Co roku wiosną robię sobie detoks. Przez tydzień piję tylko soki i smoothie. Każdego dnia inny kolor tęczy a w niedzielę – pyszny kawowo- orzechowy koktail w nagrodę za wytrwałość.
Zasada jest prosta. Smoothie lub soków mogę pić do woli ale za to nic innego nie wchodzi danego dnia w grę. To jest jak wiosenna pobudka dla mojego organizmu. Odpoczywa on od ciężkostrawnych potraw i syci się dużą dawką witamin- przez całe 7 dni.
Jeśli tylko to możliwe staram się aby owoce i warzywa pochodziły z upraw ekologicznych- to ma być detoks a nie ponowne zatruwanie organizmu.
Tak gdzie nie mogę dostać świeżych owoców używam mrożonych- najlepiej tych zerwanych własnoręcznie w moim ogrodzie i przechowywanych w mojej obszernej zamrażarce. Oczywiście jeśli tylko wcześniej wszystkich ich nie zjem przez długa zimę.
Na rozgrzewkę zostawiam Wam przepis na moje ulubione karmazynowe smoothie z sokiem z buraka z mrożonymi malinami. To jest pyszne i jakie zdrowe! Smacznego!
SMOOTHIE Z SOKIEM Z BURAKA I MROŻONYMI MALINAMI (MOJE ULUBIONE)
1 szkl świeżo wyciskanego soku z buraków
1/2 szkl. mrożonych malin
1 szkl świeżych malin
1/2 banana
1 łyżka soku z cytryny
1/2 szkl soku z granatu (opcjonalnie).
Mrożone owoce przelewamy dużą ilością wrzątku, odcedzamy. Wraz z pozostałymi składnikami blendujemy na gładki koktajl. Pijemy natychmiast lub przechowujemy w lodówce.
Każde smoothie w moim detoksie jest „na coś”- to akurat wspomaga pracę serca, dostarcza duże ilości żelaza oraz wspiera moją kobiecą menopauzalną gospodarkę hormonalną.
O takiej sesji marzyłam od 2 lat. Uwielbiam robić zdjęcia z małą ilością kolorów, właściwie monochromatyczne. I są takie połączenia kolorów które mnie zachwycają- „biało-czerwono” do nich należy.
Kiedy foto-edytorka Werandy zobaczyła tą sesję jej pierwszą reakcją było „sesja na dzień niepodległości!” No ale czerwcowy numer i 30 rocznica 4 czerwca była już za nami a do listopada sesja zdecydowanie nie pasuję- więc mamy ją w sierpniowym wydaniu magazynu Weranda. Zapraszam do kiosków po przepisy na wszystkie te czerwone cuda. Jest Red Velvet Cake z musem porzeczkowym, jest pyszna i ostra salsa z truskawkami i chili.
Jest mój ulubiony kompot malinowy z karmelizowanym rabarbarem, jest też prosty deser ze słodkiego labneh z czerwonymi owocami oraz soczyste pieczone czerwone papryki nadziewane risotto. Jest też ciekawe gazpacho z pieczonych pomidorów i czereśni i tym przepisem dzięki uprzejmości magazynu dzielę dziś z Wami na blogu.
Mam nadzieję, że Wam posmakuje i że uda Wam się znaleźć jeszcze gdzieś pyszne czereśnie. W moim warzywniaku, ku wielkiej mojej radości, cały czas są.
I na koniec koniecznie muszę dodać, że ten piękny uśmiech (i figura!!!) na zdjęciu z papryką należą do Jadwigi Bernie, mojej ukochanej pierwszej asystentki, która dzielnie mi pomagała przy tej krwistej sesji. Jadwigo dziękuję serdecznie- bez Ciebie nie dałabym rady (nie tylko z tą sesją :).
3/4 kg pomidorków koktajlowych 2 łyżki oliwy z oliwek 1 łyżeczka brązowego cukru
Pomidorki przekrajamy na pół, układamy przekrojeniem do góry na blaszce do pieczenia, polewamy oliwą, posypujemy cukrem i pieczemy w temperaturze 220’C przez 20 minut. Co jakiś czas uchylamy drzwi piekarnika aby pozbyć się pary. Studzimy i wstawiamy do lodówki.
1/2 kg czereśni
1/2 szklarniowego ogórka
2 ząbki czosnku 1/4 czerwonej cebuli 1/2 papryki czerwonej
2 łyżki oliwy z oliwek
5 łyżek soku z cytryny
1-2 kromki czerstwego pieczywa
garść kostek lodu
sól, świeżo mielony pieprz
suszone i świeże oregano świeże chili Wszystkie składniki powinny być schłodzone w lodówce przynajmniej na 1 godzinę przed przygotowaniem zupy.
Upieczone pomidory i wypestkowane czereśnie zmiksować w blenderze wraz z oliwą, sokiem z cytryny, chili, cebulą i rozgniecionymi ząbkami czosnku oraz kostkami lodu na gładkie pure. Można przetrzeć przez sito jak ktoś nie lubi resztek skórek pływających w talerzu. Ogórek, paprykę i pieczywo pokroić w drobną kostkę, wymieszać z pure. Jeśli potrzeba dodać wodę do osiągnięcia pożądanej konsystencji. Doprawić solą, pieprzem i oregano, ewentualnie odrobiną cukru lub sokiem z cytryny w zależności od tego jak słodkie były pomidory.
Schłodzić przez 45 minut w lodówce i podawać.
Witam serdecznie, dziś przepis na mój ulubiony zielony koktajl. Dodam, że obecnie ulubiony- bo moje sympatie w tym względzie potrafią się dość często zmieniać. Dlaczego? Może dlatego, że piję zielone koktajle bardzo często i staram się aby nie popadać w rutynę i dostarczać organizmowi cały wachlarz wartości odżywczych?
Prezentowane dziś zdjęcia i przepis pochodzą z mojej stałej autorskiej rubryki w magazynie Moje Gotowanie. Już od 20 lutego znajdziecie w kioskach marcowe wydanie magazynu a w nim przepisy na wszystkie przedstawione na dzisiejszych zdjęciach zielone koktajle oraz sporą garść informacji jak z głową przejść na marcowy zielony detoks. A wszystko to aby uniknąć lub pozbyć się marcowej chandry i z pełną energią ruszyć ku wiośnie. Niech Moc będzie z Wami- Wszystkiego Zielonego Wam życzę!!!
ZIELONY KOKTAJL „OSTRY SHREK”
(z zielonym chili i kolendrą)
1 garść liści szpinaku
liście z 1 doniczki kolendry
kawałek zielonego świeżego chili lub papryczki jalapeno
parę liści świeżej mięty
1 duże dojrzałe mango
sok z 1 limonki
10 cm kawałek ogórka szklarniowego
woda kokosowa lub świeży sok jabłkowy lub pomarańczowy- 1-2 szkl
kostki lodu
Wszystkie składniki miksujemy dokładnie na idealnie gładki koktajl dodając tyle płynu aby uzyskać ulubioną konsystencję.
Kostki lodu są potrzebne aby: 1. Koktajl smakował lepiej (schłodzone zielone koktajle zyskują mocno na smaku) , 2. Miał gładszą konsystencję(kruszony lód pomaga w rozdrabnianiu), 3. koktajl pozostał żywy (tzn aby jego temperatura podczas miksowania nie podniosła się tak aby wpłynęło to na utratę składników odżywczych) .
Witam Moi Drodzy Stali Czytelnicy! (bo są tu jeszcze tacy???, Prawda???). Bardzo mnie mało ostatnio- tutaj na blogu i w mediach społecznościowych i pewnie jeszcze chwilę mnie tu regularnie nie zobaczycie więc uznałam, że należy Wam się krótkie wyjaśnienie.
2018 rok był najtrudniejszym rokiem mojego życia z dużą życiową traumą, która zmusiła mnie do zatrzymania się i zajęcia trochę innymi obszarami życia. Nie przypuszczałam, że istnieje coś, co jest mnie w stanie tak życiowo zatrzymać i przewrócić. Skoro nie przypuszczałam to … dostałam… życiowe doświadczenie, które mnie mocno przerosło. Odrabiam więc powoli swoją życiową lekcję, twardo trzymając się zasady, że ” Sometimes to get what you need- you have to go thru things you never wanted”. Jeszcze się w pełni nie podniosłam, dopiero czasami sobie siadam (ale to zawsze już lepiej niż tylko leżeć ;))) Staram się oswajać z życiem w którym zdarzają się porażki (bo to dla mnie nowość) i z tym, że kiedy się upada to choć głowa mówi „wstawaj, natychmiast, zrób coś, otrzep się, idź dalej” to ciało protestuje i odmawia współpracy. Doświadczam drugiego bieguna mojej dotychczasowej rzeczywistości, moje wahadło wychyliło się mocno w przeciwległą stronę. Już wiem po co- żebym nauczyła się w życiu łapać lepszy balans i żyć gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami. Staram się więc nie oporować przed tym co jest i … odpuszczać. Dla mnie- sprawczej kobiety sukcesu- to przerażające doświadczenie i wielkie wyzwanie. Ale jak twierdzi moja terapeutka- „silne osobowości potrzebują mocnych życiowych lekcji – na innych się nie potrafią nauczyć”. Uczę się więc z oporami i bardzo powoli- zabiera to często większość mojego czasu i energii, których nie starcza już na inne rzeczy…i właśnie z takiego powodu mnie tutaj dla Was ostatnio mniej. A teraz już tylko o granatach!!!
Będąc w październiku na Sycylii, podczas mojego corocznego Fotograficznego SPA, (którego cały czas jeszcze nie zdążyłam zrelacjonować na blogu, z powodów wyżej opisanych, więc wklejam link z zeszłorocznej relacji 🙂 ) odwiedziłam z moimi kursantkami farmę na której uprawia się granaty. Co roku podczas organizowanych przeze mnie wyjazdów dla ekskluzywnego grona osób, które uczestniczyły w moich kursach fotografii kulinarnej odwiedzamy ciekawe farmy i uprawy aby móc fotografować egzotyczne owoce i warzywa. I choć tegoroczny wyjazd kręcił się bardziej wokół fotografowania oliwek (ich zbiorów i tłoczenia oliwy) to znalazłyśmy również czas aby odwiedzić inne jesienno-sezonowe uprawy. Takim miejscem z pewnością była położona pół godziny drogi od Katanii- farma Gaetano Tirro gdzie uprawianych jest paręnaście odmian granatów. Jej właściciel- zakręcony, młody (przystojny!) włoski agronom- krzyżuje, eksperymentuje i tworzy nowe odmiany tego owocu. Bo nie wiem czy zauważyliście, że granaty (zresztą jak każde obecnie owoce) można kupić w paru różnych odmianach. Różnią się one nie tylko gabarytami czy barwą skórki ale głównie wielkością i kolorem ziaren, o które przecież nam w granatach chodzi. Im ciemniejszy kolor purpury tym smak ziarenek bardziej kwaśny i cierpki, im ziarna większe i jaśniejsze (niektóre potrafią być nawet różowe, żółte czy prawie przezroczyste) tym smak słodszy- a twarda pestka w środku ziarenka mniejsza. Próbowałyśmy na farmie paru odmian prosto z nagrzanych słońcem drzew i czułyśmy wielką różnicę. Oczywiście na pewno nie taką jak właściciel farmy, który jest wielkim smakoszem tego owocu oraz poszukiwaczem „granatowego Graala” – odmiany doskonałej, nie za cierpkiej, nia za słodkiej z wielkimi soczystymi pestkami w środku, takiej która będzie odporna na choroby, nie będą lubiły jej mrówki (oj bo mrówki uwielbiają granaty, chodzą całymi tabunami po drzewach i nadgryzają owoce) a jej gałęzie będą w stanie same utrzymać ciężkie owoce bez specjalnego systemu rusztowań. Bo granaty na farmie rosły na nie za wysokich drzewach podobnych do naszych jabłoni. Trochę się czułam na farmie Gaetano Tirro jakbym była w podwarszawskim Grójcu, które jest naszym zagłębiem jabłkowym. Choć przyznać muszę i myślę, że zgodzą się ze mną wszystkie moje fotograficzne kursantki, które brały udział w wyjeździe, że wbrew naszym wielkim oczekiwaniom granaty okazały się być owocami BARDZO trudnymi do fotografowania (w przeciwieństwie do oliwek i oliwnych drzew, które są chyba najfotogeniczniejszymi drzewami na świecie).
Podjęłyśmy jednak wyzwanie i spędziłyśmy cały dzień najpierw fotografując owoce w sadach na drzewach a potem stylizując przywiezione plony w naszym hotelu. Ja uparłam się fotografować granaty na pięknych, starych piaskowych schodach prowadzących do biura właścicielki naszego hotelu (Pani wykazała się ogromną cierpliwością przeskakując za każdym razem przez moje kompozycje kiedy chciała wejść lub wyjść ze swojego biura- za co jestem jej niezmiernie wdzięczna). Tak powstała prezentowana Wam dziś sesja, która opublikowana została w mojej stałej autorskiej rubryce w styczniowym wydaniu magazynu Moje Gotowanie. Znajdziecie tam przepisy na pyszne śródziemnomorskie smakołyki okraszone ziarnami granatu z których najbardziej chyba polecam pieczone plastry bakłażana z serem labneh i oliwkami- (granat komponuje się z tym daniem idealnie). Jest też domowy hummus, tabbouleh, bruschetta która zamiast pomidorów ma ziarna granatów (pycha!) oraz wegańska panna cotta na mleku migdałowym (równie pyszna jak klasyczna jej wersja). I właśnie przepisem na taką panna cottę, dzięki uprzejmości redakcji Mojego Gotowania, dzielę się z Wami dzisiaj. Wam życzę smacznego a sama wracam do odrabiania swoich życiowych lekcji.
Ściskam Was mocno.
ps. W prezentowanej dziś sesji pomagała mi nieoceniona Dorotka Ryniewicz z Lipkowego Domku. Dorotko dziękuję Ci serdecznie- bez twojego entuzjazmu i twoich pięknych dłoni- nie dałabym rady 🙂
WEGAŃSKA PANNA COTTA Z GRANATAMI
(na migdałowym mleku i kokosowej śmietance)
1 szkl mleka migdałowego (słodzonego)
1 szkl śmietanki kokosowej (z puszki)
1/3 szkl cukru
1 laska wanilii (nie zastępuj niczym innym)
1/2 łyżeczki agaru
na sos
1/2 szkl soku z granatu
100g żurawiny
2-3 łyżki cukru żelującego (1:3)
do dekoracji:
Ziarna granatu, pokruszone pistacje, liście mięty, migdały
Mleko i śmietankę wymieszaj z agarem (możesz najpierw zrobić to w mniejszej ilości i rozetrzeć na papkę, żeby uniknąć grudek) , dodaj wyskrobane ze strąka nasionka wanilii i cukier. Doprowadź do wrzenia i na malutkim ogniu cały czas mieszając gotuj jeszcze około 5 minut. Przelej przez drobne sitko (koniecznie!) do silikonowych foremek, plastikowych kubeczków lub filiżanek. Pozostaw do ostygnięcia i wstaw do lodówki na co najmniej 3 godziny.
Żurawinę zmiksuj w blenderze i przetrzyj przez sitko, dodaj sok z granatów i zagotuj, dodaj cukier żelujący i gotuj przez 1-2 minuty. Pozostaw do ostygnięcia i polej panna cotty (jeśli sos za bardzo zgęstnieje dodaj odrobinę ciepłej wody i wymieszaj) , układaj na wierz każdej spora garść ziaren granatu, posypuj orzechami i migdałami, dekoruj listkami mięty.
Uważaj z agarem, każdy proszek jest trochę inny. Kiedy dodasz go za dużo deser zacznie się kruszyć i straci swoją jedwabistą konsystencję. Kiedy będzie go za mało deser się nie zetnie. Ja wolę dodawać agar stopniowo i próbować- wystarczy łyżeczkę z odrobina płynu wstawić na chwilkę do zamrażalnika i już wiesz jaka będzie konsystencja. Jeśli za rzadka czasami wystarczy dłużej pogotować, jeśli za gęsta można dodać więcej płynu i znowu zagotować- w agarze fajne jest to, że proces ścinania agarem jest odwracalno-powtarzalny- więc można próbować do woli.
Moi Drodzy, uprzejmie informuję, że w lutowym numerze magazynu Moje Gotowanie znajdziecie w mojej autorskiej rubryce garść przepisów z użyciem żurawiny. Jeden z nich na pyszne wegańskie babeczki z dodatkiem nasion chia zamieszczam poniżej (dzięki uprzejmości redakcji). Po resztę zapraszam do kiosków lub po mobilna wersję magazynu. Znajdziecie tam przepis na żurawinową salsę (z awokado, czerwoną cebulą i ogórkiem), pyszny mus jabłkowo-gruszkowo-żurawinowy, wykwintne smoothie różano-żurawinowe i cudne drożdżowo- żurawinowe zawijańce w kształcie serc (to przecież wydanie walentynkowe!). Staram się w nim przekonać, że żurawina pomimo swojej cierpkości może być pyszna, nie tylko w dżemach czy jako dodatek do smażonego camembera. Warto poeksperymentować z nią w ciastach, deserach, koktajlach, owsiankach czy nawet lodach.
Zdecydowanie uważam, że żurawinę nie tylko warto ale powinno się włączyć obowiązkowo do zimowej diety. Pełno w niej witaminy E i C (więcej niż w cytrusach!) dużo błonnika i witamin z grupy B, mnóstwo żelaza, jodu, potasu wapnia i magnezu. A co chyba najważniejsze żurawina jest bogatym źródłem bioflawonoidów- nazywanych często naturalnymi antybiotykami- które dzięki swoim właściwością przeciwutleniającym i przeciwbakteryjnym zapobiegają wielu chorobom i infekcjom z którymi borykamy się zimową porą. Warto więc zrobić sobie zapas tego owocu i jeść regularnie od grudnia do marca. Chociażby w poniższych muffinach.
POMARAŃCZOWE MUFFINY Z CHIA I ŻURAWINĄ
(wegańskie)
1-2 pomrańcze
3 łyżki nasion chia
4 łyżki oleju rzepakowego
6-8 łyżek cukru
olejek pomarańczowy co ciast
1 szkl mąki
szczypta soli
po 1/2 łyżeczki sody i proszku do pieczenia
1 łyżeczka soku z cytryny
3/4 szkl żurawiny
tłuszcz i kasza manna do foremek
Z pomarańczy obetrzyj skórkę (1 łyżeczkę), wyciśnij sok (nie odcedzaj miąższu), odmierz 3/4 szkl i wymieszaj dokładnie z cukrem, olejem, olejkiem pomarańczowym i skórką. dodaj nasiona chia i odstaw na 15 minut aby napęczniały. Dodaj mąkę, sól, proszek do pieczenia i sodę na którą wylej sok z cytryny (powinna się spienić) zamieszaj parę razy łyżką do połączenia składników, na koniec dodaj żurawinę. Wysmaruj olejem blaszki do muffinek i wysyp kaszą manną, nałóz ciasta do 3/4 wysokości. Piecz w 190’C przez 25-30 minut.
Jeśli nie masz żurawiny świeżej z powodzeniem możesz zastąpić ja mrożoną. Nie musisz nawet jej rozmrażać przed dodaniem do ciasta.
Moi Drodzy, w kioskach od jakiegoś czasu można znaleźć już październikowy numer magazynu Moje Gotowanie a w nim moją kapuścianą jesienna sesję. Cała w leśno-zielonych klimatach ,które uwielbiam fotografować.
Znajdziecie w magazynie przepis na pyszne gołąbki z kaszą jaglaną i kurkami. Aromatyczne warzywne pulpeciki, które dobrze smakują zarówno na zimno w formie przekąski jak i na ciepło polane sosem pomidorowym.
Jest też przepis na surówkę z kapusty, awokado, ogórków i ziaren słonecznika oraz na pyszne, jesienne, pieczone, kruche pierożki nadziewane długo prażoną kapustą (z imbirem i suszonymi śliwkami). A na koniec kiszone liście kapusty. Bardzo dekoracyjne i do kreatywnego wykorzystania w kuchni. Ja np. uwielbiam robić z nich roladki humusowe.
A na blogu dzielę się z Wami (dzięki uprzejmości redakcji) szóstym kapuścianym pomysłem prezentowanym w Moim Gotowaniu. Jest to przepis na pyszne, zdrowe, wegańskie chipsy z liście włoskiej kapusty. Kto jeszcze nigdy nie jadł takiego przysmaku koniecznie musi dać się zaskoczyć i spróbować. To jest pyszne i banalnie proste w przygotowaniu- już więcej od takiej zdrowej przekąski wymagać nie można . Polecam serdecznie.
I na koniec chciałam jeszcze z góry uprzedzić, że znów mnie tutaj trochę dla Was nie będzie. Lecę niebawem do RPA, żeby tam pobuszować z aparatem po ciekawych plantacjach i uprawach egzotycznych warzyw i owoców. Wrócę mam nadzieję pełna historii które będę chciała Wam tutaj niedługo opisać.
A tych, którym się będzie beze mnie nudziło zapraszam do empików- tam pod koniec października premiera książki Idy Kulawik , którą fotografowałam przez cały wrzesień. Ale o tym może już następnym razem…
8 liści kapusty włoskiej (najlepiej zielonych ale nie tych najbardziej zewnętrznych, chyba, że nie są łykowata).
2-3 łyżki oliwy z oliwek
1/2-1 łyżeczki ulubionej przyprawy (w moim przypadku asafetydy)
1/2-1 łyżeczki soli
płatki chili do posypania
Liście kapusty rwiemy na małe kawałki pomijając grube żyłkowanie. Wrzucamy do miski zalewamy oliwą dodajemy przyprawy i sól. Dokładnie mieszamy rękami i nacieramy oliwą każdy listek z osobna. Układamy pojedynczą warstwą luźno na blaszkach do pieczenia i suszymy w piekarniku z funkcją termoobiegu w 100’c do czasu aż listki będę chrupiące. Jeśli lubimy posypujemy płatkami chili.
Przechowujemy w szczelnie zamkniętych puszkach, żeby nie chłonęły wilgoci z powietrza, bo wtedy przestają chrupać Jeśli się tak stanie- można je jednak uratować dosuszając z powrotem w piekarniku.