Moi Drodzy!
Uprzejmie informuję, że otworzyłam zapisy na moje indywidualne wakacyjne kursy fotografii kulinarnej. Najpierw poinformowałam kolejkę osób oczekujących (terminy przed wakacyjne skończyły się już jakiś czas temu) a teraz ogłaszam wszem i wobec, że cały czas zostało jeszcze parę terminów w sierpniu do wzięcia. Jeśli ktoś zainteresowany to zapraszam do wypełnienia formularza zgłoszeniowego w zakładce kursy.
Dla nas „ludzi Północy” pomarańcze to po prostu pomarańcze, cytryny to cytryny a mandarynki dzielą się na te z pestkami i te bez. Jednak dla przeciętnego Sycylijczyka- rodzina owoców cytrusowych jest jak jego własna: wielopokoleniowa, z dużą ilością kuzynów, kuzynek, cioć, wujków, stryjków i innych powinowatych. Fotografując ostatnio różne odmiany cytrusów dla sycylijskiej firmy InCampagna zrozumiałam jak uboga jest moja wiedza w tej materii. Oto czego dowiedziałam się w zaledwie parę dni. Bogactwo sycylijskich cytrusowych smaków oraz naszą indolencję w tej kwestii najlepiej uzmysłowić sobie na przykładzie polskich jabłek. Wyobraźcie sobie, że przychodzicie na wasz lokalny bazar i znajdujecie tam tylko jedną odmianę „plastikowych”, woskowanych, zielonych, nowozelandzkich jabłek. Nikt nawet nie słyszał o waszych ulubionych papierówkach, antonówkach czy malinówkach. Nie ma koszteli, szarej renety, landsberskiej, boikenów! Nie ma nawet popularnych „nowoczesnych” kortlandów ani czempionów czy ligoli. Są tylko „jabłka”. Brzmi jakby Wam ktoś nagle zabrał prawo wyboru a świat wokoło przestał być kolorowy??
A teraz wyobraźcie sobie, że tak samo jak my kochamy jabłka, Sycylijczycy uwielbiają cytrusy. Na całej wyspie w większości przydomowych ogródków w samym ich środku pyszni się jakieś drzewo cytrusowe. Nawet przy tych licznych na Sycylii, opuszczonych i zaniedbanych wielkich posiadłościach można spotkać na środku dziedzińca drzewo owocowe. Najczęściej jest to cytryna. Ale nie-byle-jaka. Np. Femminello albo jeszcze lepiej cytryna Piritto. Odmiana o bardzo aromatycznej skórce, dużym albedo (albedo to biała część miąższu) i wielkich owocach. Lokalnie nazywana Cedro (cytronem) ale spór o nazwę jest zarzewiem konfliktu z południem kontynentalnych Włoch, gdzie twierdzi się, że Cedro sycylijskie to tylko „podróbka”. Sycylijczycy oczywiście uważają, że ich Cedro jest najlepsze na świecie i to z Południa Włoch nawet się do niego nie umywa. Piritto z południa Włoch niestety nie próbowałam natomiast to Sycylijskie podbiło moje serce od pierwszego kęsa (jest przepyszne) i wejrzenia (jest przepiękne). No spójrzcie tylko.
Jeśli na dziedzińcu nie rośnie cytryna, z pewnością będzie to pomarańcza. A jeśli pomarańcza to koniecznie czerwona. ” Trzy sycylijskie krwiste siostry” to: Tarocco, Moro i Sanguinello. Dojrzewają tylko zimą. Żeby pięknie się wybarwić potrzebują dużej różnicy temperatur pomiędzy dniem i nocą. Dzięki nim tak łatwo na Sycylii dostrzec globalne ocieplenie klimatu. Zbiory czerwonych pomarańczy co roku opóźniają się o parę dni. Sycylijska zimą, przestaje być już wystarczająco zimna dla Sycylijskich pomarańczy.” Jak tak dalej pójdzie, wkrótce będziemy uprawiać tu daktyle”- żartują lokalni farmerzy, choć wcale im nie do śmiechu.
Czerwone pomarańcze mają najwięcej witaminy C ze wszystkich odmian na świecie. Są lekko kwaskowe ale zarazem niesamowicie słodkie, szczególnie odmiana moro, która wybarwia się prawie aż na czarno i wtedy jest najsłodsza (moro znaczy czarny człowiek). Inaczej jest z Tarocco, ta mieni się całą cytrusową tęczą przez pomarańcz, karmazyn, rubin aż do głębokiej purpury. Natomiast Sanguinello wybarwia się najsłabiej ale za to ma najbardziej malinowy aromat oraz lekką goryczkę.
Czas triumfów i popularności czerwonych pomarańczy przypadał na lata 60-te i 70-te. Potem nastała era „blondynek”. Właśnie tak, trochę lekceważąco, mówi się tutaj o owocach jasnego koloru. Blondynki mają skórkę grubszą, większe owoce, są dużo słodsze i bezpestkowe. Nie ceni ich się jednak tutaj tak bardzo jak na całym świecie, choć oczywiście uprawia się powszechnie. W szczególności te odmiany, które owocują jesienią i wiosną czyli poza sezonem na czerwone pomarańcze. Na przykład takie „Lane Late” można zbierać aż do końca maja. Odmiana należy do grupy pomarańczy Navel.
Navel znaczy pępek. Tak, (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało!) niektóre pomarańcze mają pępek. Przyjrzyjcie się uważnie dołowi owocu popularnej w Polsce odmiany Novelina (a tak naprawdę Navelina od „Navel” właśnie) a zrozumiecie o czym mówię. Pępek u pomarańczy oznacza najczęściej, że owoc ma w środku tzw. rozetę czyli mniejszy niewykształcony do końca drugi owoc, jakby dziecko. Stąd pomarańcze typu Navel wyglądają jakby był ciężarne.
Oprócz rudych (czyli czerwonych) i blondynek mamy jeszcze gorzkie pomarańcze. Owoce tej odmiany faktycznie są gorzkie z gruba niezwykle aromatyczną skórką oraz dużą ilością pestek. Używa ich się głównie do wyrobu dżemów i marmolad, choć niektórzy Sycylijczycy (na Sycylii bardzo ceni się gorzkie smaki w kuchni) jedzą je prosto z drzewa. To również najbardziej odporne ze wszystkich na Sycylii drzew cytrusowych. Stąd na jego pniach szczepi się prawie wszystkie inne odmiany. Jeśli zasadzisz pestkę jakiejkolwiek odmiany szczepionej na gorzkiej pomarańczy wyrośnie nie ta odmiana a właśnie gorzka pomarańcza (jeśli nic nie pomieszałam choć upewniałam się 3 razy, takie mi się to wydawało dziwne). Dlatego pomarańcze w sadach rozmnaża się szczepiąc z gałązek a nie sadząc z pestek (zupełnie tak samo jak nasze jabłonie).
Zakręciło Wam się już w głowie od tej cytrusowej wiedzy? Nie? To jeszcze Wam powiem, że klementynka (wbrew temu co sądzi wielu z nas, łącznie ze sprzedawcą w moim warzywniaku) to nie jest odmiana mandarynki. To są dwa zupełnie inne gatunki owoców cytrusowych. Zresztą i mandarynki i nektarynki są na Sycylii uprawiane w wielu różnych odmianach. Och i są jeszcze grejpfruty i kumquaty i satsuma (owoc podobny wyglądem do mandarynki). I pewnie wiele innych gatunków, których nie udało mi się zobaczyć i poznać przez te krótkie parę dni.
Choć osobiście, uznaje się za wielbiciela cytrusów, dopiero na Sycylii zrozumiałam jak różnorodnie i pysznie mogą smakować te owoce. Kiedy masz tą niesamowitą okazję wędrować po sadach i smakować różnych odmian prosto z drzew- natychmiast dostrzegasz pomiędzy nimi ogromne różnicę. Uczysz się nie tylko różnych smaków i aromatów ale również kształtów, kolorów i gabarytów. Niektóre odmiany rosną kiściami jak winogrona, niektóre na pojedynczych cieniutkich gałązkach. Jedne drzewa są wielkie i rozłożyste inne malutkie i uginające się pod ciężarem owoców. Wszystkie jednakowo ciekawe, intrygujące i piękne. Przez pierwsze dwa dni w tym cytrusowym raju zachowywałam się jak japoński turysta, fotografowałam wszystko, absolutnie wszystko co objawiło się przed moim obiektywem. Dopiero po dwóch dniach ochłonęłam i zaczęłam robić to po co tam tak naprawdę pojechałam. Wróciłam z głową pełną wiedzy i laptopem wypełnionym tysiącem zdjęć oraz wielkim nadbagażem dodatkowo zabranych do fotografowania owoców. Przywiozłam z Sycylii mnóstwo wspomnień, niesamowity materiał do mojego portfolio oraz nowe, piękne przyjaźnie. Przywiozłam jeszcze jedną bezcenna dla mnie rzeczy.
W końcu (chyba) zrozumiałam co chcę robić jako fotograf. Odkryłam, że wcale mnie tak nie fascynuje fotografowanie gotowego jedzenia. Spójrzcie tylko do mojego portfolio a od razu zauważycie, że więcej tam zdjęć warzyw, owoców, grzybów i ziół niż przyrządzonych z nich potraw. To one fascynują mnie jako fotografa najbardziej i wydają się najpiękniejszym obiektem do portretowania. Ktoś ostatnio napisał mi w liście, że „pięknie portretuje jedzenie” a ja zdałam sobie sprawę, ze dokładnie to właśnie robię – wykonuje zdjęcia portretowe. Cóż to, że moje modelki są trochę inne niż się ogólnie przyjęło. Ja cały czas robię to co każdy porządny portrecista robić powinien- pokazuje moich modeli z jak najlepszej, najpiękniejszej strony a co ważniejsze staram się zrozumieć ich charakter, indywidualność i historię którą w sobie noszą.
Więc jak już kiedyś dorosnę (jako fotograf) ….. chcę właśnie być …….Portrecistką warzyw i owoców. Aby je lepiej zrozumieć będę jeździć do miejsc gdzie się je uprawia i portretować je w ich naturalnym środowisku. Od momentu kiedy kiełkują aż po czas zbiorów. A potem będę to robić także w moim studio, pokazując je inaczej, piękniej, ciekawiej. Podczas wyprawy na Sycylię zrozumiałam, że mogę i potrafię to robić i jeszcze mam z tego dużo frajdy. Teraz tylko trzeba by stworzyć do tego jakiś realny biznes plan. Ciekawe czy z takiego „portretowania” dałoby się żyć? Jak myślicie?
Ps. Moi Drodzy, dziś dałam radę napisać tylko o cytrusach. Za to następnym razem opowiem Wam o wspaniałych ludziach, którzy te owoce na Sycylii uprawiają. Do przeczytania wkrótce!
Witam serdecznie moi Drodzy Czytelnicy. Wróciłam już z Sycylii gdzie fotografowałam dla In Campagna ale o tym innym razem (niebawem). Teraz mam dla Was małe zaproszenie, szczególnie dla tych ,którzy mieszkają na Wyspach Brytyjskich. Jakiś czas temu Lukas z PhotoWalkExpedition zaproponował mi zrobienie warsztatów fotografii kulinarnej w Dublinie. Ich firma organizuje fotograficzne wyjazdy do naprawdę ciekawych zakątków świata, zajrzyjcie tam koniecznie. Tym razem postanowili zorganizować jednak nie ekspedycję a warsztaty fotograficzne na miejscu (ze mną!).
W pierwszej chwili zawahałam się czy dam radę poprowadzić warsztaty po angielsku, bo to naprawdę duże wyzwanie nauczać w obcym języku. Ale po telekonferencji na skype okazało się, ze mój angielski jest wystarczająco dobry dla Irlandczyków więc… zamknęłam oczy, zatkałam nos i … skoczyłam na głęboką wodę. Irladio- Przybywam!
Jeśli ktoś z was ma ochotę na moje warsztaty w Dublinie 22 i 23 marca- serdecznie zapraszam, cały czas zbiera się grupa (nie będzie duża, maximum 12 osób). Zapowiadają się 2 dni bardzo intensywnego szkolenia. Pierwszego dnia teoria, drugiego fotografujemy w znanej dublińskiej restauracji „SoulFull Bistro”. Warsztatom patronuje Vegetarian Society of Ireland.
Wg. mnie kurs jest odpowiedni zarówno dla profesjonalistów jak i dla amatorów. Moja wiedza o kompozycji i stylizacji przyda się każdemu bez względu na jakim etapie swojej przygody z fotografią się znajduje. Zajęcia praktyczne będą wykonywane w małych podgrupach a to pozwala na dużą elastyczność i indywidualne podejście. Nie trzeba mieć nie wiadomo jak drogiego sprzętu fotograficznego- za to trzeba mieć wiele chęci i determinacji a wyjedziecie z tych warsztatów bogatsi nie tylko o wiedzę ale przede wszystkim zainspirowani aby praktykować jedną z najtrudniejszych a zarazem najbardziej fascynujących dziedzin fotografii- fotografię kulinarną.
Warsztaty mają bardzo przyzwoitą cenę, jeśli zdecydujecie się do końca lutego- zapłacicie tylko 332 Euro (za dwa dni). Wszystkie informacje nt. jak się zapisać i więcej szczegółów o warsztatach ZNAJDZIECIE TUTAJ.
To jak? Do zobaczenia w Dublinie???
ps. Dzisiejsze zdjęcia to ulotka PhotoWalkExpedition reklamująca warsztaty.
Stwierdziłam dziś kategorycznie- zdecydowanie coś ze mną nie tak!
Od paru godzin słucham piosenki z nowej płyty … !!!…!!!?… Ireny Santor.
A co gorsza…!? popłakałam się już chyba z 10 razy.
Albo to hormony (i początki menopauzy)?
Albo się starzeję?
Albo (co gorsza) jedno i drugie razem wzięte?
Istnieje też nikłe prawdopodobieństwo, że po prostu za dużo ostatnio pracuję (jak każdego zresztą grudnia) i że kiedy w końcu przyjdą święta a ja solidnie odpocznę- to… może mi przejdzie.
Oby!
Trzymajcie kciuki.
Nie, nie jestem fanką Ireny Santor. Nie, nie słucham takiej muzyki. Hej! Nawet jej za bardzo nie znam.
Jak każdy z mojego pokolenia wiem kim jest Pani Irena i że śpiewała „Już nie ma dzikich plaż” i „Pamiętasz była jesień”.
Hello! Ale tego słuchała moja babcia!
Aż tu dziś jadąc samochodem do pracy i słuchając ulubionej Trójki trafiłam na wizytę Pani Ireny u Marka Niedźwieckiego. Ta dama (kobieta do Pani Santor jakoś nie pasuje) ma ponad 80 lat i cały czas koncertuje oraz nagrywa nowe płyty. Ostatnią wydana w listopadzie, nosi tytuł „Punkt widzenia”. Dużo w niej utworów bardzo osobistych, o przemijaniu, o starości, o podsumowaniach życiowych.
Tekst do piosenki „Przeglądam się w lustrze” (właśnie tej, która wzruszyła mnie do łez) napisał Jacek Cygan. Wybaczcie, niestety choć spędziłam ponad godzinę w Internecie, nie udało mi się znaleźć dla Was linku do nagrania. Tym, którzy nie żałują paru złotych, na stronie Polskiego radia tutaj można ściągnąć sobie utwór za 2,99zł. (update z 13.01.2015- jedna z moich czytelniczek wstawiła piosenkę na youtube– Kasiu dziękuję). Dla reszty z Was -przepisałam tekst (trochę wybiórczo). Nawet bez pięknej aranżacji i głosu Pani Santor ma moc. Posłuchajcie, poczytajcie i napiszcie, błagam, że też Was wzruszył. Inaczej pójdę chyba po świętach do lekarza po jakieś tabletki na hormony.
Przeglądam się w lustrze
nie istnieje czas
Przeglądam się w lustrze
mam 20 lat
A lustro odkłada w swoich szufladach
Mój uśmiech jak słońce
i oczy płonące
i warkocze złote
na potem,
na potem…
(…)
Przeglądam się w lustrze
już istnieje czas
Przeglądam się w lustrze
mam 40 lat
A lustro odkłada w swoich szufladach
Mój uśmiech ciut gorzki,
mą sukienkę w groszki
szczęście pod powieką,
jestem w kwiecie wieku…
*
To co dane jest na chwile
jeszcze zdaje się na zawsze
płatki szczęścia jak motyle
nasza młodość i Mazowsze
To co dane jest na chwilę
Jest na zawsze, musi trwać
przez czas,
przez czas…
*
Przeglądam się w lustrze
jak się skurczył czas
Przeglądam się w lustrze
mam tak wiele lat
A lustro złe, wilcze,
tak nie chce przemilczeć
Tych kresek na czole
i oczu zmęczonych
I srebra na skroniach
A lata?
tak gonią…
*
To co miało być na zawsze
mija jak zapałki błysk
I co?
I nic.
*
I tu właściwie, moim zdaniem, można by postawić kropkę po pięknej puencie. Ale Pan Jacek nie kończy tu piosenki.
Jest jeszcze „Post scriptum”.
*
Przeglądam się w lustrze- cicho mówię doń
W Twych wielkich szufladach- moje skarby śpią
mój uśmiech jak słońce i oczy płonące
I warkocze złote- miały być na potem
Oddaj mi je błagam!
Nie odpowiada…
*
„Wiesz co Mamo?” – mówi mój synek, trochę zaskoczony moimi łzami. „To pewnie od tej pogody. Wczoraj była zima dziś prawie jak lato. Silne wiatry, ciśnienie skacze- uczyliśmy się ostatnio o tym na przyrodzie. To normalne. Przejdzie Ci!”
Pamiętacie mój urodzinowy konkurs? Laureatką została w nim Zuzia z bloga Chili, Czosnek, Oliwa. Wygrała darmowe warsztaty fotografii kulinarnej ze mną. Zuzia to bardzo uzdolniona młoda dziewczyna. Bloguje z wielką pasją i cały czas doskonali się w tym co robi. To jedna z tych niepozornych i skromnych osób, która nie robi wielkiego show wokół siebie. Za to mozolną pracą i determinacją dzień za dniem małymi kroczkami staje się coraz lepsza w tym co robi. Bardzo mi imponują tacy ludzie bo ja niestety sama taka nie jestem ( ale tym razem to nie o mnie!). W sumie spędziłyśmy z Zuzią już paręnaście godzin razem. Ostatnie spotkanie przeznaczyłyśmy na wspólne fotografowanie u Zuzi w domu. Poznanie warunków w których na co dzień pracuje mój kursant to dla mnie nie lada gratka. Dużo łatwiej wtedy coś doradzić, zrozumieć problemy i pokazać np. jak okiełznać światło. Można obejrzeć też „kolekcję gadgetów kulinarnych”, którą gromadzi, chcąc czy nie chcąc, każdy fotograf kulinarny. Można też po prostu przejść się po mieszkaniu i zupełnie świeżym okiem przybysza z zewnątrz wskazać na rzeczy, które aparat fotograficzny „pokocha od pierwszego wejrzenia”. (jak choćby ta piękna platerowana taca, która stanowi takie ciekawe tło dla ciecierzycy).
Kiedy wykonywałyśmy z Zuzią prezentowane dziś zdjęcia był chyba najciemniejszy dzień tego roku. Najchętniej, rozmawiając, siedziałybyśmy przy zapalonym świetle. Ale jak widać na „załączonych obrazkach” nawet małą ilość światła można wykorzystać jako atut. Choć zdjęcia to nasza „praca zbiorowa” za ich autorkę należy uznać Zuzię. Ona obsługiwała aparat, ja tylko lekko pomagałam stylizować a potem uczyłam jak je dobrze obrobić w post-produkcji. Wszystkie „ochy i achy” (oraz zażalenia) proszę więc kierować do NIEJ 😉
Zuzia, jak przewidywałam, okazała się pojętną i zdolną uczennicą. Czas jej poświęcony uważam za bardzo dobrze wykorzystany. Nasze drogi jeszcze się nie rozchodzą, choć wiem, że Zuzia w swoim „slowly but surely” tempie zajdzie bardzo daleko i bez mojej pomocy. Pomimo tego spotkamy się pewnie jeszcze nie raz, już bardziej jako partnerki niż „nauczyciel i uczeń”.
Konkurs urodzinowy i to czym zaowocował bardzo mi się spodobało. Oprócz Zuzi spotkałam się jeszcze z dwójką wyróżnionych osób. Była to Olimpia z bloga Pomysłowe Pieczenie i Aga z bloga Foodtowarmthesoul. Okazało się, że z obiema dziewczynami „rozumiem się bez słów” i gdyby mieszkały trochę bliżej (obie niestety mieszkają na Wyspach Brytyjskich) to zyskałabym dwie super przyjaciółki, z którymi nie tylko dzielę pasję fotograficzną ale i podobne spojrzenie na świat.
Ciekawe, kto weźmie udział i wygra w moim konkursie za rok? Już się nie mogę doczekać!
Jaką piękną jesień podarowała nam Matka Natura tego roku. Aż chce się żyć pełnią życia i jak najwięcej czasu spędzać na zewnątrz. Jesień to moja ukochana pora roku- szczególnie taka jak ta. Jest ciepło, jest kolorowo, jest bajecznie zielono- chwilo trwaj! Taka jesień pełna słońca to wymarzony czas dla fotografa. Przynajmniej ja spędzam wtedy więcej czasu nie w moim studio lecz na zewnątrz w ogrodzie lub jeszcze lepiej w pobliskim lesie. Październikowe, popołudniowe słońce jest miękkie i pięknie rozproszone. Koloruje moje zdjęcia niesamowicie nasyconymi barwami. Uwierzcie lub nie, ale zieleń prezentowana na dzisiejszych fotografiach jest autentyczna. Tak zobaczył ją mój obiektyw, nie musiałam już nic poprawiać w post-produkcji. Moje oczy namiętnie szukają zieleni każdej jesieni. Wiedzą, ze trzeba się nią cieszyć tu i teraz bo za chwilę zniknie. Najpierw będzie żółto, czerwono, pomarańczowo, złoto potem długo szaro-buro, następnie przez chwilę olśniewająco biało, by znów zmęczyć nas szarością i brakiem światła. Minie 6 długich miesięcy zanim znowu zobaczymy tyle różnorodnych odcieni zieleni wokół. Choć ja już w marcu będę wygrzebywać spod śniegu pierwsze zielone listki aby sfotografować je w moim studio.
Teraz jeszcze nie muszę, w moim ogrodzie pysznią się zieloną tęczą: jarmuż, szpinak, brukselka, resztki brokułów oraz wielkie główki włoskiej kapusty. Uprawiam kapustę po raz pierwszy i jestem zaskoczona, że jeśli jej nie dopilnuję i nie zerwę w odpowiednim czasie to „urodzi małe dziecko”- jak to pięknie określił mój syn. Spójrzcie zresztą sami poniżej. Te malutkie kapusty wyglądają jak kangurze dzieci wystawiające głowy z torby mamy. Niezwykle fotogenicznie- wybaczyłam im więc te „niespodziewane porody” tak jak wybaczyłam moim brokułom, że nie rosną tak wielkie jak te kupowane w sklepie za to namiętnie kwitną pięknym żółtym kwieciem.
W poszukiwaniu resztek zieleni jeździmy na rowerowe wycieczki, spacerujemy po okolicznych lasach i spędzamy tak dużo czasu w ogrodzie jak to tylko możliwe. Was też zachęcam. Upieczcie dzisiejsze pierożki lub/i inne smakołyki zapakujcie do koszyka i wybierzcie się na piknik. W nieznane, w poszukiwaniu zieleni. Jak już ją znajdziecie, napawajcie się jej widokiem jak najdłużej- musi Wam wystarczyć do następnej wiosny. Z pierożkami jest znacznie lepiej, jak się skończą można je upiec znowu i znowu. A są idealne na długie jesienne i zimowe wieczory. Spróbujcie koniecznie. Smacznego!
PIECZONE PIEROŻKI
(z kapustą, imbirem, kokosem i grzybami)
na ciasto: 100g miękkiego masła 3 czubate łyżki śmietany + do posmarowania 1,5 szkl. mąki + do podsypywania ( użyłam pół na pół mąki białej i „Pełne ziarno” Lubelli) 1/2 łyżeczki soli 1/3 łyżeczki proszku do pieczenia 1/2 szkl. sezamu na farsz: 0,5 kg kapusty (około 1 litra po utarciu) 2 łyżki utartego świeżego imbiru 2 łyżki masła 1 łyżka oliwy z oliwek garść suszonych podgrzybków (w małych kawałkach) garść suszonych śliwek 2 liście laurowe 1 szkl. passaty pomidorowej 3 łyżki wiórków kokosowych 3 łyżki mleka kokosowego (lub kwaśnej śmietany) 1 łyżeczka soli
1. Kapustę umyj, osusz i zetrzyj na tarce o grubych oczkach.
2. W dużej patelni rozgrzej masło, dodaj imbir i smaż do czasu aż lekko się zezłoci. Dodaj kapustę i smaż kolejnych parę minut mieszając od czasu do czasu.
3. Dodaj, grzyby, śliwki,oliwę, liście laurowe, sól i 1/2 szklanki wody.
4. Gotuj pod przykryciem do miękkości kapusty.
5. Dodaj passaty pomidorowej i gotuj bez przykrycia aż farsz odparuje do odpowiedniej konsystencji.
6. Upraż wiórki kokosowe na suchej patelni do złotego koloru. Natychmiast dodaj do kapusty, pogotuj jeszcze 2-3 minuty. Ściągnij z ognia, wyjmij liście laurowe i wymieszaj farsz z mlekiem kokosowym lub śmietaną. Pozostaw do ostygnięcia.
7. W misce wymieszaj masło ze śmietaną na jednolita masę. Dodaj mąkę, proszek do pieczenia i sól. Zagnieć ciasto. Jeśli potrzeba dodaj więcej mąki. Odstaw ciasto do lodówki na co najmniej 30 minut.
8. Odrywaj kawałki ciasta lep z nich kulki, wałkuj na cieniutkie placki. Każdy placek przetnij na pół- otrzymasz dwa półkola.
9. Zwiń półkole ciasta w rożek, dokładnie zalep brzegi. Nałóż odpowiednią ilość farszu i zlep brzeg u góry rożka. Jeśli potrafisz wykończ go ozdobną falbanką. Instrukcja jak to zrobić TUTAJ.
10. Układaj pierogi na blaszce do pieczenia, smaruj śmietaną i posypuj obficie sezamem.
11. Piecz w temperaturze 190’C przez 20-30 minut, do czasu aż będą złoto-brązowego koloru.
12. Podawaj ostudzone z zupą, najlepiej barszczem.
Z reszty ciasto (powinno go trochę zostać) wywałkuj okrągłe cienkie placki. Posyp obficie sezamem (możesz go lekko wwałkować w ciasto aby się nie osypywał). Ułóż placki na suchej blasze do pieczenia i wstaw do piekarnika na 10 minut lub do czasu aż się zezłocą. Mój syn uwielbia te placki, twierdzi że są o niebo lepsze niż same pierogi.