Na jednej ze ścian mojej kuchni wisi duża korkowa tablica. Na tej tablicy czas zatrzymał się parę lat temu. Trudno dokładnie określić kiedy to było. Pewnie wtedy kiedy cała moja codzienna logistyka przeniosła się do telefonu i kalendarza google? A może niepostrzeżenie wtedy, kiedy papierowa informacja zaczęła wymierać i zastąpiła ją ta elektroniczna? A może wtedy kiedy sprawiliśmy sobie zestaw magnesów na lodówkę i tam przypinamy aktualne rysunki i informacje ze szkoły mojego dziecka? Trudno powiedzieć, bo zestaw tablicowy jest niesamowicie różnorodny i wielowarstwowy. Postanowiłam zrobić tam ostatnio porządek.
Na dnie tablicy w samym jej środku zawieszone są 3 duże kartki a każda z nich opatrzona tytułem „Co możesz zrobić jeśli masz: 15 minut, jedną godzinę lub cały dzień wolnego”. Namacalny znak mojej chorobliwej potrzeby bycie cały czas zajętym. W każdej z trzech kolumn gnieździ się nieskończona ilość spraw do załatwienia sprzed lat. Nigdy nie objął ich priorytet „pilne i ważne”. Musiały czekać na swoją kolej, na choć odrobinę mojego wolnego czasu aby dostać swoją szansę. Czytając je dziś z radością konstatuje, że duża część z nich nie doczekała realizacji do dnia dzisiejszego. Znaczy to, że przez te parę lat poszłam po rozum do głowy i choć po części zrozumiałam, że moje życie nie stanie się katastrofą jeśli trochę odpuszczę i pozwolę sobie na chwilę odpoczynku. Coraz częściej mam po prostu w „głębokim poważaniu” nieumyte okna, niezałatwioną korespondencję, niezgrabione liście, niezszyte rozdarte spodnie czy nieposegregowane w pary skarpetki. Gdyby istniała podobna współczesna lista w każdej z 3 kolumn napisane byłoby : „daj spokój, odpuść, zrelaksuj się, przytul się do męża, pobaw się z dzieckiem, upiecz ciasto, poleniuchuj z książką na kanapie”.
I tak…jak widać… świat się nie zawalił a … „niezałatwione sprawy do załatwienia” zostały przykryte kolejnymi warstwami rzeczywistości przyszpilonymi do mojej tablicy. Kiedy je ściągałam czułam się jakbym zeskrobywała tynk ze ściany mojego życia, warstwa po warstwie delikatnie jak konserwator zabytków. Ważne na jedną stronę nieważne na drugą.
W nowych powłokach znalazłam: stare nigdy niezrealizowane skierowanie do alergologa (nieważne), zestaw dokumentów po wizycie w szpitalu (ważne), kartkę z adresem (zwykłym ! nie internetowym) do dawno niewidzianej koleżanki- (ważne- napiszę do niej list, taki staromodny w kopercie, ale się ucieszy) , gwarancję na gofrownicę kupioną mi na 40 urodziny przez męża (nieważną bo już nieaktualną), wizytówkę firmy produkującej łuki sportowe (???), adres do mojego ukochanego doktora- ginekologa, któremu tak dużo w życiu zawdzięczam (między innymi narodziny mojego syna)-bardzo ważne i na czasie bo co roku wysyłam mu życzenia świąteczne wraz ze zdjęciem syna.
Znalazłam jeszcze ulotkę z dawno zamkniętej wege-restauracji i piękną kartkę ze spisem ulubionych wierszy podarowaną mi kiedyś przez dwie wspaniałe artystki „Panny z Turku” i jeszcze tysiąc wizytówek do osób, których zupełnie nie pamiętam. I dyplom dla mnie i męża za szczególne zasługi na rzecz szkoły mojego syna i paragon na kupno łyżew i zupełnie aktualny rozkład wywozu śmieci i wycięty z gazety artykuł nt. zwalczanie kretów w ogrodzie i piękną laurkę na Dzień Mamy wypisaną niewprawną ręką 5-latka. Aż wreszcie w samiutkim rogu tablicy z dala od całego zamieszania wisiała mała żółta niepozorna karteczka- weteranka tej tablicy. Weteranów można poznać po dużej ilości dziurek. Tutaj naliczyłam ich aż 15. Spokojnie można przyjąć, że dziurki po szpilkach są miarą czasu jaki karteczka spędziła na tablicy. Z moich obliczeń wynika, że 1 dziurka= około 1 rok. Na karteczce widnieje krótki przepis- wypisany wprawną ręką (nie moją), pięknym okrągłym pismem. Właściwie to tylko tytuł: „CIASTECZKA LENY” a pod nim proporcje paru prostych składników.
Ciasteczka Leny to jedne z moich ulubionych jesiennych wypieków. Zawsze przychodzi mi na nie ochota w długie ciemne, szaro-bure wieczory. Kiedy za oknem pada deszcz i spadają ostatnie liście z drzew, w moim sercu chandra, w kuchni jakoś dziwnie pusto- wtedy ściągam karteczkę z tablicy i zaraz w całym domu ciepło i pachnie pieczonymi śmietankowymi ciasteczkami. Zapach ten dziwnie potrafi zmienić nastrój domowników a nawet wkraść się do mojej głowy i wygonić z niej całą jesienną chandrę.
Zdjęłam wysłużoną i bardzo wyblakła już karteczkę z tablicy, uznałam za bardzo ważną i postanowiłam przepisać do mojego magicznego kulinarnego zeszytu. Właśnie kiedy zaczęłam szukać odpowiedniej strony (każdy kto widział mój magiczny notes z przepisami wie, że nie jest to łatwe) nagle zdałam sobie sprawę, że… !! zupełnie nie wiem kim jest Lena. Jak to możliwe?! W zeszycie do którego przepis miał trafić pełno jest imion figurujących przy tytułach dań. Ten zeszyt to kawał historii mojego życia, tej najciekawszej, która rozegrała się w dziesiątkach kuchni na całym świecie. Przejrzałam zeszyt od deski do deski, żeby sprawdzić czy moja pamięć płata mi już figle. Ale nie. Nadal pamiętam i rozpoznaję wszystkie imiona wypisane obok tytułów dań. Stają mi natychmiast przed oczami: ich twarze, sytuacje, kuchnie, kraje a nawet zapachy które towarzyszyły naszym spotkaniom.
Pamiętam kim była Vrindavaneśvari- autorka wielu przepisów z początku mojego magicznego zeszytu.Pierwszą nauczycielką gotowania i najwspanialszym szefem kuchni jakiego poznałam w życiu. Odcisnęła niezwykłe piętno na moim stylu gotowania. Zginęła paręnaście lat temu w wypadku samochodowym jadąc z Vrindavan do Delhi. Parę miesięcy temu miałam okazje gościć w swoim domu jej męża, prawie popłakał się nad zaserwowaną mu kolacją ” to smakuje zupełnie tak samo jakby gotowała to moja żona!!!”- usłyszałam.
Był to jeden z najpiękniejszych komplementów jaki dostałam w życiu.
Pamiętam Kim była Caroline. Jej imię figuruje przy pierwszych przepisach w mojej dużej kolekcji receptur na ciasteczka. Karoline pochodziła z Kanandy i zaraziła mnie swoją pasją zbierania przepisów na ciasteczka w amerykańskim stylu (oczywiście bez jajek). Była lektorką w szkole języka angielskiego w Gdyni i stołowała się w wege-restauracji, którą prowadził wtedy mój mąż (w tamtym czasie jeszcze nawet nie mój narzeczony).
I pamiętam kim była Lilla. Mieszkała w kompleksie ekologicznych farm pod Budapesztem, który kiedyś odwiedziłam podróżując z moim Guru. Lilla robiła najpyszniejszy czatnej pomidorowy jaki jadłam w życiu. Pamiętam jak przez pół dnia szukałam tłumacza, który pójdzie ze mną do jej małej chatki, pełnej dzieci i niekończącej się ilości słoików z przetworami na półkach. Kogoś, kto przetłumaczy mi TEN sekretny przepis. Lilla nie mówiła po angielsku a mój węgierski ograniczał się do jednego słowa „gumicsizma” czyli kalosze. Cały poprzedni dzień spędziłam w Budapeszcie, bezskutecznie szukając we wszystkich napotkanych sklepach tego obuwia bez którego nie dało się funkcjonować na zabłoconych po kolana ekologicznych farmach. W końcu mi się udało, zdobyłam nie tylko kalosze (pożyczone od Lilly) ale i sekretny przepis. W moim notesie figuruje jako „Pomidorowy Chutney Lilli -Najlepszy!!!”.
Pamiętam też kim była Tabasu- nianią trójki wspaniałych dzieci moich hinduskich przyjaciół. Pan Talwar był przez parę lat Dyrektorem polskiego oddziału City Banku. Tabasu przyjechała z rodziną Talwarów z Delhi zostawiając swoją w Indiach. Dzięki temu, że pracowała z dala od domu, jej dwie piękne córki, których fotografie zawsze stały na honorowym miejscu w jej malutkim pokoiku mogły żyć w dostatku i chodzić do dobrych szkół. Tabasu całą swoją miłość przerzucała na trójkę małych Talwarów rozpieszczając ich niemiłosiernie i gotując im indyjskie smakołyki. Po przyjściu ze szkoły dzieci zapytane o to co chciałyby zjeść- zawsze wykrzykiwały „PARATHY”. I wcale im się nie dziwię, parathy Tabasu- to było mistrzostwo świata- nie jadłam w życiu lepszych. I choć przepis skrzętnie zapisałam siedząc kiedyś w kuchni Talwarów i wielokrotnie oglądałam jak Tabasu robiła je dla całej rodziny- nigdy nie potrafiłam zrobić tak samo dobrych. W moim zeszycie przepis na parathy otwiera parę stron mądrości kulinarnych Tabasu.
I pamiętam kim była Radha, która uczyła mnie w Jaypur jak na kawałku kamienia wałkować idealne roti i Kamala która pokazała jak rozpalać ogień z suszonych placków krowiego łajna i gotować na nim najpyszniejszy sambar. I kim był Gopal, kucharz w jednym z pięciogwiazdkowych hoteli, który zdradził mi swój sekret idealnego pani puri. I jeszcze kim był Laksman , który przez 20 lat swojego życia nie zajmował się niczym innym jak rozdawaniem gorących posiłków potrzebującym w slamsach Soweto w RPA i nauczył mnie jak w wielkim woku ugotować 80 litrów pożywnego warzywnego kitchari . Jego przepis zapisany w moim zeszycie zaczyna się od słów „wykop dół metr, na metr, na metr i rozpal w nim duży ogień…”. I kim była Julia sędziwa Włoszka, która pokazała mi jak gotować zupę na twardej skórze od parmezanu. I kim była Pani Teresa od najlepszej sałatki z buraczków i Eloise od idealnego przepisu na bezjajeczny majonez i Kulangana od najwspanialszych przepisów na mleczne bengalskie słodycze.
Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo. Więcej niż połowa przepisów w magicznym zeszycie opatrzona jest imionami. Przez lata robiłam tak celowo. Chciałam te osoby zapamiętać żeby przypominać sobie o nich za każdym razem kiedy daną potrawę będę jadła czy gotowała. Chciałam odcisnąć ich piętno na przepisach, którymi się ze mną podzielili. Udało mi się, każdą z tych osobistości pamiętam i myślę o niej ciepło kiedy daną potrawę gotuję. Dlaczego więc nie pamiętam Leny?!
Docenianie tego co otrzymujemy od innych to jedna z fundamentalnych zasad dobrze funkcjonującej społeczności. Jej przeciwieństwem jest dużo bardziej popularna ostatnio postawa „należy mi się”. Niestety „należy mi się” nieodwołalnie wiedzie do frustracji. Pewnego dnia okazuje się, że inni nie chcą już dzielić się z nami swoją wiedzą czy doświadczeniem co gorsza czasami nawet nie chcą już dzielić z nami swojego życia. Bycie wdzięcznym za rzeczy duże i małe (choćby takie jak podzielenie się przepisem) pomaga w codziennym mozolnym korygowaniu postawy ” należy mi się”. Świat staje się o wiele przyjaźniejszym miejscem kiedy w końcu dostrzeżemy jak dużo dostajemy od innych. Na początku nie jest to łatwe, dlatego warto właśnie zacząć od spraw drobnych, malutkich. Znalezienie swojego sposobu na docenienie drobnych gestów jest prostą drogą to zmiany postawy życiowej. Imiona przy przepisach w moim magicznym zeszycie, swojego czasu były właśnie jednym z takich sposobów. Były po to aby docenić i być wdzięcznym.
Teraz już rozumiecie dlaczego tak niepokoi mnie że nie wiem kim jest Lena? Chcę to wiedzieć. Bardzo chcę pamiętać aby móc być wdzięcznym. Aby za każdym razem kiedy piekę ciasteczka wg. przepisu Leny pomyśleć o niej ciepło, podziękować, że zechciała się podzielić swoją wiedza kulinarna ze mną, że dzięki niej moje jesienne wieczory magicznie się zmieniają i wypełniają pięknym aromatem. Aby pamiętać, że kiedyś się spotkałyśmy. Gdzie to było, w jakiej kuchni, w jakim kraju, na jakim kontynencie ? Chcę to wiedzieć zarówno teraz jak i kiedyś w przyszłości aby móc opowiedzieć o tym moim wnukom. Będziemy sobie siedzieć w mojej kuchni jakiegoś jesiennego, deszczowego popołudnia, dom pełen będzie pięknego śmietankowego aromatu a wnuki będę sypać cukier puder na pyszne ciasteczka. I wtedy jedno z nich zapyta „Babciu, a dlaczego nasze ulubione ciasteczka nazywają się „ciasteczka Leny”?
I co ja im wtedy odpowiem ?!
Ktoś z moich dalszych lub bliższych znajomych mi pomoże? Pamiętacie, wiecie?
Leno, kim jesteś? Tak mi przykro, że nie pamiętam…
JESIENNE CIASTECZKA LENY 200g miękkiego masła 1. Masło utrzyj z cukrem pudrem na puszystą masę.
Ciastka idealnie się przechowują i nie tracą świeżości nawet po tygodniu. Mogą być więc idealnym prezentem.
|
Opowieść, tak jak zawsze, jest niesamowita! Dziękuję, Kinga, za przeżyte chwili!
Mam nadzieje, że tajemnicza Lena się znajdzie 😉
Też mam nadzieję. Jest już nawet trop.
pozdrawiam Anando.
Kim była Lena , nie mam pojęcia ,ale ciasteczka niezwykle urodziwe, ciekawe wg składu-minimalistyczny taki, no zdjecia tez
A i pięknie piszesz o wszystkich osobach z tego zeszytu ,aż się sama do siebie uśmiecham
A komplement tego Pana naprawdę najwyższego formatu
Tak komplement powalił mnie na kolana.
pozdrawiam Alu vel Margot.
Ach Kingo, nikt nie potrafi tak zaciekawić jak Ty w swoich opowieściach, teraz będę koniecznie chciała wiedzieć jak ugotować zupę na skórce parmezanu, co było sekretem smaku pomidorowego chutney i jak smakuje paratha. I może znów spróbuję założyć zeszyt o jakim zawsze marzyłam, zawierałby ręcznie napisane ulubione przepisy, wycinki z gazet, zdjęcia, obrazki, własnoręczne rysunki, może fragmenty poezji. Niestety jestem totalną niezdarą jeśli o to chodzi, po dwóch stronach zaczynam bazgrać bo ręka zaczyna boleć od pisania, zapominam go uzupełniać, odkładam na później, potem biorę kolejny zeszyt i znów zapominam o niego dbać. Dodatkowo dzisiaj można znaleźć tyle cudownych przepisów, że już sama nie wiem czy jest sens je przepisywać. Ale może spróbuję kolejny raz bo w dobie wszechobecnej elektroniki taka ręcznie wykonana skarbnica smaków i historii to szczególnie cenna rzecz i tak bardzo chciałabym, tak jak Ty, podróżować w czasie otwierając kolejne strony.
Mam nadzieję, że Lena się znajdzie, jestem bardzo ciekawa jaka opowieść się z nią wiąże.
Mój zeszyt powstał przed dobą Internetu, teraz faktycznie trudno by było mieć inspirację żeby coś takiego założyć. Tym bardziej Twój zeszyt jeśli by powstał byłby czymś wyjątkowym. Warto spróbować ponownie.
Ze względu na nietolerancje pokarmowe nie skorzystam z przepisu, nie skosztuję ciasteczek Leny, czego bardzo żałuję. Rekompensatą jest piękny rozczulający tekst i urokliwe zdjęcia. Dziękuję za tę chwilę przyjemności.
Witam Pani Danusiu,
Dawno Pani u mnie nie było :)))
pozdrawiam serdecznie
Pamięć bywa zawodna, choć i bezwzględne pamiętanie zupełnie nieistotnych faktów też bywa męczące, jak zły urok – przypadkowo spotkane osoby na ulicy, numery telefonów poszczególnych klientów, miejsca, adresy i inne bzdury. Czasami dobrze jest o czymś zapomnieć… choć tak trudno się z tym pogodzić 😉
Małgosiu,
Ja mam pamięć jak słoń.
Czytam ostatnio do snu mojemu synowi po raz kolejny już Harego Pottera.
Czytając scenę, kiedy Harry kupuje różdżkę w sklepie Olivandera pomyślałam, że ja jestem właśnie jak ten Olivander. On pamiętał każdą różdżkę, którą sprzedał, pamiętał komu i w jakich okolicznościach pamiętał kiedy a nawet z czego była różdżka wykonana.
W swojej pracy zawodowej oprawiam obrazy, obsługuję muzea, galerie, kolekcjonerów sztuki i „zwykłych” posiadaczy obrazów. I uwierz lub nie, pamiętam większość z tysięcy klientów, których obsługiwałam od założenia firmy- czyli już prawie 15 lat. Co więcej pamiętam jakie wybrali ramy do jakich obrazów, pamiętam nawet część procesu decyzyjnego tzn pomiędzy jakimi ramami wybieraliśmy i jakie alternatywy wchodziły w grę. Obraz w wykonanej w mojej pracowni ramie rozpoznam nawet po 20 latach na wystawie zbiorowej.
Ostatnio zadzwoniła do mnie Pani, „Dzień Dobry, Pani Kingo, pewnie mnie Pani nie pamięta oprawiałam u Pani 10 lat temu obraz Tarasina”
A w mojej głowie już przeskakuje odpowiednia klapka i pytam „Nie pamiętam tytułu? Ale pamiętam, ze był duży, olejny, z przewagą zieleni, wybraliśmy ramę w czerni ze srebrem, bardzo prostą, oprawę otwartą. Obraz jechał od nas na wystawę do Gliwic? To ten?”
„Och, jak dobrze”- mówi klient- „bo właśnie dokupiliśmy drugi obraz i chcieliśmy tak samo oprawić, myśleliśmy, że trzeba będzie wysyłać zdjęcia a tu proszę jaka niespodzianka. Pani pamięta”.
No to teraz rozumiesz dlaczego jestem tak zaniepokojona, że nie pamiętam kim jest Lena?
pozdrawiam Małgosiu.
Kingo Droga, nawet nie wiesz jak bardzo wiem o czym mówisz. Ja czasami aż żałuję, że nie udaje mi się czegoś zapomnieć choćbym chciała 😉
Mąż się śmieje, że ma osobistą wersję „googla” 😉
Zobaczysz, Lena na pewno Ci się przypomni, w najmniej oczekiwanym momencie. Jestem tego pewna. 🙂
No i zapomniałam napisać, że to chyba moje ulubione ciasteczka. Właśnie takie – proste, idealne, najsmaczniejsze! O zdjęciach nie piszę, bo Ty wiesz, że ja niezmiennie jestem w nich zakochana bez pamięci 🙂
http://www.united-tshirts.com/wp-content/uploads/2013/11/1393972_543321955741956_1493462194_n.jpg
O rany! Cudna! Muszę takiej koniecznie poszukać mężowi 😀
Napewno wypróbuje. Wspaniała opowieść.
Życzę smacznego i dziękuję za pochwały.
Jak zwykle cudownie się czyta ;-*****
Dzięki bardzo.
Czyta się Ciebie jak najlepszą powieść, ciepłą, mądra, wzruszającą, która zarazem przypomina, że warto chcieć i tak bliskie mi to docenianie małych rzeczy każdego dnia i poczucie wdzięczności…jak mało osób tak myśli, a może więcej niż mi się wydaje ;).
Mam nadzieję, że uspokoisz duszę przypominając sobie, kim jest Lena, a ja spróbuję ciasteczek z tego przepisu, notując je właśnie jako ciasteczka Leny 😉
Joasiu,
Jest nas ludzi myślących pozytywnie bardzo dużo, dużo więcej niż myślimy.
Po prostu chamstwo i nietolerancja są bardziej krzykliwe stąd łatwiej je zauważyć.
Ja już od lat realizuję, że im otwarciej mówię o swoich poglądach i im mniej wstydzę się tego jaka jestem tym więcej ludzi myślących podobnie objawia się wokół mnie.
Do zobaczenia niebawem,
Napiszę wkrótce odnośnie terminów kursu, musi mi się wyklarować sytuacja z innymi kursantami.
pozdrawiam
Kinga
Poczytała, podumałam, z teraz czas zakasać rękawy i zabrać się do pieczenia tych wspaniałych ciasteczek 🙂
No i takie kobiety lubię,
„filozofia- filozofią a obiad ugotować trzeba!” tak mawiała mama jednej z moich przyjaciółek. Bardzo ją lubiłam.
Ściskam w ręce dorodny kryształ różowego kwarcu…moje palce poruszają się tam i z powrotem gładząc chropowatą powierzchnię…zaciskam mocno powieki bo spod nich chcą się wymknąć łzy.
Mimo podwójnej dawki ketonalu czuję bolesny ucisk w mostku…i co może wydawać się dziwne…ogromną wdzięczność.
Parę dni temu miałam wypadek. Jechałam na koncert przyjaciół z Warszawy do Krakowa.
Nie dojechałam.
Leżąc na szpitalnym łóżku czytałam na malutkim ekranie komórki że wiedzą i grają dla mnie.
Moje botaniczno muzyczne plemię…
W ciągu kilku godzin w szpitalu zaroiło się od ludzi…a telefon od wiadomości. Moja watacha odpowiedziała natychmiast na mój ból.
Różowy kwarc który ściskam w ręce dostałam od jednej z przyjaciółek już w szpitalu bo to mój ukochany kamień.
Trzymałam go pod poduszką w długie szpitalne noce dla otuchy…
Co to ma wspólnego z Twoim wpisem?
Wspólnym mianownikiem jest wdzięczność…w ciągu kilkunastu godzin namacalnie poczułam jak wiele ludzi mnie kocha i wspiera i jest gotowe rzucić wszystko by być ze mną w potrzebie. Jakie mam szczęście że mam tak cudowną siatkę bezpieczeństwa. Ze mam swoje plemię i swoją watachę. I jakie to wspaniałe uczucie wiedzieć że nie jestem sama.
Myślę że to co się stało było też po to żeby pokazać mi to wszystko. Przypomnieć o wdzięczności którą ostatnimi czasy gdzieś zagubiłam w codziennym pędzie za szarymi sprawami.
Uzmysłowić że powinnam o siebie dbać i się o siebie troszczyć bo jest tyle osób wokół które troszczą się o mnie…a to coś oznacza. ale nie zadręczać się drobiazgami.
Jest mi wstyd za te wszystkie smętne myśli które ostatnio wiły gniazdo w moich włosach.
Chcę utrzymać tę świadomość i wdzięczność za duże i małe rzeczy na dłużej.
Mam nadzieję że mi się to uda.
Oj! Kaja!!!
Dopiero przeczytałam ten komentarz.
Czy ten wypadek to poważny?
Jak się czujesz?
Jak to dobrze, że masz tylu wspaniałych ludzi wokoło.
Trzymaj się cieplutko kochana i zdrowiej szybciutko , na ciele i na duszy :)))
pozdrawiam i ściskam (nie za mocno, żeby nie bolało)
Kinga
Skończyło się na pękniętym mostku i krwiaku na nodze.
Mogłoby być znacznie gorzej. Można powiedzieć że wykpiłam się niskim kosztem. Właściwie tylko bólem bez długofalowych konsekwencji.
Mam parę tygodni zwolnienia:)
Powoli zaczynam funkcjonować już normalnie:)
Chcę jednak wierzyć że to co się dzieje ma jakiś sens. Jeżeli nie odgórny to taki jaki my temu nadamy:)
Dużo mam teraz do przemyślenia.
Pozdrawiam również serdecznie i ściskam!:)
Trafiłam dziś przypadkiem na ten blog i nie mogę się oderwać od przepisów i opowieści. Przeskakując z tematu na temat natrafiłam na wzmiankę o kucharce z przedszkola syna, „cioci” Lenie. Może to jej autorstwa jest przepis na kruche ciasteczka?
Joanna
Pani Joanno,
Lena się już znalazła i nie jest to ciocia Lena z przedszkola. Alę dziękuję za czujność.
Trafiłam na Pani blog już jakiś czas temu szukając przepisu na jakieś proste ciasteczka. Przeczytałam i przejrzałam od deski do deski …. a ciasteczka upiekliśmy … w zasadzie to mój synek i córeczka, a ja jedynie wyciskałam masę i wkładałam do piekarnika. Ciasteczka są obłędne, synek powiedział, że najlepsze jakie jadł (zjadł 5 pod rząd, a jest niejadkiem) …. zniknęły tak szybko, że w weekend robimy z podwójnej porcji. Dziękuję za przepis, za opowieści … i życzę, aby trop doprowadził Was do Leny …. pozdrawiam
PS. Na dniach podeślę linka do ciasteczek, bo przecież musimy się nimi pochwalić:)
Witam Pani Jolanto,
jak mi miło, ze ciasteczka posmakowały dzieciom i że osobiście je z Panią piekły.
Super, ze angażuje je Pani w kuchni.
Dziękuję za przepiękny komentarz.
Jeśli Lena się znalazła to może jakieś post scriptum dopiszesz droga Kingo? Musisz mieć piękne życie, z takimi wspomnieniami, ciekawą pracą i kochającą rodziną, a zapomniałam o hobby (cudowne zdjęcia!!) Zazdroszczę, chociaż zazdrościć najprościej, a najtrudniej zmienić coś w swoim życiu by nie zazdrościć:) Pozdrawiam Cię serdecznie.