W nawiązaniu do mojego ostatniego wpisu na blogu, postanowiłam znowu znaleźć czas na randki z moim aparatem. Udało mi się to wczoraj, krótkie pół godziny ale jednak. Po raz pierwszy od 3 miesięcy robiłam zdjęcia- nie dla klienta, nie na bloga, nie do gazety, nie z kursantem. Fotografowałam po prostu dla przyjemności, z samej czystej frajdy uwieczniana rzeczy pięknych. Modelem był bukiet ślicznych różowych tulipanów, który we wtorek otrzymałam od przesympatycznej kursantki (Asiu, dziękuję bardzo). Całą środę stał na moim biurku i krzyczał „spójrz jaki jestem piękny!”. I w końcu nie wytrzymałam, pomyślałam sobie „A co mi tam, wszystkie te pilne sprawy mogą poczekać.”. Wzięłam aparat do ręki, bukiet do studia i… poczułam jak wraz z całym światem przyrody budzi się we mnie nowe, świeższe, lepsze. Wiosna!!! Przecudowna pora przemian.
Znacie to uczucie, kiedy czegoś bardzo, bardzo pragniecie i w końcu to Wam się przydarza? Na początku nie wierzycie, potem przez chwilę szczerze się cieszycie by po niedługim czasie zrealizować, że nowa sytuacja nie jest jednak tak wspaniała jak Wam się jawiła w marzeniach.
Cóż, taki właśnie jest ten świat- nie ma w nim sytuacji idealnych. Filozofowie wschodu nauczają, że znalezienie trwałego zadowolenia w połączeniu z nietrwałą materią graniczy z cudem. Oczywiście nie powstrzymuje to żadnego z nas aby jednak wciąż próbować to robić. Problem jednak w tym, że szukając szczęścia tam gdzie go nie ma z góry skazujemy się na porażkę. Nawet jeśli przez moment (dłuższy czy krótszy) wydaje nam się, że odnaleźliśmy wielki skarb- to po chwili (dłuższej lub krótszej) konstatujemy że kawałki pokruszonego szkła, które braliśmy za prawdziwe diamenty- niestety nimi nie są.
Dochodzi do tego jeszcze problem dualności otaczającego nas świata. Wszystko tu jest nietrwałe, przychodzi i odchodzi, zmienia się jak w kalejdoskopie. Szczęście- nieszczęście, ciepło- zimno, młodość-starość, zdrowie-choroba, ból- euforia, zadowolenie-smutek, sukces-porażka. Wahadło cały czas się porusza.
Od wieków jogini i mistycy (poprzez medytację i modlitwy) szukają sposobu aby znaleźć stan harmonii i pozostać niewzruszonym na dualność tego świata. Niewpadanie w euforię (lub depresję) za każdym razem kiedy wahadło odchyla się w jedną ze stron bardzo pomaga utrzymać stan równowagi i daje wewnętrzny spokój. A spokój wbrew pozorom ma więcej wspólnego ze szczęściem niż zdobywanie celów i pogoń za pragnieniami.
Hola! Hola!- zawołacie- Czy to nie Ty nas tutaj cały czas popychasz i inspirujesz żebyśmy się starali, gonili marzenia i nie poddawali, kiedy napotkamy przeszkody? Czy sama właśnie tego nie robisz- wyznaczasz sobie cele, starasz się je realizować, mieć aspiracje powyżej tego co daje Ci los???!
Otóż oczywiście- macie rację. Tak właśnie robię. Niestety coraz częściej, najpierw z wielkim smutkiem a potem z jeszcze większym zrozumienie konstatuje, że moje szczęście niestety nie zależy od realizacji marzeń (moich czy cudzych) oraz osiągania wyznaczonych celów. (No to wsadziłam kij w mrowisko!)
Spójrzmy jednak na mnie choćby teraz. Jestem w sytuacji wydawałoby się „idealnej”. Spełniły się moje marzenia. Moje hobby i pasja stały się moim zawodem. Dostaję dużo ciekawych propozycji. Robię to o czym tysiące osób marzy i do czego dąży. Mój kalendarz pęka w szwach, grafik mam wypełniony już do końca czerwca. Realizuję plany, o których nie śmiałabym kiedyś nawet śnić. Ale…
Jeśli mnie szczerze zapytacie, czy jestem przez to BARDZIEJ szczęśliwa (niż byłam zanim to osiągnęłam) z głębokim przekonaniem odpowiem Wam- NIE, NIE JESTEM.
Wcale nie oznacza to, że to co robię teraz, nie daje mi satysfakcji i że się pomyliłam wybierając zajęcie, w którym się nie spełniam czy nie realizuję. Uwielbiam robić to co robię teraz (tak samo jak lubiłam moją poprzednią pracę). Coraz częściej jednak są takie chwile w moim obecnym życiu kiedy po prostu brakuje mi czasu na fundamentalne potrzeby- refleksje i pomyślenia nad swoimi uczuciami. Przez ostatnie 2-3 miesiące tyle wyzwań przede mną i takie duże oczekiwania, tyle ludzi coś ode mnie chce, tak dużo mam do zrobienia, że czasami mam ochotę powiedzieć „A dajcie mi wszyscy święty SPOKÓJ”. I właśnie zaczęłam rozumieć, że spokój jest tym co zgubiłam po drodze do sukcesu. Wsiadłam na jakiegoś szalonego konia, co prawda niesie mnie niby w kierunku który sama obrałam, jednak w swoim galopie jakoś wcale nie zważa na to, że poobijał mi kości i porobił odciski i że jazda na nim wcale nie przynosi już tak wiele przyjemności.
Nagle zabrakło mi czasu dla siebie, dla rodziny, dla przyjaciół. Nawet zabrakło mi czasu na bloga (za co Was serdecznie przepraszam). Zgubiłam gdzieś po drodze to co najcenniejsze moją wewnętrzną harmonię i czas dla siebie.
Zrealizowałam to niedawno kiedy jechałam z synem do szkoły pewnego pięknego słonecznego ranka. „Super dziś pogoda, piękne światło. Pewnie będziesz fotografować?” spytał synek (mądre dziecko fotografa, które potrafi rozpoznać dobre do robienia zdjęć światło). A ja szybko robiąc bilans swoich obowiązków na ten dzień zrozumiałam, że mam tyle spraw do załatwienie, tyle maili na które muszę odpowiedzieć, tyle prezentacji do przygotowania i kontraktów do negocjacji i tyle innych „ważnych i niecierpiących zwłoki spraw” że czasu na fotografię mi już po prostu nie starczy. A nawet jeśli się tak stanie to będzie to robiony w pośpiechu kolejny projekt dla klienta. Że nagle zabrakło mi czasu aby się nad czymś uważnie pochylić, zachwycić tym i uwiecznić tego piękno na fotografii.
„Ot kapryśna księżniczka się znalazła” – powiecie. Dostała dar od losu i nie potrafi go docenić a tylko wybrzydza. Bycie człowiekiem sukcesu (nie mówię, że nim jestem) to takie poprawne w dzisiejszych czasach. Musisz odnosić sukces na tak wielu polach i do tego powinieneś być zadowolony, szczęśliwy, spełniony. Inna opcja nie wchodzi w grę.
Nie zastanawiało Was nigdy dlaczego większość tych słynnych ludzi sukcesu tylko w kolorowych magazynach wydaje się być szczęśliwa a jak spojrzeć na ich życie to jest ono pełne nałogów, uzależnień, problemów ze sobą i bliskimi? Czyż nie powinni być wdzięczni losowi, że mają tak wiele, tak wielki osiągnęli sukces i my malutcy patrzymy na nich i marzymy, żeby znaleźć się na ich miejscu. Dlaczego nie są szczęśliwi? My na ich miejscu z pewnością bylibyśmy.
Może po prostu dlatego, że sukces i szczęście najczęściej nie idą w parze. A co więcej – w żaden sposób od siebie nie zależą. Że zrobienie czegoś wspaniałego, osiągnięcie wielkiego celu, bycie podziwianym przez innych czy nawet miliony fanów na FB nie są żadnym gwarantem szczęścia. Szczęście jest schowane gdzie indziej i sztuką jest je odnaleźć i pielęgnować. Szczęście to stan naszego umysłu a nawet bardziej naszego serca i mniej zależy od osiągniętego sukcesu a dużo bardziej od naszego wewnętrznego spokoju. A spokój to nic innego – według filozofów- jak nie poddawanie się dualizmom tego świata.
Czy tego chcemy czy nie, ten świat a wraz z nim nasza sytuacja będą zmieniać się nieustannie (jak pory dnia czy roku). Dziś odniesiemy sukces- jutro porażkę, dziś nas będą kochać- jutro nienawidzić, dziś jesteśmy wyrocznią- jutro wszystkim wydamy się głupcem. Uzależnianie swojego stanu od tak zmiennego czynnika (na który na dodatek nie mamy zbyt wielkiego wpływu) jest po prostu nierozsądne. Tak twierdzą filozofowie wschodu i mają niezaprzeczalną rację. Łatwo to jednak tu napisać, dużo trudniej zrozumieć a jeszcze trudniej zrealizować i zastosować w swoim życiu. Wydawać by się mogło, że mnie, która zna tą mądrość od co najmniej 20 lat i której Guru i inne święte osoby cały czas o tym przypominają powinno być łatwiej. A tu proszę nic z tego. Po raz kolejny i kolejny konstatuje, że szukam szczęścia tam gdzie go znaleźć nie mogę bo go tam po prostu nie ma.
Dlatego coraz częściej zadaje sobie również pytanie- ile jeszcze razy będę musiała kaleczyć się kawałkami pokruszonego szkła, żeby w końcu przestać ulegać ich nieprawdziwej wartości? Kiedy w końcu uda mi się zrozumieć nauki mędrców i wyruszyć na poszukiwanie prawdziwych diamentów? A co ważniejsze jak i gdzie tych diamentów szukać?
Drogowskaz, który (wg. mnie) wskazuje w jedynym autentycznym kierunek tej drogi (przynajmniej tak mnie się coraz częściej wydaje) od wieków używany był przez rzesze świętych, mistyków i filozofów. Według nich diamenty znaleźć można li i jedynie w głębokim filozoficznym zrozumieniu że nie jesteśmy tym materialnym ciałem. Jesteśmy DUSZĄ, która z dualną materią nie ma za wiele wspólnego i dlatego nie potrafi znaleźć tu szczęścia. Odnajduje je dopiero kiedy wraca na swoją naturalną pozycję, którą jest … obcowanie z Bogiem.
Z takim odważnym i mało popularnym w dzisiejszych czasach stwierdzeniem zostawiam Was w ten deszczowy Wielkanocny poranek. Czy jest jakiś lepszy dzień w roku do rozmyślań nad tym problemem?
Zmierzcie się z nim sami bo ja idę właśnie po raz kolejny prostować drogi swojego życia. Tak żeby choć trochę zmierzały w … stronę kopalni diamentów. Wybaczcie więc jeśli mnie tu znowu dłuższą chwilę nie będzie. Kiedy tylko okiełznam i spowolnię narowistego konia, wyleczę pogruchotane kości i usunę odciski- wrócę. Obiecuję.
Zostawiam was z przepisem na zupę porową- jest pyszna. A czy ma coś wspólnego z dzisiejszymi przemyśleniami ? Może tylko to, że w całym moim ostatnim zabieganiu czekała aż 5 miesięcy żeby w końcu tu się dla Was pojawić. Zdecydowanie jej się należało.
600g pokrojonego w plasterki pora (może być z zieloną częścią)
5-6 średniej wielkości ziemniaków (pokrojonych w kostkę)
1 łyżka masła
3/4 szkl. śmietanki 18%
1/3 łyżeczki gałki muszkatałowej
1 małe dojrzałe awokado
garść listków młodej szałwii
10 dkg sera typu parmezan
sól, pieprz, sok z cytryny do smaku
1. W dużym garnku rozgrzej masło dodaj do niego gałkę muszkatałową zamieszaj i wsyp plasterki pora. Smaż pora przez 1-2 minuty mieszając od czasu do czasu na niedużym ogniu.
2. Dodaj ziemniaki, zamieszaj parę razy i zalej wszystko wodą tak aby wystawała parę centymetrów nad warzywa.
3. Gotuj do miękkości ziemniaków. Dosól i dopieprz do smaku.
4. Wybierz 2 chochle gęstszego z zupy i zmiksuj je na puree ze śmietaną, wlej z powrotem do zupy.
5. Podawaj zupę z kostkami awokado i utartym parmezanem, polaną odrobina soku z cytryny jeśli lubisz.
6. Posypuj drobno posiekanymi listkami szałwii. Możesz tez usmażyć całe listki na malutkiej ilości masła na patelni z obu stron i takimi udekorować zupę.
7. Pałaszuj z kromkami świeżego domowego chleba.
Jeśli chcesz aby część porów zachowała w zupie piękny zielony kolor. Zaraz po pokrojeniu zalej je wrzątkiem, pogotuj minutę, odcedź i przelej lodowato zimna wodą. Dodaj do zupy dopiero podczas serwowania.
Dla nas „ludzi Północy” pomarańcze to po prostu pomarańcze, cytryny to cytryny a mandarynki dzielą się na te z pestkami i te bez. Jednak dla przeciętnego Sycylijczyka- rodzina owoców cytrusowych jest jak jego własna: wielopokoleniowa, z dużą ilością kuzynów, kuzynek, cioć, wujków, stryjków i innych powinowatych. Fotografując ostatnio różne odmiany cytrusów dla sycylijskiej firmy InCampagna zrozumiałam jak uboga jest moja wiedza w tej materii. Oto czego dowiedziałam się w zaledwie parę dni. Bogactwo sycylijskich cytrusowych smaków oraz naszą indolencję w tej kwestii najlepiej uzmysłowić sobie na przykładzie polskich jabłek. Wyobraźcie sobie, że przychodzicie na wasz lokalny bazar i znajdujecie tam tylko jedną odmianę „plastikowych”, woskowanych, zielonych, nowozelandzkich jabłek. Nikt nawet nie słyszał o waszych ulubionych papierówkach, antonówkach czy malinówkach. Nie ma koszteli, szarej renety, landsberskiej, boikenów! Nie ma nawet popularnych „nowoczesnych” kortlandów ani czempionów czy ligoli. Są tylko „jabłka”. Brzmi jakby Wam ktoś nagle zabrał prawo wyboru a świat wokoło przestał być kolorowy??
A teraz wyobraźcie sobie, że tak samo jak my kochamy jabłka, Sycylijczycy uwielbiają cytrusy. Na całej wyspie w większości przydomowych ogródków w samym ich środku pyszni się jakieś drzewo cytrusowe. Nawet przy tych licznych na Sycylii, opuszczonych i zaniedbanych wielkich posiadłościach można spotkać na środku dziedzińca drzewo owocowe. Najczęściej jest to cytryna. Ale nie-byle-jaka. Np. Femminello albo jeszcze lepiej cytryna Piritto. Odmiana o bardzo aromatycznej skórce, dużym albedo (albedo to biała część miąższu) i wielkich owocach. Lokalnie nazywana Cedro (cytronem) ale spór o nazwę jest zarzewiem konfliktu z południem kontynentalnych Włoch, gdzie twierdzi się, że Cedro sycylijskie to tylko „podróbka”. Sycylijczycy oczywiście uważają, że ich Cedro jest najlepsze na świecie i to z Południa Włoch nawet się do niego nie umywa. Piritto z południa Włoch niestety nie próbowałam natomiast to Sycylijskie podbiło moje serce od pierwszego kęsa (jest przepyszne) i wejrzenia (jest przepiękne). No spójrzcie tylko.
Jeśli na dziedzińcu nie rośnie cytryna, z pewnością będzie to pomarańcza. A jeśli pomarańcza to koniecznie czerwona. ” Trzy sycylijskie krwiste siostry” to: Tarocco, Moro i Sanguinello. Dojrzewają tylko zimą. Żeby pięknie się wybarwić potrzebują dużej różnicy temperatur pomiędzy dniem i nocą. Dzięki nim tak łatwo na Sycylii dostrzec globalne ocieplenie klimatu. Zbiory czerwonych pomarańczy co roku opóźniają się o parę dni. Sycylijska zimą, przestaje być już wystarczająco zimna dla Sycylijskich pomarańczy.” Jak tak dalej pójdzie, wkrótce będziemy uprawiać tu daktyle”- żartują lokalni farmerzy, choć wcale im nie do śmiechu.
Czerwone pomarańcze mają najwięcej witaminy C ze wszystkich odmian na świecie. Są lekko kwaskowe ale zarazem niesamowicie słodkie, szczególnie odmiana moro, która wybarwia się prawie aż na czarno i wtedy jest najsłodsza (moro znaczy czarny człowiek). Inaczej jest z Tarocco, ta mieni się całą cytrusową tęczą przez pomarańcz, karmazyn, rubin aż do głębokiej purpury. Natomiast Sanguinello wybarwia się najsłabiej ale za to ma najbardziej malinowy aromat oraz lekką goryczkę.
Czas triumfów i popularności czerwonych pomarańczy przypadał na lata 60-te i 70-te. Potem nastała era „blondynek”. Właśnie tak, trochę lekceważąco, mówi się tutaj o owocach jasnego koloru. Blondynki mają skórkę grubszą, większe owoce, są dużo słodsze i bezpestkowe. Nie ceni ich się jednak tutaj tak bardzo jak na całym świecie, choć oczywiście uprawia się powszechnie. W szczególności te odmiany, które owocują jesienią i wiosną czyli poza sezonem na czerwone pomarańcze. Na przykład takie „Lane Late” można zbierać aż do końca maja. Odmiana należy do grupy pomarańczy Navel.
Navel znaczy pępek. Tak, (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało!) niektóre pomarańcze mają pępek. Przyjrzyjcie się uważnie dołowi owocu popularnej w Polsce odmiany Novelina (a tak naprawdę Navelina od „Navel” właśnie) a zrozumiecie o czym mówię. Pępek u pomarańczy oznacza najczęściej, że owoc ma w środku tzw. rozetę czyli mniejszy niewykształcony do końca drugi owoc, jakby dziecko. Stąd pomarańcze typu Navel wyglądają jakby był ciężarne.
Oprócz rudych (czyli czerwonych) i blondynek mamy jeszcze gorzkie pomarańcze. Owoce tej odmiany faktycznie są gorzkie z gruba niezwykle aromatyczną skórką oraz dużą ilością pestek. Używa ich się głównie do wyrobu dżemów i marmolad, choć niektórzy Sycylijczycy (na Sycylii bardzo ceni się gorzkie smaki w kuchni) jedzą je prosto z drzewa. To również najbardziej odporne ze wszystkich na Sycylii drzew cytrusowych. Stąd na jego pniach szczepi się prawie wszystkie inne odmiany. Jeśli zasadzisz pestkę jakiejkolwiek odmiany szczepionej na gorzkiej pomarańczy wyrośnie nie ta odmiana a właśnie gorzka pomarańcza (jeśli nic nie pomieszałam choć upewniałam się 3 razy, takie mi się to wydawało dziwne). Dlatego pomarańcze w sadach rozmnaża się szczepiąc z gałązek a nie sadząc z pestek (zupełnie tak samo jak nasze jabłonie).
Zakręciło Wam się już w głowie od tej cytrusowej wiedzy? Nie? To jeszcze Wam powiem, że klementynka (wbrew temu co sądzi wielu z nas, łącznie ze sprzedawcą w moim warzywniaku) to nie jest odmiana mandarynki. To są dwa zupełnie inne gatunki owoców cytrusowych. Zresztą i mandarynki i nektarynki są na Sycylii uprawiane w wielu różnych odmianach. Och i są jeszcze grejpfruty i kumquaty i satsuma (owoc podobny wyglądem do mandarynki). I pewnie wiele innych gatunków, których nie udało mi się zobaczyć i poznać przez te krótkie parę dni.
Choć osobiście, uznaje się za wielbiciela cytrusów, dopiero na Sycylii zrozumiałam jak różnorodnie i pysznie mogą smakować te owoce. Kiedy masz tą niesamowitą okazję wędrować po sadach i smakować różnych odmian prosto z drzew- natychmiast dostrzegasz pomiędzy nimi ogromne różnicę. Uczysz się nie tylko różnych smaków i aromatów ale również kształtów, kolorów i gabarytów. Niektóre odmiany rosną kiściami jak winogrona, niektóre na pojedynczych cieniutkich gałązkach. Jedne drzewa są wielkie i rozłożyste inne malutkie i uginające się pod ciężarem owoców. Wszystkie jednakowo ciekawe, intrygujące i piękne. Przez pierwsze dwa dni w tym cytrusowym raju zachowywałam się jak japoński turysta, fotografowałam wszystko, absolutnie wszystko co objawiło się przed moim obiektywem. Dopiero po dwóch dniach ochłonęłam i zaczęłam robić to po co tam tak naprawdę pojechałam. Wróciłam z głową pełną wiedzy i laptopem wypełnionym tysiącem zdjęć oraz wielkim nadbagażem dodatkowo zabranych do fotografowania owoców. Przywiozłam z Sycylii mnóstwo wspomnień, niesamowity materiał do mojego portfolio oraz nowe, piękne przyjaźnie. Przywiozłam jeszcze jedną bezcenna dla mnie rzeczy.
W końcu (chyba) zrozumiałam co chcę robić jako fotograf. Odkryłam, że wcale mnie tak nie fascynuje fotografowanie gotowego jedzenia. Spójrzcie tylko do mojego portfolio a od razu zauważycie, że więcej tam zdjęć warzyw, owoców, grzybów i ziół niż przyrządzonych z nich potraw. To one fascynują mnie jako fotografa najbardziej i wydają się najpiękniejszym obiektem do portretowania. Ktoś ostatnio napisał mi w liście, że „pięknie portretuje jedzenie” a ja zdałam sobie sprawę, ze dokładnie to właśnie robię – wykonuje zdjęcia portretowe. Cóż to, że moje modelki są trochę inne niż się ogólnie przyjęło. Ja cały czas robię to co każdy porządny portrecista robić powinien- pokazuje moich modeli z jak najlepszej, najpiękniejszej strony a co ważniejsze staram się zrozumieć ich charakter, indywidualność i historię którą w sobie noszą.
Więc jak już kiedyś dorosnę (jako fotograf) ….. chcę właśnie być …….Portrecistką warzyw i owoców. Aby je lepiej zrozumieć będę jeździć do miejsc gdzie się je uprawia i portretować je w ich naturalnym środowisku. Od momentu kiedy kiełkują aż po czas zbiorów. A potem będę to robić także w moim studio, pokazując je inaczej, piękniej, ciekawiej. Podczas wyprawy na Sycylię zrozumiałam, że mogę i potrafię to robić i jeszcze mam z tego dużo frajdy. Teraz tylko trzeba by stworzyć do tego jakiś realny biznes plan. Ciekawe czy z takiego „portretowania” dałoby się żyć? Jak myślicie?
Ps. Moi Drodzy, dziś dałam radę napisać tylko o cytrusach. Za to następnym razem opowiem Wam o wspaniałych ludziach, którzy te owoce na Sycylii uprawiają. Do przeczytania wkrótce!
Jak wiecie cytrusy zawładnęły ostatnio moim sercem a także i aparatem fotograficznym (od jednego do drugiego u mnie bardzo niedaleko).Dlatego nie zastanawiałam się nawet chwilki, kiedy portal Hello Zdrowie poprosił mnie ostatnio o krótki artykuł nt. cytryn oraz przepis z ich użyciem. Po pobycie na Sycylii w In Campagna zakochałam się w słynnych cytrynach Piritto. Mają bardzo duże i słodkie albedo. Albedo to ta biała część która oddziela soczysty miąższ od żółtej skórki, jest jadalna i ma więcej witamin niż sam sok. W Piritto albedo potrafi zajmować nawet 40% owocu i jest lekko słodkie. Oznacza to, że jeśli posypiesz plasterek Piritto odrobiną cukru (tylko w samym środku) to zjesz go ze smakiem i nawet się nie skrzywisz. A co ważniejsze, będzie taki pyszny, że zaraz sięgniesz po następny i następny. Ani się obejrzysz a pochłoniesz całą cytrynę. A to przecież wielka bomba witaminowa (witamina C,A,P, sód, żelazo i naturalne bioflawonoidy). Jeśli nie masz Piritto, nieszkodzi. Możesz zwykłe cytryny nadziać pysznym musem z jogurtu, mascarpone i miodu. Wyjdzie smaczny, orzeźwiający, zdrowy deser od którego również nie można się oderwać. Po przepis zapraszam na hellozdrowie.pl Warto wiedzieć, że cytryny to nie tylko dodatek do herbaty. Można je kisić, kandyzować, robić z nich lemon curdy, dżemy, galaretki, można upiec z nimi ciasto lub zamarynować w przyprawach ( i powstaną pyszne pikle cytrynowe), można plastyry cytryn upiec nawet w piekarniku- jest naprawdę wiele możliwości.
Ważne jest jedno- jeśli chcemy do gotowania wykorzystywać cały owoc ze skórką- nasze cytryny powinny być EKOLOGICZNE- nie ma innej opcji. Oczywiście najlepsze takie, które zerwało się prosto z drzewa, wtedy nie tylko wyglądają tak cudownie jak na dzisiejszych zdjęciach ale i smakują nieziemsko.
To jak, na następny urlop wybieracie się na Sycylię??? (bilet w obie strony kosztuje około 800zł a w In Campagna remontują właśnie pokoje gościnne…..).
Oto moja propozycja na Walentynki. Pyszne rozpływające się w ustach ciasteczka przekładane aromatycznym nadzieniem malinowym. Użyte w przepisie przysmażane masło dodaje ciasteczkom niepowtarzalnego orzechowego aromatu. Na początku są mocno piaskowe ale po przełożeniu nadzieniem leciutko mięknę i stają się idealne, wręcz wykwintne. Jest z nimi trochę pracy ale moim skromnym zdaniem właśnie takie powinny być dania walentynkowe. Włożony w ich przygotowanie trud ma wyrazić całą naszą miłość wobec osoby dla której ciasteczka robimy. Spróbujcie jak miło mija w kuchni czas kiedy gotujecie rozmyślając o ukochanym (lub ukochanej). W tle niech gra ulubiona muzyka, za oknem niech romantycznie pada śnieg a cały dom niech się wypełni tym pięknym ciasteczkowo-malinowym aromatem. Czegóż chcieć więcej 14 lutego?! Jeśli nie obchodzicie Walentynek (choć moim zdaniem każde święto które nakłania aby wyznawać miłość warte jest obchodzenia) to upieczcie ciasteczka i tak. Pieczcie je za każdym razem kiedy chcecie komuś powiedzieć, ze jest dla Was ważny. Te ciasteczka nadają się do tego IDEALNIE. Jeśli nie możecie znaleźć mrożonych malin użyjcie innych owoców, fajne będą jakieś kwaśne np. wiśnie. Też je przetrzyjcie przez sitko-koniecznie. Jeśli uważacie, że piaskowe ciasteczka są dla was za trudne możecie wykorzystać w przepisie zwykłe kruche ciasteczka zobaczcie tutaj. Będzie trochę inaczej ale dalej pysznie.
Walentynki to wspaniała okazja aby przypomnieć innym jak bardzo ich kochamy. Ale błagam Was, pamiętajcie o drobnych gestach pokazujących waszą troskę, miłość i zaangażowanie nie tylko w Walentynki. To niezbędne, ważne i potrzebne w codziennym życiu każdego związku a w szczególności w związkach „długodystansowych”. Może zabrzmi to trochę jak rada starej ciotki ale cóż, ta ciotka to kobieta szczęśliwie zakochana z wzajemnością od prawie 20 lat w tym samym mężczyźnie i tak się idealnie składa, że ten mężczyzna to jej mąż. A więc ta ciotka uzurpuje sobie prawo aby dobrych rad od czasu do czasu (nawet nieproszona) udzielać ;). Jak sobie nie życzycie to napiszcie do niej a przestanie. (Obiecuję w imieniu „ciotki „).
Och i na koniec jeszcze jedna rada (tym razem nie od ciotki). Od czasu do czasu podarujcie takie ciasteczka samemu sobie. Podobno najszczęśliwsi ludzie to tacy, którzy znaleźli miłość i szczęście w sobie. Pokochać siebie (nie mylić z narcyzmem) to największy prezent jaki możemy podarować sobie na Walentynki i … nie tylko… Życzę Wam powodzenia w pieczeniu ciasteczek oraz pięknego dnia wypełnionego samą życzliwością i zrozumieniem. Smacznego!
na nadzienie: 400g mrożonych malin 1 łyżka cukru 2 łyżki proszku kisielowego (użyłam takiego) cukier puder do posypania
przydadzą się: foremki do wykrawania ciasteczek papier do pieczenia szpachelka (może być taka zwykła metalowa do skrobania ścian) metalowe sitko
1. Masło podziel na połowę. Jedną odłóż aby zmiękła, drugą włóż do rondelka i zrumień do złotego koloru. Uważaj nie przypal masła, ma być złote z leciutko złoto-brązowymi drobinkami w środku. Powinno też mieć ten cudowny aromat jaki mają wszystkie potrawy smażone na maśle. Wlej masło do miseczki i pozostaw do ostygnięcia a potem włóż do lodówki na minimum godzinę (możesz to zrobić poprzedniego dnia).
2. Oba masła (to zwykłe miękkie i to zrumienione z lodówki) zmiksuj wraz z cukrami na puszysta masę. Pod koniec dodaj śmietankę.
3. Wsyp mąkę i zagnieć dość miękkie ale nieklejące się do rąk ciasto. Uformuj kulkę z ciasta, spłaszcz ją jak najbardziej się da. Zawiń w folię i włóż do lodówki na pół godziny.
4. Zamrożone maliny włóż do garnuszka i gotuj na małym ogniu przez około 5-8 minut aż się zupełnie rozgotują. Mieszaj od czasu do czasu.
5. Przetrzyj maliny dokładnie przez gęste metalowe sitko tak aby pozbyć się pesteczek. Powstały przecier znowu zagotuj, dodaj 1 łyżkę cukru i gotuj parę minut mieszając do czasu aż lekko zgęstnieje.
6. Teraz dodaj proszek kisielowy i dokładnie wymieszaj, pogotuj jeszcze pół minuty intensywnie mieszając i odstaw z ognia do ostygnięcia. Użyj kisielu błyskawicznego, czyli takiego którego nie trzeba mieszać z zimna wodą przed zagotowaniem tylko wsypuje się go do gorącej wody i miesza. Ja bardzo lubię tu smak wiśniowy (taki) ale może być również malinowy lub inny. Jeśli to jest kisiel z kawałkami owoców, najpierw go przesiej i odrzuć „owoce”.
7. Oderwij z papieru do pieczenia dwa 50cm kawałki. Jeden ułóż na blacie, położ na nim wyjęte z lodówki i ogrzane w dłoniach ciasto. Przykryj drugim kawałkiem papieru i rozwałkuj na placek o grubości około 4-5 mm.(nie trzeba podsypywać mąką). Bez papieru się nie uda wywałkować równych ciasteczek- ciasto będzie się kleiło do blatu.
8. Zdejmij górny papier wykrój odpowiednie ciasteczka, połowa pełna, połowa z dziurka w środku. Delikatnie usuń pozostałe po wykrawaniu ciastek kawałki ciasta. Masz teraz dwa wyjścia: możesz przenieść cały papier wraz z ciasteczkami na blaszkę do pieczenia lub delikatnie używając szpachelki przenieść każde ciasteczko z osobna na blaszkę a papieru użyć ponownie do rozwałkowania reszty ciasta. Ciasteczek nie da się przenieść rękami- są za delikatne.
9. Piecz ciasteczka w temperaturze 185’C przez 10-12 minut lub do czasu aż będą brązowo-złote.
10. Na ostudzone ciasteczka nakładaj po łyżeczce nadzienia malinowego i przykrywaj drugim ciastkiem z dziurką. Pozostaw na trochę aby zmiękły.
11. Najlepsze są po godzinie, wtedy posypuj je cukrem pudrem i podawaj ukochanemu lub ukochanej.
Jeśli nie masz dostępu do malin mrożonych spróbuj użyć innych owoców. W pierwszej kolejności radziłabym użyć wiśni. W sezonie można użyć malin świeżych z reguły puszczają więcej soku niż mrożone trzeba więc użyć nieco więcej proszku kisielowego .
To nie jest danie dla vegan, ani dla odchudzających się Pań. Nie jest to danie dla dzieci, ani dla starszych osób, ani broń Boże dla tych, którzy muszą dbać o swój żołądek. Nie jest to danie dla lubiących zdrową kuchnię ani dla tych będących na różnych dietach, ani również dla tych co dbają o cholesterol. To jest danie (jak żartobliwie mawia mój mąż) dla „prawdziwych mężczyzn”. Kostki domowego sera panir, w sosie z dojrzałych pomidorów, doprawione dużą ilością chili, imbiru, kurkumy z nieprzyzwoitą ilością masła to wegetariański HIT każdej indyjskiej restauracji. Nie ma się co dziwić danie jest ZNIEWALAJĄCO PYSZNE! Rozpływa się w ustach zachwycając na początku swą łagodnością aby na końcu eksplodować intensywnym smakiem przypraw. Uwaga- danie niebezpiecznie uzależnia! Moim zdaniem jest jednym z najlepszych w wegetariańskiej kuchni indyjskiej. Podaje je się z ugotowanym na sypko aromatycznym ryżem basmati i/lub roti (indyjskimi plackami- przepis znajdziecie tutaj). A co ciekawe i warte podkreślenia potrawa (jak na standardy kuchni indyjskiej) jest bardzo prosta w wykonaniu a przyprawy do jej ugotowania kupicie w każdym większym supermarkecie. Wystarczą zaledwie trzy: chili, imbir i kurkuma.
Dla tych, którzy nie lubią ostrych przypraw mam dobrą wiadomość, chili można pominąć w przepisie (lub zamienić na 1 łyżeczką słodkiej czerwonej papryki) i danie będzie równie dobre. Dla tych ,którzy uwielbiają ostre dania też mam dobrą wiadomość- ta potrawa „udźwignie” naprawdę duże ilości chili a jeśli ma być jeszcze intensywniej zielone świeże chili można zamienić na suszone czerwone (jest dużo bardziej ostre).
Ja zdecydowanie nie lubię ostrych potraw (więcej o tym piszę tutaj) lecz Panir Butter Masala jest jednym z nielicznych wyjątków. Chili po prostu pasuje tutaj idealnie. Jak wierzą Hindusi, ostre przyprawy pomagają rozpalić ogień trawienia w żołądku. Dzięki temu nawet najcięższe potrawy są trawione szybciej i sprawniej. Ale nie dla „lepszego trawienia” toleruję chili w tym daniu, moim skromnym zdaniem, chili pasuje do panir butter masala tylko dlatego, że duża ilość masła i śmietany po prostu łagodzi odczuwanie jego ostrości na języku. Dzięki temu nie dominuje on nad innymi smakami a potrawa doskonale balansuje na cienkiej krawędzi pomiędzy byciem ostrą a łagodną nie przestając być po prostu przepyszną.
Jeśli do tej pory nie robiliście sera panir to teraz jest najlepszy czas aby spróbować. To jest bajecznie proste i nie wymaga dużo czasu ani żadnego doświadczenia. Pokochacie ten ser z wzajemnością jak i Panir Butter Masalę- dokładnie tak jak od pokoleń robi to miliony hindusów, nie wyobrażając sobie żadnej większej uroczystości bez tej potrawy na stole. Zupełnie ich rozumiem.
Ps. Jak gotować idealną Panir Butter Masalę nauczyło mnie, parę lat temu, dwóch bengalskich nastoletnich mnichów. Po raz pierwszy (i jak na razie ostatni) spotkałam w swoim życiu nastolatków płci męskiej, którzy byli takimi ekspertami w gotowaniu. Uczta w ich wykonaniu, była jedną z lepszych jaką jadłam podczas ostatniej dekady. Dzisiejszy przepis zawdzięczacie ich naukom. Smacznego!
ser panir z 3 litrów mleka (przepis tutaj)
2 puszki dobrej jakości pomidorów (w sezonie mogą być świeże bardzo dojrzałe pomidory) 100g masła 200g śmietany (lub 100g śmietany i 100g mascarpone) 1 łyżeczka cukru (najlepiej brązowego)
1 płaska łyżeczka soli
1 czubata łyżka kurkumy
kawałek świeżego imbiru (około 25g)
malutkie indyjskie zielone chili (około 2g)
opcjonalnie:
1/2 łyżeczki asafetydy
1 łyżeczka nasion kozieradki
1. Zrób panir wg. tego przepisu. Pozostaw na sitku z obciążeniem aby szybciej odciekł z serwatki
2. Obierz imbir (najlepiej oskrobać używając łyżki, zobacz tutaj) i posiekaj najdrobniej jak potrafisz. Kurkumę wymieszaj w małej miseczce z 3 łyżkami zimnej wody na papkę. Chili rozkrój ( ja używam rękawiczek, żeby nie piekly mnie dłonie) i usuń z niego wszystkie pestki, pokrój na malutkie kawałeczki (możesz też chili pominąć lub użyć go mniej lub więcej w zależności jak ostro lubisz jeść). Indyjskie zielone chili są naprawdę malutkie, jeśli używasz innych ostrych papryczek, bądź ostrożny, cała to będzie zdecydowanie za dużo. Chyba ,że jesteś wielbicielem ostrej kuchni to możesz nawet posypać potrawę suszonymi nasionami chili (jak na zdjęciu).
3. Rozpuść 50g. masła w woku lub w garnku o grubym dnie. Dodaj asafetydę (jeśli używasz) i imbir, smaż mieszając aż imbir zrobi się złoto-brązowy na brzegach, dodaj chili, poczekaj aż lekko zabieli się na brzegach (dosłownie parę sekund) i wtedy dodaj pastę z kurkumy. Smaż cały czas mieszając przez 1 minutę.
Dodaj pomidory z puszki (jeśli są w całości, pokrój w kawałki) i pozostałe masło. Gotuj do czasu aż sos zredukuje się o 1/3.
4. Dodaj sól, cukier, zamieszaj i pogotuj jeszcze chwilę. Na koniec dodaj śmietanę i zmiksuj wszystko na idealnie gładki sos.
5. Panir pokrój w nieduża kostkę (1,5cm). Klasycznie do Panir Butter Masali dodaje się jak najświeższy ser, niepoddawany już żadnej dalszej obróbce. Można też kostki sera dodatkowo obsmażyć na maśle (najlepiej z odrobina asafetydy i soli) na patelni do złotego koloru z każdej strony (wtedy będą wyglądać jak na moich zdjęciach). Ale nie jest to konieczne. Ja chyba nawet wolę tą potrawę ze zwykłym niesmażonym panirem.
6. Wrzuć panir do sosu i zagotuj wszystko razem. Wyłącz gaz i pozostaw danie pod przykryciem (tak aby ser przesiąknął sosem) na około 10 minut.
7. Podawaj z basmati ryżem, lub roti, lub chlebkiem naan lub kromkami zwykłego chleba z masłem.
8. Przed podaniem możesz posypać danie, uprażonymi na suchej patelni a potem zmielonymi na proszek nasionami kozieradki. Musisz tylko uważać, żeby ich nie przypalić wtedy robią się koszmarnie gorzkie i zepsują smak twojej potrawy (spróbuj zanim posypiesz nimi potrawę).
Jeśli Panir-Butter-Masala okaże się dla ciebie za ostra możesz zawsze podać ją wymieszaną z 3-4 łyżkami naturalnego jogurtu, który ma niezwykłą moc łagodzenia ostrego smaku.
Można do dania dodać również cebuli jeśli ktoś lubi, należy ją wrzucić poszatkowaną (1 sztuka wystarczy) na uprażone przyprawy. Zeszklić a następnie dodać pomidory i postępować dalej jak w przepisie.
Najlepsze do Panir-Butter-Masali jest masło które w Indiach nazywa się Makhan- jest to nic innego jak świeżutkie masło zrobione ze zbieranej z wiejskiego mleka śmietany. Jeśli jesteś szczęśliwym posiadaczem takiego masła użyj go koniecznie w tym przepisie.