Pomysł na sesję o maku chodził za mną już od paru lat. Uwielbiam używać w kuchni mak biały, który nie jest u nas zbyt popularny (z wyjątkiem Rogali Swiętomarcińskich). Ja znam go z kuchni bengalskiej gdzie wykorzystywany jest (w przeciwieństwie do polskiej) właściwie tylko do dań słonych. Służy jako zagęstnik do sosów i zup, jako baza do kotlecików, jako dodatek do mąk przy wypiekach placków roti. W prezentowanym dziś przepisie na ziemniaczki, mak występuje w roli nietypowej i pysznej panierki. To danie warte jest całego zachodu mielenia , moczenia, macerowania i smażenia. Obiecuję, że rezultat was zachwyci.
Prezentowana dzisiaj sesja powstała przy współpracy z Anią Simon (Aniu dziękuję Ci bardzo!) a wykonana została na zlecenie magazynu Weranda Country i ukazała się w grudniowym wydaniu. W magazynie znalazły się przepisy na: wegańską panna cottę na mleku makowym z sosem z czerwonych pomarańczy(najbardziej smakująca świętami panna-cotta jaką jadłam w życiu),rogale św. Marcina z nadzieniem z białego maku, pastę fasolową z makiem do smarowania pieczywa, burgerowe kotleciki z białego maku, makowe świąteczne pralinki oraz prezentowany Wam poniżej (dzięki uprzejmości redakcji) przepis na ….
CHRUPIĄCE ZIEMNIACZKI W MAKOWEJ SKORUPCE
(przepyszne i warte zachodu)
10-12 średniej wielkości ziemniaków
1/3 szkl białego maku
3/4 szkl jogurtu naturalnego
1 malutkie zielone chili
mały kawałek świeżego imbiru
1/4 łyżeczki świeżo tłuczonego kardamonu
3 łyżki wiórków kokosowych
Ziemniaki obieramy, kroimy w „łódeczki”, gotujemy krótko w osolonej wodzie- mają być ledwo miękkie. Mak poprzedniego dnia zalewamy ciepłą wodą i wstawiamy do lodówki na całą noc. Następnego dnia odcedzamy i lekko blendujemy, mieszamy z jogurtem, wiórkami, kardamonem, posiekanym drobniutko chilli i imbirem- blendujemy i powstałą mieszanką zalewamy ziemniaki. Wstawiamy do lodówki na 3 godziny.
5-6 łyżek klarowanego masła (lub oleju)
po 1/2 łyżeczki kurkumy i kminku rzymskiego
szczypta cynamonu
sól do smaku.
Rozgrzewamy tłuszcz na patelni, wrzucamy nasiona kminku i czekamy chwilkę aż leciutko ściemnieją, dodajemy kurkumę i cynamon mieszamy i natychmiast wkładamy na tłuszcz ziemniaki obtoczone w jogurtowo-makowej paście, solimy obficie. Smażymy partiami z obu stron aż pasta zamieni się w złotą chrupiącą skorupkę.
Podajemy do obiadu lub same z dodatkowym sosem do maczania, (np. jogurtowym czy tzatziki).
Dzień Dobry, Moi Drodzy! Dziś mam dla Was garść kadrów, które powstały podczas moich licznych ostatnio spacerów fotograficznych. Do „wyjścia w miasto z aparatem” zainspirował mnie brother in photography- Marcin -wielkie dzięki!. Kiedy zamieniasz swoją fotograficzną pasję na zawód i zaczynasz naprawdę dużo pracować, najczęściej, prędzej czy później przydarza Ci się coś co nazwano bardzo trafnie „wypaleniem zawodowym”. Póki wypalenie dotyka tylko pracy zawodowej- najlepszą metodą jest- równoważenie pracy zawodowej innymi przyjemnymi aktywnościami. Np. znalezienie sobie hobby, które stanie się naszą pasją, doda energii, powodując, że znowu nam się „zechce chcieć”. Gorzej, jeśli wypalenie zawodowe dopada nas kiedy nasza praca i pasja to jedno i to samo. Wtedy naprawdę zaczyna być niewesoło. Uwierzcie, wiem co mówię. Fotografia kulinarna nigdy nie miała być moim zawodem. Od początku miała być raczej hobby, które, mnie, nałogowej pracoholiczce, pozwoli pracować mniej. Da odskocznię i pozwoli zaangażować się w zajęcie twórcze bez stresu i napięć. Ale jak to u mnie bywa „miało być tak pięknie a wyszło jak zwykle”- czyli znalazłam sobie hobby fotograficzne po to żeby pracować mniej a… ostatecznie zrobiłam sobie z hobby nową pracę, w której zaczęłam pracować DUŻO więcej. Do jakiego stanu się doprowadziłam zrozumiałam ostatecznie, kiedy w 2017 roku jedna z marek fotograficznych, zaproponowała abym stała się jej ambasadorem i koniecznie chcieli mi przysłać jeden ze swoich aparat do testów. Dzielnie i uprzejmie odmawiałam ale Pani nie dawała za wygraną. W końcu, żeby dać sobie odrobinę czasu, napisałam do przemiłej Pani z działu promocji, że właśnie jadę na urlop i nie będę miała jak testować sprzętu. Na co Pani z wielkim entuzjazmem odpisałam, że przecież wakacje to najwspanialszy czas z aparatem, tyle możliwości na robienie zdjęć, etc. Wtedy ja, nie zapomnę tego do dziś, siadłam do maila i odpisałam: „Droga Pani Magdo, jestem obecnie na takim etapie moje pracy zawodowej, że kiedy przyjeżdżamy na wakacje, pierwszą rzeczą jaka oznajmiam wszem i wobec jest „Niech mi się tylko nikt nie waży wyciągać przy mnie aparatu fotograficznego!!!”. I wtedy w końcu do mnie dotarło, że „coś jest tutaj nie tak”, że to nie tak miało być, że dużo przez te wszystkie lata się nauczyłam i osiągnęłam ale… chyba nieopatrznie też parę rzeczy zgubiłam. Od tamtej pory zaczął się mój żmudny proces odzyskiwania mojej pierwotnej radości z robienia zdjęć. Wracania do równowagi, walki o odzyskanie utraconej (lub może bardziej zagubionej) gdzieś pasji. Zaczęłam od porządnych wakacji i odpoczynku- pomogło na chwilę. Potem znacznie zredukowałam ilość przyjmowanych zamówień na sesje- znowu malutki kroczek w dobrą stronę. Jednak cały czas miałam takie momenty, że musiałam się zmuszać żeby wejść do studia. A fotografia to zawód, jak każdy gdzie w grę wchodzi kreacja- bardzo wymagający. Przez jakiś czas oczywiście możesz pracować na tzw. rezerwie ale kiedy wyczerpują Ci się zasoby po prostu kończy się kreatywność. Nie masz z czego nalać. Pustka. Wyobraźcie sobie, że „u szczytu mojej kariery” był taki czas, kiedy chciałam powiesić aparat na gwoździu w piwnicy i zapomnieć o tym, że kiedykolwiek byłam fotografem. Był czas, że na gwałt szukałam nowego hobby, które mogłoby być odskocznią od fotografii. Potem nadszedł tragiczny sierpień 2017 roku i moje życie wywróciło się do góry nogami (ale to zupełnie inna historia, na pewno nie na dziś) i sprawy fotograficznego wypalenia na dwa lata stały się najmniejszym problemem mojego życia. Kiedy jednak posprzątałam trochę po trzęsieniu ziemi w moim życiu i zaczęłam wracać do równowagi- jak bumerang wrócił problem satysfakcji z fotograficznego procesu kreacji.
Znowu zaczęłam szukać sposobu aby to co robię robić z radością. I jak do tej pory największą pomocą okazały się spacery fotograficzne. Takie niespieszne, bez przymusu, bez presji, bez oczekiwań, bez deathline’ów. Po prostu ja, przyroda i aparat przewieszony przez ramię. (no dobra, żeby nie było, że oszukuję, czasami też ktoś fajny u boku na tym spacerze się znalazł 🙂 ). Na nowo odkrywam frajdę z patrzenia na świat przez zaczarowany kalejdoskop obiektywu oraz z odkrywania piękna w rzeczach zwykłych i prostych. Znów zaczęło mi się chcieć, przestałam patrzeć na aparat jak na wroga, nawet zaczęłam się zastanawiać jak tego mojego olbrzyma zabrać ze sobą w podróż do Indii, w którą wyruszam już w tą niedzielę. Postaramy się Wam przywieźć stamtąd parę pięknych chwil ale nic nie obiecujemy… bo wiecie „bez przymusu, bez oczekiwań, bez spinania się…”. Czego i Wam w fotografii życzę. Amen.
Moi Drodzy, dziś garść inspiracji kalafiorowych. Trwa właśnie sezon na to niedoceniane u nas (choć powszechnie jedzone) warzywo. A ja w magazynie Weranda Country zachęcam i pokazuję co ciekawego można z kalafiora wyczarować. Zapraszam do kiosku po bieżący numer magazynu a w nim, przepisy na takie cuda jak: ryż z kalafiora, kalafiorowe muffinki czekoladowe(!!!), pizza na kalafiorowym spodzie, pasta do chleba z pieczonego kalafiora, sałatka z surowym kalafiorem czy pyszna zupa krem kalafiorowo-rozmarynowa. To jak? Dacie się zaskoczyć??
Sesja powstała w lutym podczas mojego sycylijskiego maratonu zdjęciowego w którym dzielnie wspomagała mnie Ania Simon- moja wspaniała asystentka (Aniu-dziękuję- bez Ciebie ta sesja by nie powstała). Zima to sycylijski sezon na kalafiory a te fioletowe są tu najbardziej popularne. Czyż nie są piękne?? Odkąd je zobaczyłam po raz pierwszy na targu w Katanii (dobrych parę lat temu) zawsze marzyłam aby poświęcić temu pięknemu warzywu osobną sesję. Więc kiedy powstawały plany na zimowe fotografowanie letnich sesji dla polskich magazynów i zdecydowałam się robić to na Sycylii pierwszą sesją na mojej liście była oczywiście ta o kolorowych kalafiorach. Ale, rzecz jasno, bez przygód się nie obyło.Bo jak to często bywa, możesz mieć swój plan ale… życie i tak cię zaskoczy. Prawdę mówiąc zrobiłam cały ten fotograficzny wysiłek z pewnego powodu: ruszyłam się ze studia, zapakowałam całą walizkę sprzętu i gratów do stylizacji i poleciałam na drugi koniec Europy głównie w…. poszukiwaniu pięknego LETNIEGO światła, którego o tej porze roku na Sycylii zawsze dostatek (a w Polsce brak).
Jednak kiedy przyszła pora na fotografowanie sesji z kalafiorami od rana na niebie nie było widać słońca tylko ciężkie burzowe chmury. Było tak ciemno, że z pewnością moje warszawskie studio z polską lutową pogodą byłoby sto razy jaśniejsze. Do tego chmury były tylko zapowiedzią tego co miało wydarzyć się wkrótce. A było to coś podobnego do małego dwudniowego huraganu, który postrącał połowę dachówek z naszego dachu. Więc patrząc na dzisiejsze zdjęcia i nieciekawe na nich światło weźcie poprawkę na to, że robiłam je w kompletnych ciemnościach (jak tylko przestawałam fotografować włączałam światło) z wichurą trzaskającą mi cały czas okiennicami i zrzucającą dachówki niemal pod nogi. No i jeszcze w temperaturze 10’C bo jedynym źródłem ciepła w miejscu gdzie fotografowałam był otwarty kominek a ja nie chciałam mieć od niego żółtych poblasków na zdjęciach.
Ot, dzień jak codzień w mojej pracy zawodowej. A raczej dwa dni bo tyle trwała ta sesja. Kiedy się skończyła- skończył się i huragan i ulewa i dantejskie ciemności. Wyszło słońce i Sycylia znowu zaczęła być moim rajem fotograficznym. Dlaczego nie powtórzyłam sesji jeszcze raz lub nie poczekałam na ładniejszą pogodę? Nie mogłam, to był maraton. W kolejce czekały następne sesje i następni modele. Może sycylijskie kalafiory po prostu chciały się Wam zaprezentować nie letnio lecz jesiennie??? A ja się po prostu musiałam- jak to zwykle w mojej pracy bywa -z większym lub mniejszym sukcesem dostosować. Mam nadzieję, że tym razem mi się choć trochę udało? Co sądzicie??
ps. Czy fioletowe kalafiory smakują inaczej niż nasze białe?? Nie- są tak samo pyszne 🙂
Pozdrawiam serdecznie znad miski pysznej, gorącej kalafiorowej zupy.
Ta sesja powstała we współpracy z Anią Simon, która na co dzień jest moją asystentką- jednak przy sesjach dekoracyjnych zdecydowanie przekształca się we współtworzącą. Wszystkie piękne bukiety i wianki, które widzicie na dzisiejszych zdjęciach stworzyła Ania. Nasza praca wygląda mniej więcej tak, że Ania wykonuje swoje piękne kwiatowe dzieła a ja staram się wystylizować kadr i sfotografować je jak najpiękniej. Prezentowana dzisiaj sesja powstała na zamówienie magazynu Weranda Country i w całości można ją obejrzeć we wrześniowym numerze dostępnym już w kioskach. Mam nadzieję, że Wam się podoba i oglądanie jej dostarczy Wam przyjemności (choć to sesja niekulinarna, do których jesteście tutaj przezwyczajeni). Wydaje się, że w zespole z Anią będziemy w przyszłości robić więcej takich więc szykujcie się na większą różnorodność zdjęciową na blogu. Równolegle do tych letnich zdjęć różanych, w tym samym ogrodzie, w tej samej temperaturze i przy tym samym świetle wyczarowałyśmy też z Anią dwie piękne sesje… bożonarodzeniowe. No ale na nie musicie poczekać do zimy- leżą w szufladzie oczekując na pierwszą gwiazdkę.
Jak Wam się podobają nasze „różane szaleństwa”? Bardzo jestem ciekawa? Napiszcie coś w komentarzach.
O takiej sesji marzyłam od 2 lat. Uwielbiam robić zdjęcia z małą ilością kolorów, właściwie monochromatyczne. I są takie połączenia kolorów które mnie zachwycają- „biało-czerwono” do nich należy. Kiedy foto-edytorka Werandy zobaczyła tą sesję jej pierwszą reakcją było „sesja na dzień niepodległości!” No ale czerwcowy numer i 30 rocznica 4 czerwca była już za nami a do listopada sesja zdecydowanie nie pasuję- więc mamy ją w sierpniowym wydaniu magazynu Weranda. Zapraszam do kiosków po przepisy na wszystkie te czerwone cuda. Jest Red Velvet Cake z musem porzeczkowym, jest pyszna i ostra salsa z truskawkami i chili. Jest mój ulubiony kompot malinowy z karmelizowanym rabarbarem, jest też prosty deser ze słodkiego labneh z czerwonymi owocami oraz soczyste pieczone czerwone papryki nadziewane risotto. Jest też ciekawe gazpacho z pieczonych pomidorów i czereśni i tym przepisem dzięki uprzejmości magazynu dzielę dziś z Wami na blogu. Mam nadzieję, że Wam posmakuje i że uda Wam się znaleźć jeszcze gdzieś pyszne czereśnie. W moim warzywniaku, ku wielkiej mojej radości, cały czas są.
I na koniec koniecznie muszę dodać, że ten piękny uśmiech (i figura!!!) na zdjęciu z papryką należą do Jadwigi Bernie, mojej ukochanej pierwszej asystentki, która dzielnie mi pomagała przy tej krwistej sesji. Jadwigo dziękuję serdecznie- bez Ciebie nie dałabym rady (nie tylko z tą sesją :).
3/4 kg pomidorków koktajlowych 2 łyżki oliwy z oliwek 1 łyżeczka brązowego cukru
Pomidorki przekrajamy na pół, układamy przekrojeniem do góry na blaszce do pieczenia, polewamy oliwą, posypujemy cukrem i pieczemy w temperaturze 220’C przez 20 minut. Co jakiś czas uchylamy drzwi piekarnika aby pozbyć się pary. Studzimy i wstawiamy do lodówki.
1/2 kg czereśni
1/2 szklarniowego ogórka
2 ząbki czosnku 1/4 czerwonej cebuli 1/2 papryki czerwonej
2 łyżki oliwy z oliwek
5 łyżek soku z cytryny
1-2 kromki czerstwego pieczywa
garść kostek lodu
sól, świeżo mielony pieprz
suszone i świeże oregano świeże chili Wszystkie składniki powinny być schłodzone w lodówce przynajmniej na 1 godzinę przed przygotowaniem zupy.
Upieczone pomidory i wypestkowane czereśnie zmiksować w blenderze wraz z oliwą, sokiem z cytryny, chili, cebulą i rozgniecionymi ząbkami czosnku oraz kostkami lodu na gładkie pure. Można przetrzeć przez sito jak ktoś nie lubi resztek skórek pływających w talerzu. Ogórek, paprykę i pieczywo pokroić w drobną kostkę, wymieszać z pure. Jeśli potrzeba dodać wodę do osiągnięcia pożądanej konsystencji. Doprawić solą, pieprzem i oregano, ewentualnie odrobiną cukru lub sokiem z cytryny w zależności od tego jak słodkie były pomidory.
Schłodzić przez 45 minut w lodówce i podawać.
Witam serdecznie Moi Drodzy i przedstawiam piękną letnią sesję z młodym bobem w roli głównej wykonaną na zlecenie magazynu Weranda Country. Sesja powstała pod koniec lutego na Sycylii, gdzie pracowałam w pocie czoła aby w środku polskiej zimy wyczarować na zdjęciach piękne lato. Wydaje mi się, że w przypadku tej sesji mi się udało. Co sądzicie??? Przepisy na wszystkie prezentowane dziś na zdjęciach dania znajdziecie w sierpniowym numerze magazynu Weranda Country dostępnym w kioskach już w połowie lipca. Zapraszam więc na wege-burgery z bobu, warzywną letnią, „jak u mamy” zupę z bobem, treściwą i orzeźwiającą sałatkę z bobem, pęczakiem i cytrusami, hummus z bobu, spaghetti primavera z młodym bobem i szparagami oraz przepyszne zielone gnocchi. Przepisem na te ostatnie danie- dzięki uprzejmości magazynu- dzielę się dziś z Wami. Gnocchi (lub kopytka- jak kto woli) z bobu z dodatkiem parmezanu są przepyszne- to moja ulubiona forma jedzenia bobu. W smaku są podobne trochę do tych pierogów choć moim zdaniem jednak dużo lepsze. Ważne aby dobrze odcedzić jak najwięcej wody z bobu, wtedy ciasto nie potrzebuje zbyt dużo mąki i jest bardzo delikatne, wręcz rozpływa się w ustach. Jeśli na dodatek pomieszamy bób z zielonym groszkiem kluseczki zyskają nowy wymiar smaku i delikatności. Polecam bardzo. Wiem, że z obieraniem bobu jest trochę pracy ale zapewniam Was- te gnocchi są warte całego tego wysiłku. No i na koniec bezwzględnie muszę oddać hołd mojej asystentce Ani Simon, która pomagała mi w pracy nad tą sesją- przygotowując i gotując wszystkie potrawy (oraz pozując!!!). Aniu- bez Ciebie nie dałabym rady- dziękuję.
Bób zagotuj w osolonej wodzie, odcedź, przelej lodowatą wodą, obierz ze skórki. Odmierz 2 szklanki, włóż do lnianej ściereczki i odciśnij nadmiar wody. Zmiksuj mikserem na pure. Na stolnicę wysyp mąkę, wyłóż na nią pure z bobu, dodaj pozostałe składniki i zagnieć delikatne ciasto. Ulep z niego dwa wałeczki które potnij pod kątem w rąby. Na każdym odciśnij wzorek widelcem. Wrzucaj partiami do osolonego wrzątku, gotuj około 1 minutu od wypłynięcia na powierzchnię. Podawaj z listkami szałwii usmażonymi na sporej ilości masła z dodatkowym parmezanem, lekko polane śmietaną i posypane świeżo mielonym pieprzem.
Jeśli połowę bobu zastąpisz ugotowanym młodym zielonym groszkiem, twoje gnocchi nabiorą jeszcze większej delikatności i ciekawszy smak.