Dla Magazynu Voyage fotografuję i opracowuję przepisy już prawie dwa lata. Cenię sobie tą współpracę przede wszystkim ze względu na zespół wspaniałych ludzi. Voyage to redakcja malutka lecz w starym dobrym stylu (niestety w Polsce to gatunek prawie już wymierającym). Tu nie ma chodzenia na skróty, kombinowania, wspomagania się darmowymi stockami czy gotowymi tekstami. Jest pełny profesjonalizm,wspieranie i promowanie polskich podróżników, fotografów, dziennikarzy i artystów. Agato, Asiu, Kasiu – to wielka przyjemność pracować z Wami. Chapeau bas!
Jeśli jeszcze nie jesteście czytelnikami Voyage, bardzo Was wszystkich zachęcam aby to zmienić. Voyage to magazyn nie tylko o dalekich egzotycznych podróżach. Znajdziecie w nim dużo tekstów o Polsce, lokalnych produktach, ciekawych ludziach, ich pasjach, marzeniach i sposobach ich realizacji.
To jedna z tych gazet, której nie kupuje się aby ją przeglądać (choć zdjęcia w niej bardzo piękne) lecz przede wszystkich aby czytać. Wiem, wiem ludzie lubiący czytać to podobno też już gatunek wymierający. Ale skoro parędziesiąt tysięcy osób miesięcznie potrafi odwiedzać mój blog i czytać przeraźliwie za długie (jak na standardy Inernetu) wpisy mojego autorstwa- to chyba jeszcze nie jest z nami tak źle 😉
Według mnie lektura Voyage zdecydowanie poszerza horyzonty, również kulinarne. A to, mniemam, interesuje Was- moi czytelnicy najbardziej :))) W każdym niemal numerze znajdziecie parę wątków „okołojedzeniowych”. Mogą to być przepisy, relacje z podróży kulinarnych, opowieści o lokalnych rolnikach, winiarzach, producentach żywności, recenzje restauracji a nawet konkretnych produktów. Jest też stała rubryka „Ze smakiem” z oryginalnymi przepisami i stylizacjami Basi Dereń oraz zdjęciami Marcina Klabana- comiesięczny majstersztyk na jedną rozkładówkę!
Jeśli pociekła Wam ślinka i zapałaliście chęcią zjedzenia któregoś z prezentowanych na dzisiejszych zdjęciach dań- to macie bardzo dobry powód aby sięgnąć po raz pierwszy po numer Voyage. W listopadowym wydaniu znajdziecie moją dyniową ucztę z czterech stron świata czyli przepisy na: francuską zupa z szałwią i rozmarynem oraz olejem z pestek dyni- przepyszną, niemiecką zapiekankę z piżmowej dyni z ryżem i grzybami, koszerną sałatkę z marynowaną dynią z Izraela oraz dyniowy brytyjski chutney- który najlepiej smakuje na razowym toście z kozim serem- mniam! Jeśli nie wystarczająco zachęciły Was dyniowe zdjęcia to polecam odwiedzić stronę internetową Voyage– znajdziecie tam dla zachęty mnóstwo archiwalnych tekstów i przepisów. M.in.zeszłoroczny materiał o mojej cytrusowej wyprawie na Sycylię. Zdradzę Wam też w tajemnicy, że w grudniowym numerze będziecie mogli przeczytać o słynnej Piekarni Sarzyńskich z Kazimierza Dolnego i rewelacyjnych domkach z piernika projektowanych przez Igę Sarzyńską. Udało mi się nakłonić Igę aby zdradziła też swoje tajemne przepisy. Między innymi na najlepszy lukier królewski do dekoracji świątecznych pierników.
I jeszcze na koniec, choć to wcale nie najmniej ważne. Przy prezentowanej dziś sesji pomagała mi Ania Simon, jedna z moich bardzo utalentowanych kursantek. Ania była genialną asystentką. Przygotowała wszystkie potrawy, uplotła jesienne wianki, wyszukała różnorodne dynie, dzielnie pomagała przy sesji a w międzyczasie jeszcze nakarmiła moją rodzinę. Dzięki niej te dyniowe zdjęcia wyglądają tak cudnie. Aniu- dziękuję bardzo!
Coraz śmielej przekonuje się do pracy w teamie lub przynajmniej z asystentką. To niesamowita wygoda dla fotografa, kiedy nie musi być samograjem i naraz: gotować, stylizować, fotografować oraz próbować rozwinąć „czteroramienna formę” aby utrzymać jednocześnie aparat, blendę, tło i jeszcze romantycznie polewać zupę oliwą z dzbanuszka (i najlepiej w międzyczasie gotować następne danie).
Fotografia kulinarna to naprawdę ciężka harówka. A im efekt bardziej „Wow!” tym więcej godzin pracy i przygotowań za tym stoi. Pomoc drugiej osoby, szczególnie tak zorganizowanej jak Ania jest nieoceniona. Dlatego coraz częściej zdarza się, że moje kursantki asystują mi przy większych projektach. Dla obu stron jest to sytuacja win-win, dziewczyny uczą się fachu, ja otrzymuję od nich pomoc i wsparcie. Dzięki pracy zespołowej powstaje coś lepszego, pełniejszego, ciekawszego. Jeśli ktoś przejmie choć część moich obowiązków wreszcie mogę skupić się na tym co najważniejsze: dopieścić szczegóły, pozwolić sobie na szersze kadry, pochylić się nad każdym ujęciem. Wychodzą wtedy zdjęcia z których jestem zadowolona. A ja niezwykle rzadko jestem z siebie zadowolona. Jeśli jedno zdjęcie z parogodzinnej sesji wg. mnie jest „naprawdę dobre”- uznaje to za wynik oszałamiający. W dzisiejszej sesji (o dziwo!) podoba mi się wiele zdjęć, aż się nie mogę zdecydować, które najbardziej 😉
Dziś pierwszy poważny nocny przymrozek (-6’C!) dokonał spustoszeń w moim ogrodzie. Nie podniosą się po nim już dynie, które jeszcze niedawno nawet kwitły, nie odżyją moje ukochane nasturcje doszczętnie mrozem „spalone”. Owoce malin przepadły i zniszczyło mi część co delikatniejszych ziół. Resztki moich ukochanych pomidorów oklapły i co prawda wyglądają niezwykle fotogenicznie ale w większości do jedzenia już się nie nadają. Trawa rano była oszroniona a zieleń roślin nieco przygasła. Jak dla mnie- właśnie definitywnie kończy się lato.
Lato to wymarzona pora roku dla fotografa takiego jak ja. Dzień jest długi, światła w bród, tematów do fotografowania cała masa, wystarczy się zatrzymać i pochylić. Wszystko owocuje, kwitnie, zieleni się, chełpi pełnią barw- raj na ziemi, w ogrodzie i na talerzu.
Trudno żegnać się z tym wszystkim. Jednak co roku wielkim pocieszeniem jest dla mnie to, że niezmiennie po lecie przychodzi jesień, kolejna, jeszcze piękniejsza dla obiektywu pora roku. Z jej mgłami, miękkim światłem, opadającymi liśćmi, porannym szronem i ciepłymi barwami jest dla mnie najfotogeniczniejszą porą roku.
Już cieszę się na to całe piękno, które uda mi przez obiektyw zobaczyć i uwiecznić na zdjęciach. Postanowiłam również zachęcić Was- moi czytelnicy- abyście tej jesieni dostrzegli piękno dookoła i najzwyczajniej w świecie zaczęli chodzić na spacery fotograficzne.
Nie ma znaczenia czy jesteście amatorami czy profesjonalistami, czy fotografami kulinarnymi czy portretujecie ludzi. Doświadczenie zdobyte w fotografowaniu przyrody bardzo się Wam przyda. Jak wszyscy dobrze wiemy, nie ma lepszej metody nauki fotografii niż … robić zdjęcia.
Wiem, wiem, brzmi banalnie ale niestety jest prawdziwe. W fotografii jak w każdym innym rzemiośle musisz daną czynność powtórzyć setki, tysiące a nawet miliony razy aby zrozumieć jej istotę, nabrać praktyki, wyeliminować wszystkie błędy i stać się naprawdę dobry. Nie ma innej drogi. Nie ma innej drogi! NIE MA INNEJ DROGI.
Żebyśmy się jasno zrozumieli- nie uważam się za dobrego fotografa przyrody (choć wiem, że fotografowanie roślin bardzo pomogło mi rozwinąć skrzydła w fotografii kulinarnej). Jeśli chcecie uczyć się od najlepszych- proszę bardzo- oto MISTRZYNI- Magda Wasiczek. Nie dorastam jej nawet do pięt. Jednak wydaje mi się, że przez lata praktyki poczyniłam pewne postępy w tej dziedzinie. Zdobyłam doświadczenie i zgromadziłam wiedzę, którą z miłą chęcią się z Wami podzielę. Mam nadzieję, że pomoże wszystkim tym, którzy właśnie zaczynają przygodę z fotografią.
A więc zaczynamy. Oto parę moich skromnych rad.
Po pierwsze i najważniejsze ŚWIATŁO. Jest podstawą w fotografii bo tak naprawdę to ono maluje obrazy we wnętrzu naszego aparatu. Na początku trudno je zrozumieć i odróżnić to dobre od tego złego. Najlepszą radą jaką mogę Wam dać na start jest- „Nigdy nie wybierajcie się fotografować w samym środku dnia”. NAJLEPSZE ZDJĘCIA PRZYRODY ZROBICIE WCZESNYM RANKIEM I PÓŹNYM POPOŁUDNIEM. Wtedy to niski kąt padania promieni słonecznych powoduje, że światło jest „miękkie”. (O miękkim i ostrym świetle za chwilę).
Istnieje w fotografii pojęcie ZŁOTEJ GODZINY (golden hour)- wg. wielu jest to jedyny i najlepszy (biorąc pod uwagę jakość światła) czas aby fotografować. Znam nawet takich, którzy nie wychodzą z aparatem na zewnątrz o żadnej innej porze.
Podczas każdej doby mamy dwie złote godziny- pierwszą godzinę po wschodzie słońca i ostatnią godziną dnia przed zachodem słońca. Jeśli chcecie dokładnie określić kiedy w waszej szerokości geograficznej wypada złota godzina – tutaj znajdziecie stronę z kalkulatorem zsynchronizowanym z mapami google. Odnajdźcie tam swoje miasto a kalkulator wskaże Wam „waszą” złotą godzinę z dokładnością co do minuty. Jedyne co trzeba zrobić to nastawić budzik na wcześnie rano lub znaleźć godzinę wieczorem. Udać się na łono natury i odbyć „randkę ze swoim aparatem”. Będzie magicznie- obiecuję!
Wiem, że nie jest to dobra informacja dla wszystkich śpiochów ale osobiście uważam poranną złota godzinę- za ciekawszą. Jest mniej „złota” w barwie za to jej kolory są jakby czystsze, bardziej klarowne, jesienią ma też dużo więcej mgieł, rosy lub szronu, które od razu rozpoznacie jako niezwykle fotogeniczne.
Wieczorna złota godzina ma za to cudowną ciepłą poświatę (i jesienią jest w niej zdecydowanie cieplej niż w tej porannej!). Dla porównania, prawe zdjęcie w dyptyku powyżej zostało zrobione w wieczornej złotej godzinie, a prawe zdjęcie w dyptyku poniżej zostało sfotografowane w PORANNEJ złotej godzinie. Widzicie różnice?
Na marginesie wspomnę, że istnieje też w fotografii pojęcie niebieskiej godziny, która następuje tuż przed poranną i tuż po wieczornej złotej godzinie. Parę moich zdjęć z Chorwacji było robionych w niebieskiej godzinie (na pewno je rozpoznacie ze względu na niebiesko-granatową poświatę). W tej godzinie światła jest bardzo mało dlatego niezbędny do fotografowania staje się statyw.
Jeśli nie możecie fotografować w złotych godzinach to róbcie to po prostu rano i wieczorem. Jeśli musicie fotografować w środku dnia to moją zdecydowaną radą jest – UNIKAJCIE OTWARTEGO SŁOŃCA. Tzn. nie fotografujcie w miejscach gdzie jeśli popatrzycie do góry- światło was oślepia. Znajdźcie trochę cienia, np. pod drzewem, za krzakami, w lesie. Można też wykorzystać duże cienie które rzucają budynki ale wtedy lepiej fotografować nie głęboko w takim cieniu lecz na jego granicy. Starajcie się fotografować tak aby wasz obiekt był jeszcze w cieniu ale plamy słońca majaczyły już gdzieś w tyle kadru. Tą technikę widać na poniższych dwóch zdjęciach.
Wbrew pozorom i przyjętym stereotypom dużo prościej fotografuje się w dni pochmurne niż te słoneczne. Chmury na niebie służą jako naturalne rozpraszacze dla promieni słonecznych i powodują, że mamy „miększe” światło. W kolejnym dyptyku zdjęcie po lewej zostało wykonane kiedy mocne słońce świeciło bezpośrednio na koniczynę, zdjęcie po prawej to ta sama łąka 2 minuty później kiedy słońce przysłoniła chmura. Widzicie różnicę?
Światło rozproszone przez chmury jest miększe co w dużej mierze sprowadza się do tego, ze nie ma tak dużo kontrastów. Mocny kontrast mamy wtedy kiedy jasne partie fotografii są bardzo jasne prawie wypalone a ciemne są bardzo ciemne. Porównajcie proszę na obu zdjęciach najjaśniejsze i najciemniejsze kolory występujące w obrazie a zrozumiecie o czym mówię. Miękkie światło daje obrazy delikatniejsze, łagodniejsze, przyjemniejsze dla oka, choć moim zdaniem wpływa niekorzystnie na głębię kolorów (można to na całe szczęście poprawić potem w obróbce).
Podsumowując rady dotyczące światła. Jeśli dzień jest słoneczny najlepiej fotografować w nim rano i wieczorem. Jeśli musimy to robić w ciągu dnia szukajmy cienia ale nie bardzo głębokiego i ciemnego. Jeśli dzień jest pochmurny- możemy fotografować właściwie o każdej porze- dlatego, że chmury „zmiękczą” nam światło ale przy okazji „spłaszczą” też lekko nasze kolory.
Sytuacją idealną jest więc kiedy jednak świeci słońce (wtedy mamy piękne kolory) ale nie jest ono za mocne i daje „miękkie” światło(wtedy nie mamy zbyt dużych kontrastów). Jednym słowem jak się nie obrócić i jak nie kombinować musimy wrócić do punktu wyjścia- czyli złotej godziny 🙂
Żeby trochę zamieszać, napiszę, że ja osobiście bardzo lubię światło pochmurnych dni, nie przeszkadza mi, że kolory na moich zdjęciach są mniej nasycone (lubię barwy pastelowe, jasne, neutralne). Dla przykładu trzeci dyptyk w tym poście (ten z różowymi malwami) to dwa zdjęcia wykonane właśnie w dni pochmurne. Takie światło bardzo przypomina mi to z którym pracuję na co dzień w moim studio (mam tam jedno okno wychodzące na północ). Znam je jak własną kieszeń i potrafię dobrze kontrolować oraz korygować w późniejszej obróbce.
Dobrym przykładem jest poniższy dyptyk. Zdjęcie traw po lewej zrobione zostało w pochmurny dzień a to po prawej- zdjęcie bukietu kwiatów- zrobiłam w dzień słoneczny ale w moim studio. Światło na nich jest bardzo podobne. Widzicie to?
Druga rzecz, o której nie można zapominać w dyskusji o świetle to kierunek jego padania. I tutaj wbrew temu czego uczono nas od dziecka- NAJLEPSZE ZDJĘCIA TO TE ROBIONE POD ŚWIATŁO (oznacza to, że fotografowany obiekt znajduje się pomiędzy źródłem światła a naszym aparatem). Większość zdjęć, które robię na zewnątrz staram się robić pod światło. Czasami oznacza to fotografowanie bezpośrednio pod słońce (wtedy warto nie pokazywać słońca bezpośrednio w kadrze ale umieścić go na samym jego skraju (tak jak na zdjęciach maków poniżej lub jak na zdjęciu łąki zrobionej w wieczornej złotej godzinie). Czasami oznacza to fotografowanie w stronę plam słońca obijających się od trawy, czasami w stronę słońca przebijającego się przez gąszcz krzaków. Generalna zasada jest taka- chcemy aby w tle naszego zdjęcia słońce malowało plamy jaśniejszych i ciemniejszych pól i aby za naszym obiektem była piękna poświata- wtedy nasze zdjęcia wyglądają „malarsko”.
Jeśli nie mamy możliwości fotografować „pod światło” wybierzmy światło padające z boku. Najgorszą opcją będzie fotografowanie „ze światłem” (czyli ze źródłem światła za plecami) oraz ze światłem padającym bezpośrednio z góry (dlatego między innymi nie fotografujemy w samo południe). Te dwa kierunki padania światła powodują, że nasze zdjęcia będą wyglądać „płasko”. (Jeśli światło pada z góry cień chowa się pod obiekt, jeśli światło pada z przodu cień chowa się za fotografowany obiekt. Nie widać wtedy światłocienia i odbiorca traci wrażenia trójwymiarowości czyli zdjęcia wydają się płaskie.)
Jeśli jest pochmurny dzień oznacza to, że nie mamy wyraźnego źródła i kierunku podania światła, otacza nas ono z reguły równomiernie z każdej strony. Wtedy kierunek nie jest aż taki ważny, choć fotografowanie w stronę jaśniejszą bardzo pomaga (patrz dyptyk z malwami i różowymi kwiatami lub poniższe zdjęcia).
Pomówmy teraz chwilę o innym kącie- nie kącie padania światła ale KĄCIE FOTOGRAFOWANIA. Kąt fotografowania oznacza z jakiej pozycji uwieczniamy na zdjęciu dany obiekt. Z góry? Z dołu? Z boku? Z przodu?
I tutaj moją radą jest – jeśli chcesz fotografować małe urokliwe rośliny to MUSISZ ZNIŻYĆ SIĘ DO ICH POZIOMU. Większość prezentowanych dziś zdjęć wykonałam, kucając, klęcząc, siedząc na ziemi lub na niej leżąc. To jest bardzo częsty błąd początkujących fotografów- wszystko fotografują z tego samego poziomu stojącego człowieka. Wtedy niemożliwym jest zrobienie takich zdjęć jak poniżej.
W mojej torbie fotograficznej zawsze znajdziecie duży worek na śmieci, który zdarza mi się rozścielać na mokrej czy zmrożonej szronem ziemi aby móc się na nim wygodnie położyć. Polecam. Generalnie dobre do jesiennych spacerów fotograficznych będą kalosze oraz ubranie którego nie szkoda Wam będzie pobrudzić. Wtedy chętniej wchodzić będziecie w szuwary, kłaść się na ziemi czy spacerować skąpaną w rosie łąką.
Oczywiście jeśli chcecie fotografować wysokie drzewo nie musicie kłaść się na ziemi, jeśli jednak chcecie sportretować niskiego kwiatka, kępkę trawy czy pięknego grzyba- trzeba będzie się trochę pobrudzić. Fotografowanie z niskiej, równoległej perspektywy daje nam też możliwość zbudowania głębszej kompozycji (tzn. na zdjęciu widać dużo przestrzeni za obiektem). Jeśli natomiast niski kwiatek fotografujemy z góry tuż za nim w tle będzie widać tylko ziemię lub trawę (i to całkiem ostrą bo aby uzyskać dobre rozmycie potrzebna jest m.in. odległość) i zdjęcie będzie wyglądać płasko- zabraknie mu wielowymiarowości.
W prezentowanych dziś zdjęciach tylko dwa razy zdecydowałam się na kąt inny niż opisywany powyżej. Wybrałam kąt „z góry do dołu” na dwóch prawych zdjęciach poniższych dyptyków. Zrobiłam to bardzo świadomie.
Prawe zdjęcie grzybków poniżej , tylko dlatego mogło zostać wykonane w kącie „góra-dół” ponieważ grzyby rosły „piętrowo”, na pniu, dość wysoko od ziemi. Dzięki temu zyskałam w tle dużo przestrzeni a moja kompozycja zyskała „wieloplanowość” .
Drugie zdjęcie to żółte pomidory, które rosły wysoko nad ziemią , dzięki znacznej odległości ziemia na zdjęciu wyszła rozmyta i pozbawiona szczegółów a to nadało głębi mojemu zdjęciu.
Podsumowując- jeśli chcesz fotografować rośliny z góry ku dołowi powinny one rosnąć nie przy samej ziemi lecz wyżej, a ty powinieneś zadbać o to aby na takim zdjęciu pojawił się drugi plan(nie musi być ostry, nawet lepiej kiedy jest pięknie rozmyty). Wybierając kąt fotografowania równoległy (jak na wszystkich pozostałych prezentowanych zdjęciach) nie ograniczasz widza i pokazujesz głębie na swoich fotografiach. Dzięki niej zdjęcia wyglądają na bardziej trójwymiarowe a więc i bardziej realne (choć magiczne ;).
Jest jeszcze parę aspektów, które należałoby omówić w kwestii dzisiejszego tematu. Na pewno dylematy sprzętowe, tzn. jakie aparaty i obiektywy będą najlepsze do fotografii w ogrodzie i lesie. Druga kwestia to jak z tym sprzętem pracować, na jakich trybach fotografować, jakich używać przesłon, czasów, ISO etc. Kolejna kwestia to bokeh czyli rozmyte tło oraz pożądane przez wszystkich piękne „kółeczka”w tle (jak w dolnej partii dyptyku z pomidorami). Tuż za bokehem podąża oczywiście cała wiedza związana z głębią ostrości (czyli jak to zrobić aby część zdjęcia była ostra a wszystko za i wszystko przed tą częścią pięknie się rozmywało). Kolejna rzecz to rozpoznanie „obiektów fotogenicznych” czyli próba odpowiedzi na pytanie „Co powoduje, że jedna roślina „urokliwie” wygląda na zdjęciu a druga już mniej?” Warto też pomówić o doborze kolorów i podstawach kompozycji (to zasady,które w każdej fotografii mają szerokie zastosowanie).
Moi zdaniem to jednak trochę tego za dużo jak na jeden wpis. Poza tym, nie do końca wiem czy taki temat Was- moi czytelnicy- interesuje. Jeśli tak- dajcie znać w komentarzach a na pewno omówię ww. kwestie w którymś z kolejnych postów. Jeśli coś z tego co dziś opisałam wydaje się Wam niejasne- również pytajcie. Pamiętajcie – „Nie ma niemądrych pytań, są tylko głupie odpowiedzi”.
Zdaję sobie sprawę, że wśród licznych darów danych mi od Boga nie ma niestety talentu- krótkiego, spójnego i klarownego wyrażania się (w słowie pisanym). Dlatego jeśli trzeba coś komuś bardziej wyklarować, zrobię to z miłą chęcią. Zapraszam też na moje kursy, gdzie uczę podstaw fotografii takich jak kompozycja i zrozumienie światła a one moim zdaniem przydają się w każdym typie fotografii (nie tylko kulinarnej). Przyjeżdża do mnie coraz więcej kursantów, którzy chcą uczyć się fotografii nie tylko kulinarnej i nagle okazuje się, że wiele zasad o których uczę jest zupełnie uniwersalna.
A na razie zostawiam Was, sam na sam z najpiękniejszą porą roku do fotografowania. Nastawiajcie budziki na poranna złotą godzinę, spakujcie aparat, włóżcie kalosze, wsiadajcie na rower i ruszajcie w nieznane. Z pewnością (tak jak ja i wielu innych) odkryjecie, że obiektyw jest jak magiczny kalejdoskop dzięki któremu dostrzeżecie piękno do tej pory dla Was ukryte. Więcej o tym cudownym uczuciu piszę TUTAJ.
A więc! Żegnaj lato! Witaj jesień! Oto nadchodzimy aby pięknie Cię sportretować! Szykuj się!
Przez cały maj fotografowałam duży projekt dla Fundacji Pansa. Dotyczył on spółdzielni społecznych i organizacji pożytku publicznego opierających swoją działalność na dystrybucji lub produkcji jedzenia. Ze swoim aparatem odwiedziłam wiele ciekawych miejsc i poznałam jeszcze więcej ciekawych ludzi.
Pierwszymi z nich byli entuzjaści którzy parę dobrych lat temu założyli spółdzielnie społeczną „Margines”. Garstka młody, wspaniałych ludzi, promujących wegańska kuchnię. Takich zwyczajnych, bez pretensji do całego świata, za to z ideałami i pomysłem na ich realizację. W połączeniu z ciężką pracą, umiejętnością wypracowywania kompromisów i bezpretensjonalnością to moim zdaniem wielka szansa na sukces.
Kiedy odwiedziłam ich w maju, właśnie otwierali swój LOKAL VEGAN BISTRO, przy ulicy Kruczej 23. Byłam tam, chyba w pierwszym tygodniu po otwarciu i JUŻ były tam tłumy. Spędziłam w tym bistro (nazwa świetnie oddaje charakter lokalu) parę dobrych godzin i zostałam zupełnie zauroczona atmosferą tam panującą. Większość gości czuła się tam jak u siebie w domu i miałam wrażenie, że wszyscy znają się tu ze wszystkimi. Co i rusz stoliki zmieniały w lokalu miejsce, żeby służyć coraz to nowym konfiguracjom które to łączyły gości przy wspólnym jedzeniu.
A mieszanka ta była tak kolorowa i różnorodna, że aż fascynująca. Takiego zagęszczenia tatuaży, dredów, kolczyków (w najróżniejszych częściach ciała), dzieci na stole i zwierząt pod stołami oraz rowerów przed drzwiami nie widziałam jeszcze w żadnym lokalu. Do tego dodać należy, parę „niebieskich kołnierzyków” z pobliskich biurowców, sporą reprezentację emerytów z okolicy, dużo, dużo życzliwości oraz PRZEPYSZNE i NIEDROGIE wegańskie jedzenie. Czy potrzeba do szczęścia coś więcej?
LOKAL VEGAN BISTRO jak i jego właściciele nie pretenduje do bycie miejscem ” wypasionym i trendy”. Miejsce jest urządzone skromnie jednak z wielkim smakiem. Widać tu dbałość o ekologię, recykling, prostotę i praktyczność. „Tu ma być prosto, smacznie, niedrogo i wegańsko- tak, żeby każdego było na to stać. Udowadniamy, że wegańskie gotowanie nie musi być drogie i że może smakować każdemu”- tyle usłyszałam od Karoliny, która opiekowała się mną podczas robienia zdjęć i wiernie broniła przydzielonego mi do zdjęć stolika, na który już czekała kolejka chętnych.
Właśnie ukazała się publikacja fundacji Pansa, na potrzeby, której powstały te zdjęcia. Ma ona promować takie projekty jak ten wśród ludzi biznesu i zachęcać ich do skorzystania z oferty cateringowej „zaangażowanej społecznie”. Jakieś mam jednak wrażenie, że temu akurat projektowi ta promocja nie jest już zbytnio potrzebna. Paru młodych ludzi zamiast narzekać, zakasało rękawy i stworzyło lokal swoich marzeń, taki do którego sami chcieliby przychodzić i okazało się, że im podobnych są tysiące w całej Warszawie.
Sprawdziłam w Internecie i okazuje się, że zaledwie po paru miesiącach działalności Lokal Vegan Bistro stał się jedną z najbardziej polecanych miejscówek na wegański obiad w stolicy. Miejsce oblegają tłumy. Nic dziwnego- karmią tu „prosto i wzniośle” i tak tanio, że każdego na to stać. Na dodatek w stu procentach wegańsko choć zupełnie przekornie sztandarowe danie tego lokalu to „schabowy z ziemniakami i surówką”.
Dane mi było spróbować jeszcze (i fotografować), pysznej zupy pomidorowej z lanymi ziołowymi kluseczkami, „rosołu z seitanem”, kotletów buraczanych, sałatki z jarmużu (czerwonej kapusty i marchewki) oraz wegańskiego sernika z brzoskwiniami- wszystko naprawdę bardzo dobre bo świeże, proste, bezpretensjonalne i z pomysłem. Zupełnie takie samo jak ludzie, tworzący to miejsce. Trzymam za nich mocno kciuki aby im się udało utrzymać takie status quo jak najdłużej.
Jeśli jeszcze nie byliście w Lokal Vegan Bistro, to (jak mawiają w Stolycy)- „połowa waszego życia jest stracona”. Wybierzcie się koniecznie!
Co robię kiedy mnie tutaj (czyli na blogu) dla Was nie ma??? Otóż nie próżnuję wcale. Oprócz uczenia innych fotografii kulinarnej (co uwielbiam robić) sama również dużo fotografuję, głównie na zlecenia magazynów i klientów. To już lubię robić niestety dużo mniej bo taka praca (wbrew pozorom) jest bardzo trudna a często nawet stanowi nie lada wyzwanie.
Szczególnie jeśli klient nie do końca potrafi sprecyzować swoje oczekiwania lub, co gorsza, klient dokładnie wie czego chce a Tobie się wydaje, że takich oczekiwań spełnić po prostu nie potrafisz. Taka sytuacja właśnie przydarzyła mi się ostatnio kiedy fotografowałam dla pięknego polskiego magazynu Weranda Country. Tematem materiału i sesji miał być prosty, robiony w domu nabiał. Och! Nabiał uwielbiam i bardzo lubię go fotografować. Na moim blogu znajdziecie wiele zdjęć prostych i czystych w formie, wręcz minimalistycznych, „białych na białym” – bo tak moim zdaniem najlepiej pokazać całe piękno nabiału. Spójrzcie tutaj i tutaj i tutaj.
A tu niestety- klapa. Oto co usłyszałam od przesympatycznej Pani Redaktor- „Pani Kingo- robi Pani cudowne zdjęcia, bardzo nam się podobają- dlatego chcemy z Panią współpracować ale… poprosimy o zdjęcia bardzo kolorowe (nie białe, nawet nie w jednym czy dwóch kolorach im ich więcej tym lepiej), niech zdjęcia nie będą proste, niech się na nich dużo dzieje (podarujmy sobie minimalizm), proszę nie używać małej głębi ostrości (dla niewtajemniczonych tzn. „nie rozmywać za bardzo tła”), trochę bałaganu i chaosu nie zaszkodzi i niech Pani, broń Boże, nie używa białego tła! „. Na początku przez chwilę pomyślałam, że to jakiś żart i ktoś mnie po prostu „wkręca”. Jakby nie patrzeć, Pani Redaktor właśnie jednym tchem kazała mi złamać parę zasad o których na co dzień uczę swoich kursantów oraz zrobić zdjęcia, które są zupełnym zaprzeczeniem moje stylu, a co bardziej-mają się tak do niego jak kwiatek do kożucha. Kiedy już zrozumiałam, że to nie żart- pierwszą moją reakcją było po prostu – NIE! Jednak kiedy się otrząsnęłam i wyłączyłam emocje (jakbym miała je zidentyfikować to chyba była mieszanka paniki i urażonego ego) to stwierdziłam „A WŁAŚCIWIE TO CZEMU NIE?”.
Oto jest ciekawe wyzwanie: zrobić coś, co łamie większość twoich tez i wygodnych schematów jak twoja fotografia wyglądać powinna. Zmierzyć się z oczekiwaniami klienta, które są zupełnie wbrew Tobie i postarać się stworzyć coś co zadowoli i klienta i pomoże Ci samemu się rozwinąć, udowodnić sobie, że potrafisz coś innego. Zakasałam więc rękawy, przyjęłam wyzwanie, wsadziłam ego do kieszeni i ruszyłam do pracy.
Oto efekt! Możecie go również (wraz z moimi autorskimi przepisami na pyszne domowe sery) zobaczyć w sierpniowym wydaniu Weranda Country. Zapraszam bo numer jest już w kioskach. W ostatecznym rozrachunku: klient jest zadowolony, moje portfolio się poszerzyło i ja stałam się bogatsza o nowe doświadczenie. A Wy co sądzicie? Udało mi się?
Ps. Te piękne zgrabne nogi nie należą (niestety!) do mnie lecz do Jadwigi Bernie, jednej z moich cudownych kursantek, która dzielnie asystowała mi przy sesji dla Werandy za co jej serdecznie dziękuję. Jadwigo- gdyby nie Ty- nie dałabym rady.
Były intensywne, trwały za krótko, szybko się skończyły. Jak to wakacje. Zostaną po nich fotografie i wspomnienia. Co zapamiętałam z mojego pierwszego pobytu w tym pięknym kraju?
Przede wszystkim wszechogarniający spokój i ciszę. Chorwaci jak żaden inny znany mi naród basenu Morza Śródziemnego nie wypoczywają przy głośnej muzyce. Jakie to błogosławieństwo (nawet w kurortach) słuchać na plaży szumu fal i pieśni mew zamiast uporczywego „umpa,umpa!!” lub basowego „bum,bum,bum!”, które aż wywraca trzewia. W Chorwacji nigdzie nie doświadczyłam „przemocy muzycznej” i choćby tylko za to pokochałam ten kraj miłością bezgraniczną. Nie przeszkadzały mi koncertujące wieczorami cykady czy wyśpiewujące swoje melodie miejscowe koty, nie przeszkadzały krzyki miejscowych dzieci skaczących ze skał na 5 metrową głębię.
Chorwacja miała mi jednak dużo więcej do zaoferowania niż tylko ciszę, którą tak cenię. Zapamiętam z tych wakacji przede wszystkim wioskę na północnym wybrzeżu, niedaleko Senj- taką małą, że wszyscy mieszkańcy się tu znają i mówią sobie oraz turystom „Dobar Dan”.
Jedyna prowadząca do wioski droga jest tak wąska, że nie potrafią minąć się na niej dwa samochody. Jest też tak kręta, że liczne zakręty trzeba wykręcać pod stromą górkę na dwa razy. Wiedzie nad wysokim, kamienistym urwiskiem. Jazda po niej jest tak ekstremalnym przeżyciem, że kiedy w końcu dotrzesz na miejsce masz ochotę zamieszkać tu na wieczność byleby po tej drodze nie jechać jeszcze raz.
Nie jest to jednak takie proste, gdyż w wiosce nie ma żadnego sklepu lub choćby kiosku. Jeśli jednak znasz tutejsze zwyczaje to codzienne podróżowanie drogą może Cię ominąć. Wystarczy zapytać miejscowych aby się dowiedzieć, że w każdy wtorek i czwartek, niewielką ciężarówką (jak on tego dokonuje po tej drodze?!)przyjeżdża Marko z warzywami a w poniedziałki, środy i piątki- piekarz z lokalnym chlebem. Że w sobotę można kupić tu lody dowiesz się od chmary lokalnych dzieciaków.
O której przyjeżdżają samochody? Tego się nie dowiesz- bo co to za różnica. Wioska jest tak mała a wszystkie plaże tak blisko tej drogi, że po prostu usłyszysz nadjeżdżający i trąbiący przed każdym domem samochód. Ceny w samochodach bardzo przyzwoite porównywalne z tymi w Konzumach (czyli lokalnych supermarketach).
Chorwacki chleb niestety bardzo mnie rozczarował i pomimo każdorazowych zapewnień piekarza, że następnym razem przywiezie „tiomnyj” chleb, za każdym razem stawałam się posiadaczką takiej samej watowatej, miękkiej, napompowanej bułki tylko w o ton ciemniejszym kolorze.
Nie zawiodłam się jednak na chorwackich owocach i warzywach. W lipcu królują tu brzoskwinie, nektarynki, pyszne śliwki, wszechobecne arbuzy oraz zaczynają się świeże figi. Tak pysznych fig jak w Chorwacji nie jadłam nigdzie indziej. Żałowałam, że w całej wiosce owoce były jeszcze malutkie a dojrzewały tylko na jednym drzewie w opuszczonym gaju figowym. W dzień spotkać można było tam ściągnięte słodkim zapachem roje pszczół a wieczorem stado pięknych saren szukających opadniętych owoców wśród kamieni.
W licznych przydomowych ogródkach wypatrzyłam jeszcze drzewa czereśniowe, migdałowe, oliwne, grusze, jabłonie i śliwy, jednak figowców jest tu najwięcej.
Bardzo dużo też tu winogron. Pensjonat w którym mieszkam cały jest porośnięty winoroślą, każdy pokój ma taras i balustrady owinięte kiściami winogron. Można zrywać je i wrzucać prosto do porannej owsianki. Na nieodległej wyspie Rab gdzie byliśmy przez parę dni praktycznie każdy przydomowy ogród zacieniony jest specjalnym parkanem z winorośli, zwisają one całymi kaskadami nad głowami gości w restauracyjnych ogródkach czy po prostu nad parkingami przed pensjonatami. Bardzo to malownicze.
Woda w Adriatyku ma piękny lazurowy kolor i jest niesamowicie zasolona, dzięki temu chyba tak czysta i przejrzysta. W „naszej” wiosce, która jest tak właściwie portem, morze jest spokojne, bez fali, brzeg kamienisty, urwisty. Widać dokładnie dno i żyjące na nim stworzenia choć jest tu przecież głęboko nawet na 4 metry. Mamy tu jeżowce i nieliczne meduzy, duże ławice ryb mniejszych i większych. Rano i wieczorami można wypatrzeć z odległości 40-50m delfiny. W zatoce mieszkają zaledwie 2 mewy, ogromne, rozpiętością skrzydeł dorównują rozłożonym ramionom mojego dziesięcioletniego synka. Była to chyba para bo bardzo o siebie dbała i dzieliła się zdobytym jedzeniem, nie hałasowały jak nasze bałtyckie ptaki lecz w dziwny sposób wieczorami „śpiewały” naśladując różne otaczające nas dźwięki.
Portu w wiosce pilnuje codziennie wieczorem rudy kot. Czuje się tu u siebie i potrafi rozłożyć na środku drogi tak że trzeba uważać aby nie przejechać mu po ogonie, którego nie ruszy nawet o cal. Kot czeka na swojego właściciela, staruszka, który jako ostatni zawsze po zmierzchu, najwolniej ze wszystkich, wiosłową a nie motorową łodzią przybija do wybrzeża. Nigdy nie ma ze sobą złowionych ryb wygląda jakby wypływał w morze z przyzwyczajenia, dla szczerej przyjemności. Sylwetka jego łodzi zmierzającej do portu codziennie towarzyszyła mi w moich wieczornych fotograficznych spacerach po wiosce.
Żona właściciela łodzi oraz rudego kota usiłowała mi po chorwacki opowiedzieć historię wioski ale niestety niewiele z tego zrozumiałam. Wioseczka jest malutka liczy wszystkiego parędziesiąt domów z czego większość to domy letniskowe i pensjonaty. Trzon i centrum osady stanowi malutki placyk z plażą, małą kapliczką i budką telefoniczną. Od placu odchodzi gęsta plątanina krętych schodków wiodących do malowniczych starych, często niezamieszkałych i popadniętych w ruinę domków. Stałych mieszkańców zostających tu na zimę jest równo 15 (wliczając w to rudego kota). Ale jeszcze 30 lat temu była w wiosce i szkoła i sklep i nawet oddział poczty. Teraz jednak młodzi stąd uciekają nie widząc przyszłości wioska żyje wyłącznie z turystów przyjeżdżających latem.
Nigdy się tu nie przelewało, ziemi tu tak mało, a dostęp do morza tak utrudniony, że jako pierwsi na tych terenach osiedlali się wygnańcy oraz najubożsi. Przenosili tysiące kamieni zakrywających ziemię, formując z nich na stromym wybrzeżu kilometrowe murki (charakterystyczne dla tego regionu kraju), które chroniły ich małe nieurodzajne poletka od wiatrów wywiewających tu wysuszoną ziemię w morze. Była ona dla osadników tak cenna, że pakowali ją do worków i przechowywali w zimie w swoich malutkich chałupkach.
A wiatry potrafią tu wiać potężne. Szczególnie lokalna BORA zawsze wiejąca z lądu w stronę morza potrafi być niszcząca i dąć z wielką siłą. W porywach nawet do 180 km/godz. Doświadczyliśmy Bory podczas naszego krótkiego pobytu w wiosce. Z dnia na dzień spokojna lazurowa tafla morza zmieniła się w skłębioną licznymi grzywami fal toń. Wystarczyło ubrać się cieplej siąść w osłoniętym od wiatru miejscu by przez długie godziny obserwować jak wiatr maluje na powierzchni wody niesamowite obrazy. Mój mąż nazwał to zjawisko „wodnymi fajerwerkami”, syn naszych przyjaciół „morskimi akwarelami”. Ja nie znalazłam właściwych słów aby to opisać. Jednak po tym co zobaczyłam wybaczyłam BORA wszystko. Nawet to, że była tak silna, że w nocy nie mogłam otworzyć drzwi od swojego pokoju bo były od zawietrznej strony, buty zaś po które właśnie mi się nie udało wyjść, zbierałam następnego ranka wśród kamieni w promieniu kilometra. Tak szybko jak się pojawiła BORA zniknęła i już po dwóch dniach mieliśmy znów wspaniałą pogodę, słońce i tylko woda w morzu stała się zimniejsza bo wiatr przemieszał ją niemiłosiernie.
Nie złamało się żadne drzewo, żaden kamień w układanych setkę lat temu murkach się nie przesunął. Wszystko tu przywykło do takich zmian pogody i silnych podmuchów (choć te których doświadczyliśmy podobno były bardzo niewielkie). Kierunek wiejących wiatrów widać tu po rosnących nad woda sosnach ich gałęzie pomimo niszczącego wpływu słonej wody wyginają się w stronę morza aby nie stanowić oporu dla wiejącej z lądu Bory.
Całe życie w wiosce toczy się bez oporu, niespiesznie, prosto i powtarzalnie. Dojrzeją figi, opadną migdały, z oliwek powstanie oliwa, wyjadą turyści, łodzie zostaną wciągnięte na ląd , przymocowane sznurami do nabrzeża tak aby nie zniszczyły ich silne wiatry. Rudy kot przezimuje na kanapie wraz z para staruszków aby po marcowych Borach towarzyszyć im w restaurowaniu i malowaniu wszystkiego co przez zimę zniszczyła morska słona woda. Potem przyfrunie nad zatokę ta sama para mew, uwije gniazdo gdzie złoży jaja. Wiosną pojawią się młode a wraz z nimi pierwsze warzywa w przydomowych ogródkach. W końcu przyjdzie lato i wioska zacznie tętnić życiem. Do zatoki przypłyną delfiny a do pensjonatów turyści. Sarny przyprowadzą swoje młody na ucztę do figowego gaju. Kilometry rozmarynowych wysokich parkanów wypuszczą nowe zielone pięknie pachnące pędy. Zakwitnie lawenda i pojawi się Marco w swojej rozklekotanej, pełnej owoców, ciężarówce na krętej drodze. Wypatrujcie i nas, bo wrócimy tu na pewno! Tak jak większość osób, które urzekł czar tego miejsca. A Wy gdzie spędzacie swoje wakacje? Pochwalcie się.
This is a message for my English speaking „readers”. (Yes, there are few of them, who use gogle translator to read my blog, and many more who visit to view my photography work ).
As you may know (or not) I run food photography & styling workshops regulary for Poles. They are very successful and I’m booked 2-3 monts in advance. But sometimes I also get requests from English speaking photographers. Rarely I travel to their country (if they organise a workshop for me there) but usually I put them in small groups (2-3 person) and invite them to my home studio in Warsaw. Here, for two days, I share with them my knowledge about composition, styling and lighting and we try to put this knowledge into action photographing together.
Next of such a meeting will take place this summer, on August 3th-4th. Unfortunately one of the ladies who suppose to come, had to cancel her participation because of family issue. So, her place is avalaible for anybody who wants to join us 🙂
The course last for 12 hours (two days) and the cost is 1200PLN (what is arround 300Euro. Please notice that price does not include hotel acomodation or meals cost- this you have to take care of yourself. If you want I can recommend you the nearest hotel).
For more details, any questions or booking the place- please contact me on greenmorning.pl@gmail.com.