna ale o tym innym razem (niebawem). Teraz mam dla Was małe zaproszenie, szczególnie dla tych ,którzy mieszkają na Wyspach Brytyjskich. Jakiś czas temu Lukas z PhotoWalkExpedition zaproponował mi zrobienie warsztatów fotografii kulinarnej w Dublinie. Ich firma organizuje fotograficzne wyjazdy do naprawdę ciekawych zakątków świata, zajrzyjcie tam koniecznie. Tym razem postanowili zorganizować jednak nie ekspedycję a warsztaty fotograficzne na miejscu (ze mną!).
W pierwszej chwili zawahałam się czy dam radę poprowadzić warsztaty po angielsku, bo to naprawdę duże wyzwanie nauczać w obcym języku. Ale po telekonferencji na skype okazało się, ze mój angielski jest wystarczająco dobry dla Irlandczyków więc… zamknęłam oczy, zatkałam nos i … skoczyłam na głęboką wodę. Irladio- Przybywam!
Jeśli ktoś z was ma ochotę na moje warsztaty w Dublinie 22 i 23 marca- serdecznie zapraszam, cały czas zbiera się grupa (nie będzie duża, maximum 12 osób). Zapowiadają się 2 dni bardzo intensywnego szkolenia. Pierwszego dnia teoria, drugiego fotografujemy w znanej dublińskiej restauracji „SoulFull Bistro”. Warsztatom patronuje Vegetarian Society of Ireland.
Wg. mnie kurs jest odpowiedni zarówno dla profesjonalistów jak i dla amatorów. Moja wiedza o kompozycji i stylizacji przyda się każdemu bez względu na jakim etapie swojej przygody z fotografią się znajduje. Zajęcia praktyczne będą wykonywane w małych podgrupach a to pozwala na dużą elastyczność i indywidualne podejście. Nie trzeba mieć nie wiadomo jak drogiego sprzętu fotograficznego- za to trzeba mieć wiele chęci i determinacji a wyjedziecie z tych warsztatów bogatsi nie tylko o wiedzę ale przede wszystkim zainspirowani aby praktykować jedną z najtrudniejszych a zarazem najbardziej fascynujących dziedzin fotografii- fotografię kulinarną.
Warsztaty mają bardzo przyzwoitą cenę, jeśli zdecydujecie się do końca lutego- zapłacicie tylko 332 Euro (za dwa dni). Wszystkie informacje nt. jak się zapisać i więcej szczegółów o warsztatach ZNAJDZIECIE TUTAJ.
To jak? Do zobaczenia w Dublinie???
ps. Dzisiejsze zdjęcia to ulotka PhotoWalkExpedition reklamująca warsztaty.
Uwielbiam cytrusy za ich soczystość, kwaskowość i świeży aromat. Skórkę otartą z cytryny mogłabym dodawać do absolutnie każdego deseru. Mam jednak zawsze duży problem bo wiem, że woskowane cytryny w skórce mają właśnie najwięcej chemii. Dlatego kiedy w zeszłym roku jedna z moich kursantek (Aniu dziękuję bardzo) opowiedziała mi o projekcie Incampagna byłam zachwycona. Jest to zrzeszenie ekologicznych rolników na Sycylii, które co miesiąc wysyła do Polski swoje produkty. Możesz zamówić z dostawą do domu karton ekologicznych cytryn, pomarańczy, mandarynek czy awokado. Możesz też podłączyć się pod jedną z grup i kupować razem, żeby płacić mniej za transport. Moja kursantka Ania właśnie jedna z takich grup prowadzi.
Nareszcie mogłam mieć pod dostatkiem niepryskanych cytryn i pomarańczy. I oczywiście od razu chciałam je zamówić! Okazało się jednak, że musze poczekać aż do listopada, na sezon cytrusowy na Sycylii. Cierpliwość nie jest moją „cechą przewodnią” ale jakoś dotrwałam. Pod koniec października, dostałam od Ani mail, że „to już czas”. No, ale ja nie byłabym przecież sobą, gdybym przy okazji nie pomyślała o fotografii. „Ależ cudnie byłoby dostać te cytrusy z liśćmi i gałązkami, żeby pięknie wyglądały na zdjęciach”- myślałam. W moim portfolio cały czas brakuje dobrych zdjęć cytrusów. Kiedy tylko odwiedzam Włochy w interesach zawsze przywożę, ze sobą ich piękne cytryny ale nie udało mi się jeszcze ich dobrze sfotografować. Weszłam więc na stronę kooperatywy, odnalazłam numer telefonu i zadzwoniłam. Na moje wielkie szczęście odebrała Polka, żona jednego z włoskich rolników. Krótko i zwięźle, bez zagłębiania się w szczegóły fotograficzne, spróbowałam wyjaśnić nietypowe oczekiwania co do mojej paczki. Przesympatyczna Pani Justyna po drugiej stronie linii była jednak dociekliwa.
– Ale po co Pani liście i gałęzie? I dlaczego chce Pani również mniejsze niedojrzałe owoce?
– Bo jestem fotografem kulinarnym i potrzebne są mi do zdjęć?
– O? A można, gdzieś te Pani zdjęcia zobaczyć?
– A jest Pani przed komputerem? To proszę wpisać greenmorning.pl.
– Oooooooo!!!…… Ależ piękne!…. A może zamiast przesyłać Pani te liście i gałęzie chciałaby Pani przyjechać do nas i pofotografować te owoce na drzewach? Bardzo potrzebujemy dobrych zdjęć naszych produktów.
No i tak od słowa do słowa, od listu do listu, okazuję się, że… za 10 dni lecę na Sycylię fotografować cytrusowe uprawy i lokalne produkty!!! Czyż życie nie jest piękne!!! Trzymajcie za mnie kciuki abym sprostała zadaniu. Jak wrócę wszystko Wam opowiem, opiszę, wytłumaczę i pokażę na zdjęciach. Obiecuję! Musicie poczekać tylko do lutego. A na koniec jeszcze parę słów o galaretce. Zrobiłam ją właśnie z pomarańczy i cytryn które (z pięknymi liśćmi oczywiście) przysłała mi Pani Justyna z kolejnym transportem do Polski. „Zamknięta w słoikach kwintesencja cytrusowego orzeźwienia”- tak opisałabym tą galaretkę. Jest bardzo słodka, jest bardzo świeża, jest odrobinę cierpka z nutką aromatu imbirowego na końcu, a przy tym naprawdę nieskomplikowana w przygotowaniu. Z przepisu wychodzą 2 małe słoiczki. Zróbcie koniecznie, na próbę i sprawdźcie czy tak samo jak ja zakochacie się w tym smaku.
GALARETKA CYTRUSOWO-IMBIROWA
(2 słoiczki po 0,4 litra)
2 cytryny
2-3 pomarańcze
limonka (tylko skórka, opcjonalnie)
kawałek świeżego imbiru (wielkości bardzo dużego orzecha włoskiego)
1/3 łyżeczki kurkumy (dla koloru)
1,8-2 szkl. cukru ( w zależności jak słodko lubisz)
1 opakowanie „żelfix-u 2:1„
1. Umyj, obierz i zetrzyj na tarce o grubych oczkach imbir.
2. Umyj cytrusy. Obierz ze skórki jedną pomarańczę, cytrynę i limonkę. Bardzo cieniutko i tylko kolorową część, bez białego. Ze wszystkich cytryn i pomarańczy wyciśnij sok . Możesz zostawić 2-3 cieniutki plasterki pomarańczy do dekoracji.
3. Zagotuj w garnku 2 szkl. wody dodaj skórki cytrusowe i imbir, gotuj przez 20 minut. Przelej wywar przez sitko. Odmierz go tyle, żeby razem z wyciśniętymi sokami dawał 750ml płynu.
4. Wsyp do garnka żelfix i kurkumę, zalej 1/2 szkl. twojej mieszanki, dokładnie wymieszaj aż do rozpuszczenia. Dolej resztę i zagotuj cały czas mieszając.
5. Kiedy płyn zabulgocze dodaj cukier i zamieszaj aż się rozpuści. Gotuj od tego czasu jeszcze tylko 1 minutę.
6. Zdejmij z ognia i jeśli powstała piana mieszaj do czasu aż zaniknie.
7. Rozlej galaretkę do wyparzonych suchych słoiczków. Wsuń plasterki pomarańczy tak aby dotykały do ścianek słoików. Zakręć i odwróć do góry dnem na 5 minut.
8. Przechowuj jak każde przetwory w miejscu chłodnym, ciemnym i suchym. Po otwarciu w lodówce.
9. Galaretka najlepiej smakuje na chrupiącym toście z plastrem świeżego domowego twarogu. MNIAM!
Możesz do galaretki dodać cząstki pomarańczy. Jest z tym trochę roboty ale galaretka staje się pyszniejsza. Dodatkową pomarańczę należy obrać i wykroić cząstki miąższu bez białych błonek, pokroić na mniejsze kawałki i dodać do garnka podczas punktu 4. Postępować dalej tak samo jak w przepisie.
Ta galaretka jest słodka a zarazem cierpka od soku cytrynowego oraz „ostra” od imbiru. Mnie taka bardzo smakuje- moim zdaniem jest idealna. Jeśli jednak Ty nie lubisz imbiru możesz go pominąć, możesz też zastąpić cytryny- pomarańczami- wtedy będzie mniej cierpko i można dodać 1,8 szkl cukru.
Zabrzmi to nieskromnie ale jeszcze nie jadłam lepszego wegetariańskiego bigosu niż… mój własny. Na temat niewegetariańskich się nie wypowiadam , nie konsumowałam ich przez ostatnie 25 lat więc już nawet nie pamiętam jak smakują. Wiem natomiast dobrze jak smakuje (albo powinien) dobry wegetariański bigos. Idealny bigos powinien mieć smak balansujący pomiędzy kwaśną nutą kiszonej kapusty a słodyczą dobrze uprażonej kapusty białej. Musi być mocno aromatyczny i wilgotny (za suchy bigos to przestępstwo). Powinien też być „bogaty” – tak w Indiach mówi się o potrawach które zawierają „odpowiednią” ilość masła.
I taki właśnie jest mój bigos. Naprawdę dobry, oparty na wieloletnim doświadczeniu gotowania go w różnych warunkach i ilościach. I choć ostatnio gotuję go bardzo rzadko (z reguły raz do roku, w okolicach świąt Bożego Narodzenia) to był taki czas kiedy bigos gotowałam bardzo często i w naprawdę dużych ilościach. Pisząc „duże ilości” mam na myśli np. 20, 50 lub 100 litrów.
Trudno mi do końca określić w czym tkwi tajemnica mojego bigosu. Na pewno w długim procesie gotowania oraz w początkowym osobnym gotowaniu obu kapust. Powoduje to, że biała kapusta ma czas zmięknąć i dokładnie się uprażyć zanim wejdzie w reakcję z kwasem z kapusty kiszonej. Wszyscy dobrze wiemy, że jakikolwiek kwas spowalnia proces gotowania i nie dopuszcza do odpowiedniego zmięknięcia i rozgotowania warzyw. W moim bigosie kapusta rozpływa się w ustach a kwaśny smak tylko lekko balansuje słodycz prażonej kapusty, dodatkowo „podkręconą” suszonymi śliwkami i koncentratem pomidorowym. Bigos to jedyne danie do którego cały czas używam koncentratu pomidorowego, zrezygnowałam z niego już dawno w mojej kuchni ale tutaj pasuje mi idealnie i nic nie było w stanie go zastąpić z takim samym efektem.
Ważną rolę w gotowaniu bigosu odgrywa też masło, pomaga odpowiednio uprażyć kapustę oraz nadaje potrawie łagodny głęboki smak. Smażenie sera na klarowanym maśle tylko wzmacnia aromat smażonego masła w potrawie.
Jeśli jeszcze nigdy nie robiliście sera panir- spróbujcie koniecznie- jest bajecznie prosty i pokochacie go od pierwszego kęsa. Można z niego robić wspaniałe rzeczy i używać na 100 różnych sposobów w kuchni. Więcej na temat paniru przeczytacie TUTAJ. W postaci moczonych w bulionie kostek smakuje NIEZIEMSKO. Gwarantuję Wam, że nie będziecie się mogli powstrzymać i podjecie sporą część przed wrzuceniem do bigosu. Zróbcie więc od razu więcej.
Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i życzę samych wspaniałości na nadchodzące Święta. Ja ich co prawda nie obchodzę tak tradycyjnie jak Wy ale jest to dla mnie zawsze miły czas odpoczynku po bardzo pracowitym grudniu oraz niezwykły czas spotkań z przyjaciółmi i rodziną. 24 grudnia świętujemy urodziny mojego synka a 1 stycznia moje (już nawet nie liczę, które, zatrzymałam się na 40-tych i przy tym pozostańmy).
Do zobaczenia i napisania już pewnie w nowym roku. Serdecznie dziękuję, że byliście ze mną przez cały 2014 . Miło było tworzyć tego bloga dla Was. Przed nami nowy 2015- bardzo jestem ciekawa co nam przyniesie??? Macie jakieś marzenia z nim związane? Zrealizujcie je KONIECZNIE! Ja zaczynam nowy rok przecudownie, w styczniu jadę na Sycylię fotografować gaje cytrusowe i oliwne i to w doborowym towarzystwie! Napiszę Wam wkrótce o tym…
Nie przejedzcie się za bardzo na te święta i nie zapomnijcie o co one tak naprawdę są!
pozdrawiam
Kinga
ps. Pierniki NIE są mojej produkcji. Kupione zostały na jakimś kiermaszu i służyły mi za dekorację do którejś z sesji komercyjnych. Piękne są? Prawda?
WEGE BIGOS-NAJLEPSZY!
(z kostkami smażonego sera panir)
na kostki sera: 3 l. tłustego mleka (nie UHT) 1/3 szkl. soku z cytryny 1/2 l. klarowanego masła do smażenia 2 l. dobrze słonego bulionu warzywnego na bigos: 3kg. główka białej kapusty 1,5kg kapusty kiszonej po 8 szt. liści laurowych i ziela angielskiego 1/3 kostki masła (70g) garść suszonych śliwek kalifornijskich 3 czubate łyżki koncentratu pomidorowego opcjonalnie: 3-4 suszone borowiki 1 płaska łyżeczka asafetydy potrzebne również będą: dwa duże 5-7 litrowe garnki
1. Zagotuj mleko i zrób ser. Dokładne wskazówki znajdziesz tutaj. Wyłóż ser na sito lub do tetrowej ściereczki i przyciśnij czymś ciężkim. Po 30-40 minutach powinien być gotowy. Pokrój ser w 2cm kostki i smaż w głębokim rozgrzanym tłuszczu (jak frytki) do złotego koloru.
2. W międzyczasie doprowadź do wrzenia bulion, zmniejsz ogień i pozwól mu lekko bulgotać na gazie. Wrzucaj do bulionu, usmażone kostki sera i pozwól im się gotować na malutkim ogniu przez około 10 minut lub do czasu aż nie wysmażysz wszystkich porcji sera. Zdejmij ser z ognia i pozostaw aż się ładnie nasączy.
3. Bulion powinien być mocno słony i dobrze przyprawiony. Możesz użyć też zamiast bulionu serwatki pozostałej z produkcji sera dodać do niej liści laurowych, ziela angielskiego, asafetydy, pieprzu i soli. Ostatecznie możesz też wykorzystać sklepową bulionetkę lub inne podobne produkty.
4. Kapustę kiszoną jeśli jest mocno kwaśna przepłucz zimną wodą. Ja dodatkowo tnę ja jeszcze nożyczkami w paru miejscach, żeby skrócić kawałki kapusty. Wrzuć kapustę do garnka zalej wodą do połowy wysokości (kapusty nie garnka), dodaj połowę liści laurowych i ziela angielskiego. Wstaw na średni ogień i gotuj mieszając od czasu do czasu.
5. Kapustę białą poszatkuj drobno. W drugim garnku roztop masło dodaj asafetydę (jeśli używasz) smaż przez 5-10 sekund i wrzuć poszatkowaną kapustę. Wymieszaj dokładnie. Duś pod przykryciem. Jeśli cała kapusta nie zmieści się do twojego garnka, nie martw się. Kapusta pod wpływem ciepła, szybko redukuję swoją objętość, będziesz mógł/a za chwilę dodać do garnka resztę.
6. Teraz najżmudniejszy proces powstawania bigosu. Kapusty powinny gotować się w osobnych garnkach co najmniej przez półtorej godziny. Do kapusty kiszonej trzeba co jakiś czas dolewać wody. Do kapusty białej też ale dużo mniej i rzadziej. Tak naprawdę kapusta biała powinna mniej się gotować a bardziej prażyć na maśle we własnym soku. Fajnie jeśli się lekko zbrązowi, nie trzeba wiec się martwić, że się gdzieniegdzie przypali. Jeśli jednak przypala się za często (tak że mocno przywiera do garnka), trzeba podlać ją wodą. Obie kapusty, regularnie mieszamy i gotujemy pod przykryciem.
7. Po półtorej godziny gotowania osobno, kapusty łączymy w jednym garnku (teraz już zredukowały się tak, że zmieszczą się do jednego 6-7litrowego garnka), dodajemy pozostałe liście laurowe i ziele angielskie, śliwki i grzyby. Dokładnie mieszamy i gotujemy następne 1,5-2 godzin. Teraz bigos lekko podlewamy wodą i pilnujemy, żeby mocno się nie przypalił (gdzieniegdzie może- ale tylko gdzieniegdzie). Gotujemy pod przykryciem, na średnim ogniu, mieszając często. Dobry bigos powinien być mocno wilgotny, nie suchy. Dlatego na dnie garnka po ugotowaniu powinniśmy zobaczyć jeszcze płyn. Dbajmy o to, żeby cały czas tam był dolewając wodę podczas gotowania.
8. Na koniec gotowania dodajemy koncentrat pomidorowy i odcedzone z bulionu gorące kostki smażonego sera. Dokładnie mieszamy i gotujemy jeszcze przez 5 minut. Zestawiamy z ognia.
9. Ja osobiście nie solę bigosu, sól zawarta w kiszonej kapuście w zupełności wystarcza do przyprawienia potrawy. Nie dodaję też do bigosu pieprzu, każdy robi to już na talerzu wg. uznania. Ty możesz spróbować i sam ocenić czy nie trzeba Twojego bigosu doprawić.
10. Bigos przechowuj w lodówce, będzie dobry do 2 tygodni. Można go też zawekować w słoiki lub zamrozić.
Z proporcji wychodzi prawie pełny 6 litrowy garnek bigosu. Przy takim nakładzie pracy moim zdaniem nie warto robić mniej, lepiej nadmiar bigosu zawekować lub zamrozić.
Można wykonać wersję wegańską tego bigosu. Zamiast paniru użyć tofu a zamiast zwykłego i klarowanego masła oleju rzepakowego.
Stwierdziłam dziś kategorycznie- zdecydowanie coś ze mną nie tak!
Od paru godzin słucham piosenki z nowej płyty … !!!…!!!?… Ireny Santor.
A co gorsza…!? popłakałam się już chyba z 10 razy.
Albo to hormony (i początki menopauzy)?
Albo się starzeję?
Albo (co gorsza) jedno i drugie razem wzięte?
Istnieje też nikłe prawdopodobieństwo, że po prostu za dużo ostatnio pracuję (jak każdego zresztą grudnia) i że kiedy w końcu przyjdą święta a ja solidnie odpocznę- to… może mi przejdzie.
Oby!
Trzymajcie kciuki.
Nie, nie jestem fanką Ireny Santor. Nie, nie słucham takiej muzyki. Hej! Nawet jej za bardzo nie znam.
Jak każdy z mojego pokolenia wiem kim jest Pani Irena i że śpiewała „Już nie ma dzikich plaż” i „Pamiętasz była jesień”.
Hello! Ale tego słuchała moja babcia!
Aż tu dziś jadąc samochodem do pracy i słuchając ulubionej Trójki trafiłam na wizytę Pani Ireny u Marka Niedźwieckiego. Ta dama (kobieta do Pani Santor jakoś nie pasuje) ma ponad 80 lat i cały czas koncertuje oraz nagrywa nowe płyty. Ostatnią wydana w listopadzie, nosi tytuł „Punkt widzenia”. Dużo w niej utworów bardzo osobistych, o przemijaniu, o starości, o podsumowaniach życiowych.
Tekst do piosenki „Przeglądam się w lustrze” (właśnie tej, która wzruszyła mnie do łez) napisał Jacek Cygan. Wybaczcie, niestety choć spędziłam ponad godzinę w Internecie, nie udało mi się znaleźć dla Was linku do nagrania. Tym, którzy nie żałują paru złotych, na stronie Polskiego radia tutaj można ściągnąć sobie utwór za 2,99zł. (update z 13.01.2015- jedna z moich czytelniczek wstawiła piosenkę na youtube– Kasiu dziękuję). Dla reszty z Was -przepisałam tekst (trochę wybiórczo). Nawet bez pięknej aranżacji i głosu Pani Santor ma moc. Posłuchajcie, poczytajcie i napiszcie, błagam, że też Was wzruszył. Inaczej pójdę chyba po świętach do lekarza po jakieś tabletki na hormony.
Przeglądam się w lustrze
nie istnieje czas
Przeglądam się w lustrze
mam 20 lat
A lustro odkłada w swoich szufladach
Mój uśmiech jak słońce
i oczy płonące
i warkocze złote
na potem,
na potem…
(…)
Przeglądam się w lustrze
już istnieje czas
Przeglądam się w lustrze
mam 40 lat
A lustro odkłada w swoich szufladach
Mój uśmiech ciut gorzki,
mą sukienkę w groszki
szczęście pod powieką,
jestem w kwiecie wieku…
*
To co dane jest na chwile
jeszcze zdaje się na zawsze
płatki szczęścia jak motyle
nasza młodość i Mazowsze
To co dane jest na chwilę
Jest na zawsze, musi trwać
przez czas,
przez czas…
*
Przeglądam się w lustrze
jak się skurczył czas
Przeglądam się w lustrze
mam tak wiele lat
A lustro złe, wilcze,
tak nie chce przemilczeć
Tych kresek na czole
i oczu zmęczonych
I srebra na skroniach
A lata?
tak gonią…
*
To co miało być na zawsze
mija jak zapałki błysk
I co?
I nic.
*
I tu właściwie, moim zdaniem, można by postawić kropkę po pięknej puencie. Ale Pan Jacek nie kończy tu piosenki.
Jest jeszcze „Post scriptum”.
*
Przeglądam się w lustrze- cicho mówię doń
W Twych wielkich szufladach- moje skarby śpią
mój uśmiech jak słońce i oczy płonące
I warkocze złote- miały być na potem
Oddaj mi je błagam!
Nie odpowiada…
*
„Wiesz co Mamo?” – mówi mój synek, trochę zaskoczony moimi łzami. „To pewnie od tej pogody. Wczoraj była zima dziś prawie jak lato. Silne wiatry, ciśnienie skacze- uczyliśmy się ostatnio o tym na przyrodzie. To normalne. Przejdzie Ci!”
Na jednej ze ścian mojej kuchni wisi duża korkowa tablica. Na tej tablicy czas zatrzymał się parę lat temu. Trudno dokładnie określić kiedy to było. Pewnie wtedy kiedy cała moja codzienna logistyka przeniosła się do telefonu i kalendarza google? A może niepostrzeżenie wtedy, kiedy papierowa informacja zaczęła wymierać i zastąpiła ją ta elektroniczna? A może wtedy kiedy sprawiliśmy sobie zestaw magnesów na lodówkę i tam przypinamy aktualne rysunki i informacje ze szkoły mojego dziecka? Trudno powiedzieć, bo zestaw tablicowy jest niesamowicie różnorodny i wielowarstwowy. Postanowiłam zrobić tam ostatnio porządek.
Na dnie tablicy w samym jej środku zawieszone są 3 duże kartki a każda z nich opatrzona tytułem „Co możesz zrobić jeśli masz: 15 minut, jedną godzinę lub cały dzień wolnego”. Namacalny znak mojej chorobliwej potrzeby bycie cały czas zajętym. W każdej z trzech kolumn gnieździ się nieskończona ilość spraw do załatwienia sprzed lat. Nigdy nie objął ich priorytet „pilne i ważne”. Musiały czekać na swoją kolej, na choć odrobinę mojego wolnego czasu aby dostać swoją szansę. Czytając je dziś z radością konstatuje, że duża część z nich nie doczekała realizacji do dnia dzisiejszego. Znaczy to, że przez te parę lat poszłam po rozum do głowy i choć po części zrozumiałam, że moje życie nie stanie się katastrofą jeśli trochę odpuszczę i pozwolę sobie na chwilę odpoczynku. Coraz częściej mam po prostu w „głębokim poważaniu” nieumyte okna, niezałatwioną korespondencję, niezgrabione liście, niezszyte rozdarte spodnie czy nieposegregowane w pary skarpetki. Gdyby istniała podobna współczesna lista w każdej z 3 kolumn napisane byłoby : „daj spokój, odpuść, zrelaksuj się, przytul się do męża, pobaw się z dzieckiem, upiecz ciasto, poleniuchuj z książką na kanapie”.
I tak…jak widać… świat się nie zawalił a … „niezałatwione sprawy do załatwienia” zostały przykryte kolejnymi warstwami rzeczywistości przyszpilonymi do mojej tablicy. Kiedy je ściągałam czułam się jakbym zeskrobywała tynk ze ściany mojego życia, warstwa po warstwie delikatnie jak konserwator zabytków. Ważne na jedną stronę nieważne na drugą.
W nowych powłokach znalazłam: stare nigdy niezrealizowane skierowanie do alergologa (nieważne), zestaw dokumentów po wizycie w szpitalu (ważne), kartkę z adresem (zwykłym ! nie internetowym) do dawno niewidzianej koleżanki- (ważne- napiszę do niej list, taki staromodny w kopercie, ale się ucieszy) , gwarancję na gofrownicę kupioną mi na 40 urodziny przez męża (nieważną bo już nieaktualną), wizytówkę firmy produkującej łuki sportowe (???), adres do mojego ukochanego doktora- ginekologa, któremu tak dużo w życiu zawdzięczam (między innymi narodziny mojego syna)-bardzo ważne i na czasie bo co roku wysyłam mu życzenia świąteczne wraz ze zdjęciem syna.
Znalazłam jeszcze ulotkę z dawno zamkniętej wege-restauracji i piękną kartkę ze spisem ulubionych wierszy podarowaną mi kiedyś przez dwie wspaniałe artystki „Panny z Turku” i jeszcze tysiąc wizytówek do osób, których zupełnie nie pamiętam. I dyplom dla mnie i męża za szczególne zasługi na rzecz szkoły mojego syna i paragon na kupno łyżew i zupełnie aktualny rozkład wywozu śmieci i wycięty z gazety artykuł nt. zwalczanie kretów w ogrodzie i piękną laurkę na Dzień Mamy wypisaną niewprawną ręką 5-latka. Aż wreszcie w samiutkim rogu tablicy z dala od całego zamieszania wisiała mała żółta niepozorna karteczka- weteranka tej tablicy. Weteranów można poznać po dużej ilości dziurek. Tutaj naliczyłam ich aż 15. Spokojnie można przyjąć, że dziurki po szpilkach są miarą czasu jaki karteczka spędziła na tablicy. Z moich obliczeń wynika, że 1 dziurka= około 1 rok. Na karteczce widnieje krótki przepis- wypisany wprawną ręką (nie moją), pięknym okrągłym pismem. Właściwie to tylko tytuł: „CIASTECZKA LENY” a pod nim proporcje paru prostych składników.
Ciasteczka Leny to jedne z moich ulubionych jesiennych wypieków. Zawsze przychodzi mi na nie ochota w długie ciemne, szaro-bure wieczory. Kiedy za oknem pada deszcz i spadają ostatnie liście z drzew, w moim sercu chandra, w kuchni jakoś dziwnie pusto- wtedy ściągam karteczkę z tablicy i zaraz w całym domu ciepło i pachnie pieczonymi śmietankowymi ciasteczkami. Zapach ten dziwnie potrafi zmienić nastrój domowników a nawet wkraść się do mojej głowy i wygonić z niej całą jesienną chandrę.
Zdjęłam wysłużoną i bardzo wyblakła już karteczkę z tablicy, uznałam za bardzo ważną i postanowiłam przepisać do mojego magicznego kulinarnego zeszytu. Właśnie kiedy zaczęłam szukać odpowiedniej strony (każdy kto widział mój magiczny notes z przepisami wie, że nie jest to łatwe) nagle zdałam sobie sprawę, że… !! zupełnie nie wiem kim jest Lena. Jak to możliwe?! W zeszycie do którego przepis miał trafić pełno jest imion figurujących przy tytułach dań. Ten zeszyt to kawał historii mojego życia, tej najciekawszej, która rozegrała się w dziesiątkach kuchni na całym świecie. Przejrzałam zeszyt od deski do deski, żeby sprawdzić czy moja pamięć płata mi już figle. Ale nie. Nadal pamiętam i rozpoznaję wszystkie imiona wypisane obok tytułów dań. Stają mi natychmiast przed oczami: ich twarze, sytuacje, kuchnie, kraje a nawet zapachy które towarzyszyły naszym spotkaniom.
Pamiętam kim była Vrindavaneśvari- autorka wielu przepisów z początku mojego magicznego zeszytu.Pierwszą nauczycielką gotowania i najwspanialszym szefem kuchni jakiego poznałam w życiu. Odcisnęła niezwykłe piętno na moim stylu gotowania. Zginęła paręnaście lat temu w wypadku samochodowym jadąc z Vrindavan do Delhi. Parę miesięcy temu miałam okazje gościć w swoim domu jej męża, prawie popłakał się nad zaserwowaną mu kolacją ” to smakuje zupełnie tak samo jakby gotowała to moja żona!!!”- usłyszałam.
Był to jeden z najpiękniejszych komplementów jaki dostałam w życiu.
Pamiętam Kim była Caroline. Jej imię figuruje przy pierwszych przepisach w mojej dużej kolekcji receptur na ciasteczka. Karoline pochodziła z Kanandy i zaraziła mnie swoją pasją zbierania przepisów na ciasteczka w amerykańskim stylu (oczywiście bez jajek). Była lektorką w szkole języka angielskiego w Gdyni i stołowała się w wege-restauracji, którą prowadził wtedy mój mąż (w tamtym czasie jeszcze nawet nie mój narzeczony).
I pamiętam kim była Lilla. Mieszkała w kompleksie ekologicznych farm pod Budapesztem, który kiedyś odwiedziłam podróżując z moim Guru. Lilla robiła najpyszniejszy czatnej pomidorowy jaki jadłam w życiu. Pamiętam jak przez pół dnia szukałam tłumacza, który pójdzie ze mną do jej małej chatki, pełnej dzieci i niekończącej się ilości słoików z przetworami na półkach. Kogoś, kto przetłumaczy mi TEN sekretny przepis. Lilla nie mówiła po angielsku a mój węgierski ograniczał się do jednego słowa „gumicsizma” czyli kalosze. Cały poprzedni dzień spędziłam w Budapeszcie, bezskutecznie szukając we wszystkich napotkanych sklepach tego obuwia bez którego nie dało się funkcjonować na zabłoconych po kolana ekologicznych farmach. W końcu mi się udało, zdobyłam nie tylko kalosze (pożyczone od Lilly) ale i sekretny przepis. W moim notesie figuruje jako „Pomidorowy Chutney Lilli -Najlepszy!!!”.
Pamiętam też kim była Tabasu- nianią trójki wspaniałych dzieci moich hinduskich przyjaciół. Pan Talwar był przez parę lat Dyrektorem polskiego oddziału City Banku. Tabasu przyjechała z rodziną Talwarów z Delhi zostawiając swoją w Indiach. Dzięki temu, że pracowała z dala od domu, jej dwie piękne córki, których fotografie zawsze stały na honorowym miejscu w jej malutkim pokoiku mogły żyć w dostatku i chodzić do dobrych szkół. Tabasu całą swoją miłość przerzucała na trójkę małych Talwarów rozpieszczając ich niemiłosiernie i gotując im indyjskie smakołyki. Po przyjściu ze szkoły dzieci zapytane o to co chciałyby zjeść- zawsze wykrzykiwały „PARATHY”. I wcale im się nie dziwię, parathy Tabasu- to było mistrzostwo świata- nie jadłam w życiu lepszych. I choć przepis skrzętnie zapisałam siedząc kiedyś w kuchni Talwarów i wielokrotnie oglądałam jak Tabasu robiła je dla całej rodziny- nigdy nie potrafiłam zrobić tak samo dobrych. W moim zeszycie przepis na parathy otwiera parę stron mądrości kulinarnych Tabasu.
I pamiętam kim była Radha, która uczyła mnie w Jaypur jak na kawałku kamienia wałkować idealne roti i Kamala która pokazała jak rozpalać ogień z suszonych placków krowiego łajna i gotować na nim najpyszniejszy sambar. I kim był Gopal, kucharz w jednym z pięciogwiazdkowych hoteli, który zdradził mi swój sekret idealnego pani puri. I jeszcze kim był Laksman , który przez 20 lat swojego życia nie zajmował się niczym innym jak rozdawaniem gorących posiłków potrzebującym w slamsach Soweto w RPA i nauczył mnie jak w wielkim woku ugotować 80 litrów pożywnego warzywnego kitchari . Jego przepis zapisany w moim zeszycie zaczyna się od słów „wykop dół metr, na metr, na metr i rozpal w nim duży ogień…”. I kim była Julia sędziwa Włoszka, która pokazała mi jak gotować zupę na twardej skórze od parmezanu. I kim była Pani Teresa od najlepszej sałatki z buraczków i Eloise od idealnego przepisu na bezjajeczny majonez i Kulangana od najwspanialszych przepisów na mleczne bengalskie słodycze.
Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo. Więcej niż połowa przepisów w magicznym zeszycie opatrzona jest imionami. Przez lata robiłam tak celowo. Chciałam te osoby zapamiętać żeby przypominać sobie o nich za każdym razem kiedy daną potrawę będę jadła czy gotowała. Chciałam odcisnąć ich piętno na przepisach, którymi się ze mną podzielili. Udało mi się, każdą z tych osobistości pamiętam i myślę o niej ciepło kiedy daną potrawę gotuję. Dlaczego więc nie pamiętam Leny?!
Docenianie tego co otrzymujemy od innych to jedna z fundamentalnych zasad dobrze funkcjonującej społeczności. Jej przeciwieństwem jest dużo bardziej popularna ostatnio postawa „należy mi się”. Niestety „należy mi się” nieodwołalnie wiedzie do frustracji. Pewnego dnia okazuje się, że inni nie chcą już dzielić się z nami swoją wiedzą czy doświadczeniem co gorsza czasami nawet nie chcą już dzielić z nami swojego życia. Bycie wdzięcznym za rzeczy duże i małe (choćby takie jak podzielenie się przepisem) pomaga w codziennym mozolnym korygowaniu postawy ” należy mi się”. Świat staje się o wiele przyjaźniejszym miejscem kiedy w końcu dostrzeżemy jak dużo dostajemy od innych. Na początku nie jest to łatwe, dlatego warto właśnie zacząć od spraw drobnych, malutkich. Znalezienie swojego sposobu na docenienie drobnych gestów jest prostą drogą to zmiany postawy życiowej. Imiona przy przepisach w moim magicznym zeszycie, swojego czasu były właśnie jednym z takich sposobów. Były po to aby docenić i być wdzięcznym.
Teraz już rozumiecie dlaczego tak niepokoi mnie że nie wiem kim jest Lena? Chcę to wiedzieć. Bardzo chcę pamiętać aby móc być wdzięcznym. Aby za każdym razem kiedy piekę ciasteczka wg. przepisu Leny pomyśleć o niej ciepło, podziękować, że zechciała się podzielić swoją wiedza kulinarna ze mną, że dzięki niej moje jesienne wieczory magicznie się zmieniają i wypełniają pięknym aromatem. Aby pamiętać, że kiedyś się spotkałyśmy. Gdzie to było, w jakiej kuchni, w jakim kraju, na jakim kontynencie ? Chcę to wiedzieć zarówno teraz jak i kiedyś w przyszłości aby móc opowiedzieć o tym moim wnukom. Będziemy sobie siedzieć w mojej kuchni jakiegoś jesiennego, deszczowego popołudnia, dom pełen będzie pięknego śmietankowego aromatu a wnuki będę sypać cukier puder na pyszne ciasteczka. I wtedy jedno z nich zapyta „Babciu, a dlaczego nasze ulubione ciasteczka nazywają się „ciasteczka Leny”?
I co ja im wtedy odpowiem ?!
Ktoś z moich dalszych lub bliższych znajomych mi pomoże? Pamiętacie, wiecie?
Leno, kim jesteś? Tak mi przykro, że nie pamiętam…
200g miękkiego masła
100g cukru pudru
300g mąki (może być pół na pół z krupczatką)
olejek śmietankowy (opcjonlnie)
1. Masło utrzyj z cukrem pudrem na puszystą masę.
2. Dodaj mąkę, olejek i dokładnie wymieszaj.
3. Uformuj z ciasta wałek i włóż go rękawa cukierniczego z końcówką o dość grubym otworze.
4. Wyciskaj ciasto bezpośrednio na blaszki do pieczenia formując ciasteczka. Możesz też użyć specjalnej maszynki do ciasteczek albo po prostu uformować kulki z ciasta, lekko je spłaszczyć pomiędzy dłońmi i ułożyć na blasze.
5. Piecz ciasteczka w temperaturze 190’C do złotego koloru. Potrwa to około 15 minut.
6. Możesz dodatkowo posypać ciastka cukrem pudrem, choć nie jest to konieczne.
Ciastka idealnie się przechowują i nie tracą świeżości nawet po tygodniu. Mogą być więc idealnym prezentem.
Moi Drodzy, mam dla Was na moim Facebook-owym profilu mikołajkowy konkurs. Po licznych protestach nt. ekskluzywności (tylko dla blogerów kulinarnych) mojego urodzinowego konkursu postanowiłam się zrehabilitować w oczach moich czytelników, którzy blogów nie posiadają ale pasjonują się fotografią kulinarną i z miłą chęcią wygraliby udział w moich warsztatach. Konkurs jest łatwy i przyjemny- zapraszam i życzę wygranej (lub hojnego Mikołaja odwiedzającego wasze strony Facebook-owe 🙂 )
Organizatorem konkursu jest autorka bloga GreenMorning.pl- Kinga Błaszczyk-Wójcicka
1. Nagrodą w konkursie jest indywidualny 1-dniowy, 5 godzinny, kurs fotografii kulinarnej z Kingą Błaszczyk-Wójcicką, szczegółowy opis kursu TUTAJ.(kurs odbędzie się 30 km na południe od Warszawy, dojazd własny, w jednym z 3 terminów do wyboru, wskazanych przez organizatora).
2. Aby zgłosić się do konkursu trzeba spełnić następujące warunki:
a. Polubić funpage bloga Greenmorning.pl na Facebooku
b. Udostępnić zdjęcie listu do Mikołaja (zamieszczone na funpage-u Greenmorning.pl) w takiej opcji, żeby było widziane publicznie.
c. Pomysłowo i niekonwencjonalnie rozwinąć list do Mikołaja w opisie udostępnionego zdjęcia.
3. Ogłoszenie wyników nastąpi dnia 7 grudnia na Facebook-owym funpage-u Greenmorning.pl
4. Wybrana osoba powinna skontaktować się mailowo z organizatorami konkursu, nie dłużej niż 2 dni od daty ogłoszenia wyników.
5. Nagroda przyznawana jest konkretnej osobie i nie może zostać przekazana osobie trzeciej.