Nie ma sezonu truskawkowego bez gofrów z truskawkami. Przynajmniej w moim domu. Szczerze powiedziawszy, w moim domu nie ma żadnej większej imprezy i wizyty gości bez „gofrowania”. Wyciągam wtedy moją wielką maszynę do pieczenia gofrów (Kitchen Aid-a), którą dostałam od męża na urodziny i zaczynam piec, piec i piec. Goście uwielbiają moje gofry, jedzą je tonami i bardzo je chwalą. Ja jednak zawsze nie byłam z nich do końca zadowolona i zawsze miałam do nich jakieś „ale”. Bo zrobienie dobrych, chrupiących gofrów bez jajek naprawdę nie jest prostą sprawą. Przez parę ostatnich lat wypróbowałam paręnaście różnych przepisów i żaden nie satysfakcjonował mnie do końca. Do czasu… kiedy usłyszałam o aqua-fabie.
Moją pierwsza myślą było „bezjajeczne chrupiące gofry!!!” a zaraz następną „wegański lukier królewski!!”. Oba te pomysły przy użyciu magicznej aqua-faby okazały się hitami w mojej kuchni i oto dziś dzielę się z Wami przepisem na perfekcyjne bezjajeczne, chrupiące, wegańskie, domowe gofry. Nie mam do nich żadnej zastrzeżeń, smakują dokładnie jak te, z najlepszych „budek gofrowych” nad morzem. Są chrupiące z wierzchu i miękkie (ale niezakalcowate) w środku. Idealne! Wszyscy, którzy pieką gofry w domu wiedzą, że sekretem chrupiących gofrów jest odpowiednio dobra gofrownica. Dobra tzn. taka która ma dużą moc i nagrzewa się do wysokiej temperatury oraz potrafi ją utrzymać przez cały czas pieczenia. Najlepsze są urządzenia do profesjonalnego wypieku gofrów lub te domowe ale z mocą powyżej 1 500 Wat. Nie potrafię wyczytać ile mocy ma moja gofrownica ale wydaje mi się, że około 1 700 Wat. Najfajniejsze jest to, że można w niej piec 8 gofrów naraz i że część pieczącą gofry można obrócić w maszynie do góry nogami. Dzięki temu można nałożyć mniej ciasta ale rozprowadzi się ono idealnie po całej formie a w środku gofry będą bardziej napowietrzone. Nie miałam okazji sprawdzić dzisiejszego przepisu na gofry na urządzeniu o słabszej mocy, niestety z takich często wychodzą gofry zakalcowate i miękkie. (Choć podobno nie ze wszystkich!). Dobrym rozwiązaniem jest ich długie nagrzewanie 15 minut przed pieczeniem pierwszych gofrów a potem co najmniej 10 minut pomiędzy partiami. Jeśli wykorzystacie dzisiejszy przepis- dajcie znać jak wyszły Wam gofry i jaka była moc Waszych urządzeń. Bardzo mnie to interesuje. Na koniec dla tych, którzy cały czas nie wiedzą co to takiego aqua-faba użyta w dzisiejszym przepisie. Informuję, że to po prostu (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi!) zalewa w której przechowuje się ciecierzycę lub fasolę w puszkach lub słoikach. Woda ta zachowuje się jak białko jaj i można ją ubić na sztywną pianę. Piana ta w ogóle nie smakuje fasolą i sprawdza się w wielu przepisach jako idealny substytut piany z jajek. A dobrze ubita piana z białek dodana do ciasta na gofry to drugi najważniejszy czynnik (po gofrownicy) gwarantujący chrupkość gofrów. Więcej o aqua-fabie i o tym jak ją ubijać piszę TUTAJ.
2,5 szkl. mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka soku z cytryny
5 łyżek oleju
1 i 3/4 szkl. zimnej wody (nie zamieniać na mleko, nawet roślinne)
6 łyżek cukru
cukier waniliowy
szczypta soli
8 łyżek aqua faby (czyli wody z puszki po ciecierzycy- więcej TUTAJ)
dodatkowy olej do smarowania gofrownicy (opcjonalnie)
1. Wsyp do miski wszystkie suche składniki a na wierzch proszek do pieczenia. Wylej na niego sok z cytryny (powinno się lekko spienić).
2. Dodaj, olej, wodę i zmiksuj wszystko mikserem na gładkie ciasto. Na koniec wmiksuj do ciasta 2 łyżki aqua-faby.
3. Resztę aqua-faby zmiksuj w osobnym naczyniu mikserem na sztywną pianę (jak ubite białka jaj). Trwa to około minuty.
4. Teraz za pomocą łyżki wymieszaj delikatnie pianę z ciastem na gofry.
5. Mocno nagrzej gofrownicę, co najmniej 10 minut od czasu kiedy sprzęt zasygnalizuje, że jest już gotowy dopieczenia.
6. Jeśli chcesz użyć oleju do smarowania gofrownicy- zrób to teraz. Najlepiej za pomocą wacika umoczonego w tłuszczu lub za pomocą pędzla (tylko nie plastikowego!). Postaraj się zrobić to szybko aby niepotrzebnie nie wychłodzić gofrownicy.
7. Wlej odpowiednią ilość ciasta, rozprowadź po całej formie i szybko zakryj.
8. Piecz do złotego koloru, wyciągaj za pomocą widelca i lekko studź na kratce (tak aby gofry od spodu nie zaparowały).Najlepsze są jeszcze ciepłe.
9. Podawaj jak lubisz. My jemy z cukrem pudrem, truskawkami, bitą śmietaną i sosem truskawkowym (lekko rozmrożone- mrożone truskawki zmiksowane z cukrem).
Gofry po paru godzinach mogą stracić swoją chrupkość. Wtedy pomaga podgrzanie ich jeszcze raz w gorącej gofrownicy przez minutę.
Z tego ciasta wychodzą też super racuchy z owocami w środku lub grubsze naleśniki typu amerykańskiego tzw. „pancakes”.
Na jednej ze ścian mojej kuchni wisi duża korkowa tablica. Na tej tablicy czas zatrzymał się parę lat temu. Trudno dokładnie określić kiedy to było. Pewnie wtedy kiedy cała moja codzienna logistyka przeniosła się do telefonu i kalendarza google? A może niepostrzeżenie wtedy, kiedy papierowa informacja zaczęła wymierać i zastąpiła ją ta elektroniczna? A może wtedy kiedy sprawiliśmy sobie zestaw magnesów na lodówkę i tam przypinamy aktualne rysunki i informacje ze szkoły mojego dziecka? Trudno powiedzieć, bo zestaw tablicowy jest niesamowicie różnorodny i wielowarstwowy. Postanowiłam zrobić tam ostatnio porządek.
Na dnie tablicy w samym jej środku zawieszone są 3 duże kartki a każda z nich opatrzona tytułem „Co możesz zrobić jeśli masz: 15 minut, jedną godzinę lub cały dzień wolnego”. Namacalny znak mojej chorobliwej potrzeby bycie cały czas zajętym. W każdej z trzech kolumn gnieździ się nieskończona ilość spraw do załatwienia sprzed lat. Nigdy nie objął ich priorytet „pilne i ważne”. Musiały czekać na swoją kolej, na choć odrobinę mojego wolnego czasu aby dostać swoją szansę. Czytając je dziś z radością konstatuje, że duża część z nich nie doczekała realizacji do dnia dzisiejszego. Znaczy to, że przez te parę lat poszłam po rozum do głowy i choć po części zrozumiałam, że moje życie nie stanie się katastrofą jeśli trochę odpuszczę i pozwolę sobie na chwilę odpoczynku. Coraz częściej mam po prostu w „głębokim poważaniu” nieumyte okna, niezałatwioną korespondencję, niezgrabione liście, niezszyte rozdarte spodnie czy nieposegregowane w pary skarpetki. Gdyby istniała podobna współczesna lista w każdej z 3 kolumn napisane byłoby : „daj spokój, odpuść, zrelaksuj się, przytul się do męża, pobaw się z dzieckiem, upiecz ciasto, poleniuchuj z książką na kanapie”.
I tak…jak widać… świat się nie zawalił a … „niezałatwione sprawy do załatwienia” zostały przykryte kolejnymi warstwami rzeczywistości przyszpilonymi do mojej tablicy. Kiedy je ściągałam czułam się jakbym zeskrobywała tynk ze ściany mojego życia, warstwa po warstwie delikatnie jak konserwator zabytków. Ważne na jedną stronę nieważne na drugą.
W nowych powłokach znalazłam: stare nigdy niezrealizowane skierowanie do alergologa (nieważne), zestaw dokumentów po wizycie w szpitalu (ważne), kartkę z adresem (zwykłym ! nie internetowym) do dawno niewidzianej koleżanki- (ważne- napiszę do niej list, taki staromodny w kopercie, ale się ucieszy) , gwarancję na gofrownicę kupioną mi na 40 urodziny przez męża (nieważną bo już nieaktualną), wizytówkę firmy produkującej łuki sportowe (???), adres do mojego ukochanego doktora- ginekologa, któremu tak dużo w życiu zawdzięczam (między innymi narodziny mojego syna)-bardzo ważne i na czasie bo co roku wysyłam mu życzenia świąteczne wraz ze zdjęciem syna.
Znalazłam jeszcze ulotkę z dawno zamkniętej wege-restauracji i piękną kartkę ze spisem ulubionych wierszy podarowaną mi kiedyś przez dwie wspaniałe artystki „Panny z Turku” i jeszcze tysiąc wizytówek do osób, których zupełnie nie pamiętam. I dyplom dla mnie i męża za szczególne zasługi na rzecz szkoły mojego syna i paragon na kupno łyżew i zupełnie aktualny rozkład wywozu śmieci i wycięty z gazety artykuł nt. zwalczanie kretów w ogrodzie i piękną laurkę na Dzień Mamy wypisaną niewprawną ręką 5-latka. Aż wreszcie w samiutkim rogu tablicy z dala od całego zamieszania wisiała mała żółta niepozorna karteczka- weteranka tej tablicy. Weteranów można poznać po dużej ilości dziurek. Tutaj naliczyłam ich aż 15. Spokojnie można przyjąć, że dziurki po szpilkach są miarą czasu jaki karteczka spędziła na tablicy. Z moich obliczeń wynika, że 1 dziurka= około 1 rok. Na karteczce widnieje krótki przepis- wypisany wprawną ręką (nie moją), pięknym okrągłym pismem. Właściwie to tylko tytuł: „CIASTECZKA LENY” a pod nim proporcje paru prostych składników.
Ciasteczka Leny to jedne z moich ulubionych jesiennych wypieków. Zawsze przychodzi mi na nie ochota w długie ciemne, szaro-bure wieczory. Kiedy za oknem pada deszcz i spadają ostatnie liście z drzew, w moim sercu chandra, w kuchni jakoś dziwnie pusto- wtedy ściągam karteczkę z tablicy i zaraz w całym domu ciepło i pachnie pieczonymi śmietankowymi ciasteczkami. Zapach ten dziwnie potrafi zmienić nastrój domowników a nawet wkraść się do mojej głowy i wygonić z niej całą jesienną chandrę.
Zdjęłam wysłużoną i bardzo wyblakła już karteczkę z tablicy, uznałam za bardzo ważną i postanowiłam przepisać do mojego magicznego kulinarnego zeszytu. Właśnie kiedy zaczęłam szukać odpowiedniej strony (każdy kto widział mój magiczny notes z przepisami wie, że nie jest to łatwe) nagle zdałam sobie sprawę, że… !! zupełnie nie wiem kim jest Lena. Jak to możliwe?! W zeszycie do którego przepis miał trafić pełno jest imion figurujących przy tytułach dań. Ten zeszyt to kawał historii mojego życia, tej najciekawszej, która rozegrała się w dziesiątkach kuchni na całym świecie. Przejrzałam zeszyt od deski do deski, żeby sprawdzić czy moja pamięć płata mi już figle. Ale nie. Nadal pamiętam i rozpoznaję wszystkie imiona wypisane obok tytułów dań. Stają mi natychmiast przed oczami: ich twarze, sytuacje, kuchnie, kraje a nawet zapachy które towarzyszyły naszym spotkaniom.
Pamiętam kim była Vrindavaneśvari- autorka wielu przepisów z początku mojego magicznego zeszytu.Pierwszą nauczycielką gotowania i najwspanialszym szefem kuchni jakiego poznałam w życiu. Odcisnęła niezwykłe piętno na moim stylu gotowania. Zginęła paręnaście lat temu w wypadku samochodowym jadąc z Vrindavan do Delhi. Parę miesięcy temu miałam okazje gościć w swoim domu jej męża, prawie popłakał się nad zaserwowaną mu kolacją ” to smakuje zupełnie tak samo jakby gotowała to moja żona!!!”- usłyszałam.
Był to jeden z najpiękniejszych komplementów jaki dostałam w życiu.
Pamiętam Kim była Caroline. Jej imię figuruje przy pierwszych przepisach w mojej dużej kolekcji receptur na ciasteczka. Karoline pochodziła z Kanandy i zaraziła mnie swoją pasją zbierania przepisów na ciasteczka w amerykańskim stylu (oczywiście bez jajek). Była lektorką w szkole języka angielskiego w Gdyni i stołowała się w wege-restauracji, którą prowadził wtedy mój mąż (w tamtym czasie jeszcze nawet nie mój narzeczony).
I pamiętam kim była Lilla. Mieszkała w kompleksie ekologicznych farm pod Budapesztem, który kiedyś odwiedziłam podróżując z moim Guru. Lilla robiła najpyszniejszy czatnej pomidorowy jaki jadłam w życiu. Pamiętam jak przez pół dnia szukałam tłumacza, który pójdzie ze mną do jej małej chatki, pełnej dzieci i niekończącej się ilości słoików z przetworami na półkach. Kogoś, kto przetłumaczy mi TEN sekretny przepis. Lilla nie mówiła po angielsku a mój węgierski ograniczał się do jednego słowa „gumicsizma” czyli kalosze. Cały poprzedni dzień spędziłam w Budapeszcie, bezskutecznie szukając we wszystkich napotkanych sklepach tego obuwia bez którego nie dało się funkcjonować na zabłoconych po kolana ekologicznych farmach. W końcu mi się udało, zdobyłam nie tylko kalosze (pożyczone od Lilly) ale i sekretny przepis. W moim notesie figuruje jako „Pomidorowy Chutney Lilli -Najlepszy!!!”.
Pamiętam też kim była Tabasu- nianią trójki wspaniałych dzieci moich hinduskich przyjaciół. Pan Talwar był przez parę lat Dyrektorem polskiego oddziału City Banku. Tabasu przyjechała z rodziną Talwarów z Delhi zostawiając swoją w Indiach. Dzięki temu, że pracowała z dala od domu, jej dwie piękne córki, których fotografie zawsze stały na honorowym miejscu w jej malutkim pokoiku mogły żyć w dostatku i chodzić do dobrych szkół. Tabasu całą swoją miłość przerzucała na trójkę małych Talwarów rozpieszczając ich niemiłosiernie i gotując im indyjskie smakołyki. Po przyjściu ze szkoły dzieci zapytane o to co chciałyby zjeść- zawsze wykrzykiwały „PARATHY”. I wcale im się nie dziwię, parathy Tabasu- to było mistrzostwo świata- nie jadłam w życiu lepszych. I choć przepis skrzętnie zapisałam siedząc kiedyś w kuchni Talwarów i wielokrotnie oglądałam jak Tabasu robiła je dla całej rodziny- nigdy nie potrafiłam zrobić tak samo dobrych. W moim zeszycie przepis na parathy otwiera parę stron mądrości kulinarnych Tabasu.
I pamiętam kim była Radha, która uczyła mnie w Jaypur jak na kawałku kamienia wałkować idealne roti i Kamala która pokazała jak rozpalać ogień z suszonych placków krowiego łajna i gotować na nim najpyszniejszy sambar. I kim był Gopal, kucharz w jednym z pięciogwiazdkowych hoteli, który zdradził mi swój sekret idealnego pani puri. I jeszcze kim był Laksman , który przez 20 lat swojego życia nie zajmował się niczym innym jak rozdawaniem gorących posiłków potrzebującym w slamsach Soweto w RPA i nauczył mnie jak w wielkim woku ugotować 80 litrów pożywnego warzywnego kitchari . Jego przepis zapisany w moim zeszycie zaczyna się od słów „wykop dół metr, na metr, na metr i rozpal w nim duży ogień…”. I kim była Julia sędziwa Włoszka, która pokazała mi jak gotować zupę na twardej skórze od parmezanu. I kim była Pani Teresa od najlepszej sałatki z buraczków i Eloise od idealnego przepisu na bezjajeczny majonez i Kulangana od najwspanialszych przepisów na mleczne bengalskie słodycze.
Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo. Więcej niż połowa przepisów w magicznym zeszycie opatrzona jest imionami. Przez lata robiłam tak celowo. Chciałam te osoby zapamiętać żeby przypominać sobie o nich za każdym razem kiedy daną potrawę będę jadła czy gotowała. Chciałam odcisnąć ich piętno na przepisach, którymi się ze mną podzielili. Udało mi się, każdą z tych osobistości pamiętam i myślę o niej ciepło kiedy daną potrawę gotuję. Dlaczego więc nie pamiętam Leny?!
Docenianie tego co otrzymujemy od innych to jedna z fundamentalnych zasad dobrze funkcjonującej społeczności. Jej przeciwieństwem jest dużo bardziej popularna ostatnio postawa „należy mi się”. Niestety „należy mi się” nieodwołalnie wiedzie do frustracji. Pewnego dnia okazuje się, że inni nie chcą już dzielić się z nami swoją wiedzą czy doświadczeniem co gorsza czasami nawet nie chcą już dzielić z nami swojego życia. Bycie wdzięcznym za rzeczy duże i małe (choćby takie jak podzielenie się przepisem) pomaga w codziennym mozolnym korygowaniu postawy ” należy mi się”. Świat staje się o wiele przyjaźniejszym miejscem kiedy w końcu dostrzeżemy jak dużo dostajemy od innych. Na początku nie jest to łatwe, dlatego warto właśnie zacząć od spraw drobnych, malutkich. Znalezienie swojego sposobu na docenienie drobnych gestów jest prostą drogą to zmiany postawy życiowej. Imiona przy przepisach w moim magicznym zeszycie, swojego czasu były właśnie jednym z takich sposobów. Były po to aby docenić i być wdzięcznym.
Teraz już rozumiecie dlaczego tak niepokoi mnie że nie wiem kim jest Lena? Chcę to wiedzieć. Bardzo chcę pamiętać aby móc być wdzięcznym. Aby za każdym razem kiedy piekę ciasteczka wg. przepisu Leny pomyśleć o niej ciepło, podziękować, że zechciała się podzielić swoją wiedza kulinarna ze mną, że dzięki niej moje jesienne wieczory magicznie się zmieniają i wypełniają pięknym aromatem. Aby pamiętać, że kiedyś się spotkałyśmy. Gdzie to było, w jakiej kuchni, w jakim kraju, na jakim kontynencie ? Chcę to wiedzieć zarówno teraz jak i kiedyś w przyszłości aby móc opowiedzieć o tym moim wnukom. Będziemy sobie siedzieć w mojej kuchni jakiegoś jesiennego, deszczowego popołudnia, dom pełen będzie pięknego śmietankowego aromatu a wnuki będę sypać cukier puder na pyszne ciasteczka. I wtedy jedno z nich zapyta „Babciu, a dlaczego nasze ulubione ciasteczka nazywają się „ciasteczka Leny”?
I co ja im wtedy odpowiem ?!
Ktoś z moich dalszych lub bliższych znajomych mi pomoże? Pamiętacie, wiecie?
Leno, kim jesteś? Tak mi przykro, że nie pamiętam…
200g miękkiego masła
100g cukru pudru
300g mąki (może być pół na pół z krupczatką)
olejek śmietankowy (opcjonlnie)
1. Masło utrzyj z cukrem pudrem na puszystą masę.
2. Dodaj mąkę, olejek i dokładnie wymieszaj.
3. Uformuj z ciasta wałek i włóż go rękawa cukierniczego z końcówką o dość grubym otworze.
4. Wyciskaj ciasto bezpośrednio na blaszki do pieczenia formując ciasteczka. Możesz też użyć specjalnej maszynki do ciasteczek albo po prostu uformować kulki z ciasta, lekko je spłaszczyć pomiędzy dłońmi i ułożyć na blasze.
5. Piecz ciasteczka w temperaturze 190’C do złotego koloru. Potrwa to około 15 minut.
6. Możesz dodatkowo posypać ciastka cukrem pudrem, choć nie jest to konieczne.
Ciastka idealnie się przechowują i nie tracą świeżości nawet po tygodniu. Mogą być więc idealnym prezentem.
Od paru tygodni nie mogę przestać myśleć o Panu i niewyobrażalnej tragedii jaka spotkała Pańską rodzinę.
Nie potrafię i nawet nie chcę wyobrazić sobie co Pan teraz przeżywa.
Za to bardzo dobrze potrafię sobie wyobrazić, że podobna sytuacja mogła by przydarzyć się mnie. Tak, tak- nie jestem jedną z tych, która powie „nie wyobrażam sobie jak można zapomnieć o swoim dziecku, mnie to by się nigdy nie zdarzyło”. Otóż niestety- jestem świadoma tego, że zarówno mnie jak i wszystkim dookoła zdarza się zapominać o dzieciach nagminnie. Codziennie popełniamy grzech zapomnienia wobec naszych najmłodszych. Nie pamiętamy o złożonych im obietnicach, o ich prawach, o tym, że powinny być w naszym życiu najważniejsze, że bycie rodzicem to wielka odpowiedzialność i obowiązek. Zapominamy, że dzieci zwyczajnie potrzebują naszego czasu i świadomej obecności, że muszą być dla nas ważniejsze niż kolejna sprawa do załatwienia, kolejne nadgodziny do wypracowania, kolejny projekt do zrealizowania, kolejny dom do wybudowania, samochód do kupienia, telefon do wykonania, e-mail do przeczytania, czy nawet mundialowi mecz do obejrzenia.
Komu z nas nie zdarza się zapominać? Mnie nagminnie. Średnio raz na tydzień zapominam o spakowaniu drugiego śniadania do tornistra mojego syna. Jestem mistrzynią w zapominaniu o dodatkowych zajęciach Kacpra, wie o tym najlepiej „Pani od angielskiego” która dobija się bezskutecznie do naszego domu z częstotliwością raz na miesiąc. Zapominam o wywiadówkach, torbie na basen i wycieczce szkolnej (goniliście kiedyś samochodem szkolny autobus wycieczkowy?- mnie się zdarzyło!). Tego dnia kiedy usłyszałam o tragedii Taty z Rybnika wysłałam męża z synem na urodziny do koleżanki. (Dlaczego nie pojechałam sama? – miałam 30 pilnych spraw do zrobienia). Chłopaki wrócili po półgodziny bardzo rozczarowani bo okazało się, że urodziny dziewczynki dopiero będą…za parę dni… a ja- roztargniona matka- po prostu pomyliłam daty.
Co roztargniona matka ma na swoje usprawiedliwienie? Że pracuję na 2 etatach, że prowadzi firmę i bloga i tysiące kursów i jeszcze zaczyna swoją „karierę” fotografa kulinarnego, że nie śpi po nocach żeby się dokształcać, że stara się jednocześnie nie rezygnować ze swoich praktyk medytacyjnych, ze swoich zobowiązań wobec przyjaciół, że ma ogród do wyplewienia i dom w wiecznym remoncie. Czy to wszystko wystarczy aby być usprawiedliwioną i móc zapominać???
Powiecie pewnie: cóż znaczą twoje i nasze drobne zapomnienia wobec tego czego dopuścił się Tata z Rybnika?
Pomyślmy jednak przez chwilę. Czy wszystkie te nasze drobne zaniedbania złożone razem w jakimś niefortunnym czasie czy miejscu nie mogłyby dać mieszanki wybuchowej większego kalibru? Czy zawsze jesteśmy nieskazitelni i zawsze o wszystkim pamiętamy? Czy może czasami , choć zupełnie nieświadomie, tylko dzięki ogromnemu szczęściu udaje nam się uniknąć wielkiej tragedii?
I wreszcie- Czy coraz częściej, niestety, nie zdarza nam się zapominać o czymś fundamentalnym?- Że oto właśnie tu i teraz na naszych oczach toczy się kolejny ważny dzień z życia naszego dziecka. Że suma tych dni złoży się na coś niezwykle ważnego- jedyny, niepowtarzalny i wyjątkowy czas jakim jest dzieciństwo naszego dziecka. I jeszcze, że każde z naszych dzieci ma tylko jedno dzieciństwo a my w dużej mierze kreujemy to jak będzie ono wyglądać i jaki wpływ będzie mieć na jego późniejsze losy?
Ile błędów popełniamy? O ilu sprawach nie pamiętamy? Jakie wielkie mamy szczęście, że los nas za to nie karze w tak okrutny sposób jak Tatę z Rybnika? Dostajemy za to swoje kolejne szanse byśmy mogli nasze błędy poprawić. Doceńmy to!
Drogi Tato z Rybnika,
Myślę o Panu codziennie,
myślę kiedy odkładam kolejną niecierpiąca zwłoki sprawę do załatwienia i idę grać z moim synkiem w piłkę,
myślę kiedy wychodzę wcześniej z pracy, choć roboty jest tyle, że nie powinnam i biegnę, żeby odebrać go wcześniej ze szkoły,
myślę kiedy planuje przesiedzieć kolejną noc w Internecie ale jednak rezygnuję bo wiem, ze następnego dnia będę nieprzytomna a tym samym niedostępna dla mojego dziecka,
myślę kiedy mój synek przychodzi z jakąś ważną dla niego sprawą, a ja mu już nie odpowiadam „nie widzisz, że pracuję”- gryzę się w język i wysłuchuję uważnie,
myślę kiedy zawracam i jadę dodatkowe 5 km , żeby jednak wrócić do szkoły, odnaleźć synka i wręczyć mu pudełko na śniadanie które zostawił w samochodzie,
myślę nawet teraz kiedy to piszę, że to już chyba czas kończyć i iść odciągnąć dziecko od komputera i spędzić z nim więcej czasu.
Myślę o Panu za każdym razem kiedy staję przed wyborem- „pędzić, zaniedbać, zapomnieć” … czy… „zwolnić, być świadomym i pamiętać”.
Wiem, że to bardzo trudne i łatwo się w tym na co dzień pogubić. Dlatego nie osądzam i nie potępiam. Uważam, że nie mam do tego moralnego prawa. Za to składam ręce i dziękuję za wszystkie te (niekoniecznie zasłużone) drugie, trzecie i dziesiąte szanse. Szanse, które dostałam od losu abym mogła się postarać i być lepszym rodzicem. Dzięki Panu doceniam je jeszcze mocniej. Zrozumiałam, że to nie takie oczywiste, że są ludzie którzy oddaliby wszystko co mają, nawet pewnie życie, za choćby jedną taką dodatkową szansę. Nie cofną jednak czasu (tak samo jak Pan) choć z pewnością bardzo by chcieli.
Dlatego nie rzucam kamieniem, nie mówię „jak Pan mógł” tylko jestem Panu niezmiernie wdzięczna. Za co ? Za lekcję z której mogę się uczyć równocześnie nie doświadczając przeogromnej rodzinnej tragedii. Mam ten komfort, że mogę myśleć tylko o Panu bo o Pana córeczce ( i tym co przeszła), jak bardzo bym nie próbowała, myśleć po prostu nie potrafię. Pan zapewne myśli o niej nieustannie a o tym co przeżywała będzie Pan myślał do końca życia.
Drogi Tato z Rybnika,
myślałam o Panu i dziś, kiedy z premedytacją nie poszłam do pracy za to leżałam z moim dzieckiem na trawniku w naszym ogrodzie. Patrzyliśmy w chmury i wymyślaliśmy dla nich nazwy. Wszystkie moje jakoś dziwnie przypominały torty i ciastka za to chmury mojego syna pełne były Supermenów, Spidermanów i Halcków. Siedzieliśmy potem na werandzie i graliśmy w warcaby i właśnie wtedy zrealizowałam, że moje dziecko wyrosło i wcale nie muszę już mu dawać forów a wręcz przeciwnie muszę się nieźle nagłówkować żeby w te warcaby z nim wygrać. Potem zrobiliśmy i spałaszowaliśmy razem ulubione pierogi jagodowe na obiad i właśnie kiedy staliśmy przed lustrem w łazience kłócąc się w zaparte kto ma bardziej granatowy język, mój synek nagle zapytał:
-Ale dziś fajnie. Co to za święto? Nie musiałaś dziś być w pracy?
-Musiałam.
-I nie masz żadnych zdjęć do robienia?
-Mam.
-I żadnych artykułów do pisania?
-Mam.
-I żadnych listów na które musisz koniecznie odpisać?
-Oj mam- całą masę .
-Więc dlaczego tego wszystkiego nie robisz , tylko bawisz się ze mną?
– Dostałam zwolnienie.
-Od kogo?
-Od pewnego Pana .
-Oj to fajny ten Pan, jak się nazywa?
-Tata z Rybnika.
-Oj to chyba go nie znam…. ale wiesz co? …i tak mu ode mnie podziękuj.
na nadzienie: 1,5 szkl. jagód
2 łyżki cukru 1/2 łyżeczki mąki ziemniaczanej (niekoniecznie) na ciasto: 1 szkl. mąki 1/2 łyżeczki soli 1 łyżka oleju 1/2 szkl. wrzątku do podania: waniliowy serek homogenizowany lub śmietana i cukier dodatkowe jagody
1. Jagody umyj dokładnie wysusz wykładając na papierowych ręcznikach wymieszaj najpierw z mąką ziemniaczaną(ograniczy to wyciekanie soku jagodowego z pierogów podczas gotowania) potem z cukrem.
2. Mąkę wsyp do miski. Zrób w mące małe wgłębienie i dodaj tam olej oraz sól. Pomału wlewaj do miski wrzątek cały czas mieszając ciasto łyżką.
3. Wysyp zawartość miski na blat i odczekaj chwilkę, żeby nie poparzyć dłoni.(nie za długo).
4. Zagnieć ciasto. Powinno być ciepłe, dość miękkie ale elastyczne. (możesz dodać odrobinę więcej mąki jeśli będzie taka potrzeba przy zagniataniu).
5. Pozostaw ciasto na blacie przykryte miską 3-4 minuty.
6. Wyjmij połowę ciasta (resztę trzymaj w cieple pod miską, wkładaj tam też wszystkie nieużywane skrawki ciasta żeby nie wyschły) i rozwałkuj na posypanej mąką stolnicy na cieniutki placek.
7. Wycinaj szklanką kółeczka, na każde nakładaj po łyżeczce nadzienia jagodowego.
8. Zlepiaj pierogi i odkładaj na posypane mąką tace lub blat.
9. Jeśli chcesz zamrozić pierogi, zrób to teraz. (włóż pierogi ułożone na tacach do zamrażalnika, po 2-3 godzinach kiedy stwardnieją możesz je przełożyć do szczelnie zamykanych foliowych torebek).
10. Wrzucaj pierogi do lekko osolonego wrzątku i gotuj partiami 2-3 minuty od wypłynięcia na powierzchnie.
11. Podawaj polane śmietaną wymieszaną z cukrem lub jeszcze lepiej waniliowym serkiem homogenizowanym, koniecznie posypane dodatkową partią świeżych jagód.
12. Po zjedzeniu pierogów pójdź przed lustro uśmiechnij się szeroko, wystaw fioletowy język i przypomnij sobie jak to wspaniale było być dzieckiem.
Zamiast jagód możesz oczywiście użyć innych sezonowych owoców, np. truskawek, wiśni, śliwek. Spróbuj też koniecznie pierogów z morelami- są pyszne!
Roti to indyjska nazwa pszennego pieczywa w formie płaskiego placka (podobnego to tortilli). Roti je się w Nepalu,Pakistanie i całych północnych Indiach. W Indiach południowych najbardziej popularnym zbożem jest ryż i z niego (wraz z fasolą urad) produkuje się słynne regionalne placki DOSA- ale o nich innym razem bo w niczym nie przypominają roti.
Czapati to odmiana roti wyrabiana z pełnoziarnistej mąki nazywanej w Indiach ATTA. Od paru dobrych lat usiłuję zrozumieć czym tak naprawdę jest ATTA. To na pewno mąka pszenna- jednak czy do końca pełnoziarnista?- tutaj zdania są już podzielone.
Ziarno pszenicy składa się z 3 części: a) zarodka- malutkiej części która jest zalążkiem przyszłej rośliny i z niej powstaje kiełek,b) bielma- głównej części ziarna, jest ona magazynem węglowodanów, skrobi i cukrów- czyli pożywienia zgromadzonym przez roślinę dla zarodka, c) łuski- czyli twardej otoczki pełniącej funkcję ochronną (jak skórka na jabłku). I tak wg. niektórych Atta to mąka do produkcji której użyto tylko bielma i zarodków, ale wg innych to mąką jednak pełnoziarnista- czyli zawierająca wszystkie 3 części ziaren, wyrabiana tylko ze specjalnej odmiany niskoglutenowej i miękkiej pszenicy. Jeszcze inne źródła podają, ze atta to mieszanka mąki białej i pełnoziarnistej w proporcji 1:1.
Jakkolwiek różny (pewnie w zależności od producenta) nie byłby skład atty zawsze jest to mąka niewiarygodnie drobniutko zmielona. W dotyku i strukturze nie przypomina znanych w Europie i grubo mielonych mąk razowych typu 1800 czy 2000. Jest gładziutka i przyjemna w dotyku, tworzy plastyczne i miękkie ciasto. Najbliższym produktem dostępnym na polskim rynku podobnym do atty jest „Mąka Pełne Ziarno” Lubelli.
Można attę zastąpić też mąką razową pszenną tylko trzeba ją przesiać przez bardzo drobniutkie sitko. Tak drobne aby co najmniej 1/4- 1/3 mąki w formie najgrubszej kaszy i otrąb na nim pozostała.Otręby i kasze można wykorzystać w innych daniach- ja np. używam ich do wysypywania dna blaszek do pieczenia chleba i ciast lub dodaje do kruszonki, którą posypuje ciasto drożdżowe. Przesianą mąkę należy wymieszać z białą w proporcji 2:1 lub jeśli wolimy mniej zdrowiej a smaczniej 1:1. Znam jednak takich którzy robią czapati z samej pełnoziarnistej mąki graham- nie smakują (ani nie rosną) tak jak te indyjskie ale też są smaczne.
Im świeższa mąka- tym lepsze czapati- tak twierdziły wszystkie hinduski od których uczyłam się robić te placki i one najczęściej mieliły mąką same w domu (niektóre nawet na żarnach!). Jeśli macie taką możliwość- spróbujcie. Jeśli nie- nie martwcie się- ja robię czapati ze sklepowej mąki i dalej są bardzo dobre.
Roti to jedno z tych dań, które można zaliczyć do grona „proste i wzniosłe”. Używa się do nich tylko mąki, wody i odrobiny soli. (W niektórych regionach dodaje się jeszcze 1-2 łyżki oleju do ciasta). Z tych składników szybko zagniata się miękkie i elastyczne ciasto, wałkuje się z niego cieniutkie placki, które potem opieka się na specjalnej patelni tava . Tam gdzie piecze się czapati na typowym indyjskim piecu patrz tutaj na koniec placki umieszcza się jeszcze na parę sekund nad żywym ogniem by spuchły jak baloniki (takie puchnące roti nazywane są często PHULKA).
Ponieważ czapati w Indiach to chleb powszedni (jedzony do wszystkich posiłków, nie tylko w domu) do jego produkcji wynaleziono specjalne maszyny. Był taki czas w moim życiu, kiedy za taką maszynę oddałabym wszystko co mam. A tutaj zobaczycie typowy obraz z ulicy Delhi- lokalny sprzedawca, który nie potrzebuje żadnej maszyny, żeby w piecu tandoori upiec 50 roti na raz. Trzeba go oglądać w zwolnionym tempie, żeby pojąć co dokładnie robi, wygląda bardziej jak iluzjonista a nie piekarz 🙂
Ja niestety nie potrafię tak czarować – do formowanie placków używam klasycznego europejskiego wałka (przez wszystkie te lata nie byłam w stanie się nawet przekonać do cieniutkiego indyjskiego). Wałkuję placki na blacie podsypanym mąką i zamiast na tavie piekę na zwykłej suchej patelni (moja tava przywieziona z Indii zaginęła ku mojej wielkiej rozpaczy podczas jednej z naszych przeprowadzek). Potem używając metalowych szczypiec przekładam placki bezpośrednio nad ogień palnika gazowego, gdzie jeśli mam szczęście i wszystko zrobiłam dobrze puchną jak baloniki.
Radha- jedna z bardzo starych i pobożnych hindusek od której uczyłam się w Jaypur robić czapati- twierdziła, że za każdym razem kiedy twój czapat puchnie idealnie jak okrągły balonik znaczy to, ze Bóg się do Ciebie uśmiecha. Do Radhy Bóg uśmiechał się co rano, nieskończoną ilość razy bo jej czapati jeden w jeden były doskonałe jakby robiła je maszyna…. Cóż… 50-letnie, codzienne doświadczenie przy indyjskim piecu robi swoje.
Moje czapati nie są tak idealne jak Radhy ale przez długie lata ich wypiekania w zachodnich kuchniach opracowałam „system zastępczy” który sprawdza się idealnie. Pieczenie czapati jest dość proste a z każdym kolejnym plackiem nabiera się wprawy. Jak we wszystkim- tak i tutaj- praktyka czyni mistrza. Koniecznie spróbujcie upiec czapati- będą smaczną i zdrową alternatywa dla chleba. Nie znam dziecka, które nie lubiłoby czapati. Większość kolegów mojego syna twierdzi, że są lepsze od naleśników. (A to w ustach dziecka wielki komplement.) Zapach pieczonych czapati jest jedną z nielicznych rzeczy, która dobrowolnie odciąga mojego 10-letniego syna od komputera. Najczęściej zjada je posmarowane śmietankowym słonym serkiem i posypane uprażonymi pestkami słonecznika w towarzystwie jakiejś sałatki. Czapati to nasze tradycyjne sobotnie śniadanie. W sezonie używamy ich jako „wrapów” i zawijamy w nie świeżo zerwane z ogrodu warzywa, zioła i sałaty (tutaj zdjęcia mojej fińskiej przyjaciółki z przygotowania takiego śniadania w naszej kuchni). W zimie uwielbiamy jeść czapati razem z kitri na główny posiłek dnia. Zawsze robię ich więcej aby potem móc je jeszcze odgrzać i podawać z ulubionymi dodatkami na słodko lub słono. Odgrzewane czapati idealnie nadają się też jako blaty do „szybkiej pizzy”.
Tym, którzy odważą się i spróbują (a warto!), życzę powodzenia i smacznego… i jeszcze… żeby się do Was Bóg często uśmiechał podczas pieczenia czapati. I mam jeszcze jedną drobną radę – kiedy się to zdarzy- TEŻ SIĘ DO NIEGO UŚMIECHNIJCIE 🙂 🙂 🙂 Od razu zrobi się Wam cieplej w sercu.
na ciasto: 1,5 szkl mąki do wyboru: indyjska mąka atta, mąka „Pełne Ziarno” Lubelli, lub mąka pszenna razowa + biała* 1 łyżeczka soli 1 szkl ciepłej wody do podsypywania podczas wałkowania placków: około 1 szkl mąki(może być jak wyżej lub biała) do posmarowania placków: 1/5 kostki masła lub parę łyżek oliwy z oliwek potrzebny sprzęt: kuchenka gazowa (lub płyta kuchni węglowej) metalowe szczypce patelnia wałek talerz i pasująca do niego przykrywka
* mąkę Lubelli najlepiej przesiać przez drobniutkie sitko aby odsiać z niej grubiej zmielone zboże, to samo koniecznie zrobić z mąką pszenną razową i dopiero wtedy zmieszać ją z białą w proporcji 2 części przesianej razowej, jedna część białej
1. W małej misce wymieszaj łyżką 1 szklankę mąki z łyżeczką soli i 1 szklanką ciepłej wody. Powinieneś otrzymać dość luźne i klejące ciasto.
2. Pozostałe pół szklanki mąki wysyp na stolnicę w jednym miejscu i uklep lekko. Na tak przygotowany „mączny dywanik” wyłóż łyżką mieszankę z miseczki. Obtocz miękkie ciasto mąką z każdej strony i zagniataj delikatnie tak długo aż ciasto przestanie kleić się do rąk. Każda mąka jest inna i „zabiera” mniej lub więcej wody dając rzadsze lub gęstsze ciasto. Może się okazać, że potrzebujesz dosypać więcej mąki lub nie wgnieciesz w ciasto całej maki ze stolnicy. Taka 2 etapowa metoda zagniatania ciasta na czapati moim zdaniem jest najlepsza. Dzięki niej otrzymamy najbardziej możliwie miękkie a zarazem nie klejące się do rąk ciasto. (Jeśli masz problem ze zrozumieniem opisu tej metody- po prostu w dużej misce połącz wszystkie składniki od razu i zagnieć z nich ciasto- też będzie OK.)
3. Pozostaw ciasto pod przykryciem, na blacie przez 15 minut.
4. Podziel ciasto na 12 równych części, z każdej części ulep kulkę. Ciasto będzie kleiło się do rąk używaj więc przy tym mąki. Trzymaj kulki pod przykryciem, żeby nie wysychały.
5. Posyp stolnicę oraz wałek obficie mąką.Wyjmuj kulki pojedynczo i wałkuj na dość cienkie placki,mniej więcej o średnicy 15-17cm.
6. Włącz swój największy palnik na kuchence gazowej, na największą moc i postaw na nim suchą patelnię. Rozgrzej mocno patelnię (tak, żeby zrzucona na nią kropla wody, skwierczała i natychmiast parowała).
7. Otrzep placek z nadmiaru mąki i przełóż na patelnię. Piecz przez 10-15 sekund na jednej stronie, potem odwróć (na opiekanej stronie placka powinny pojawić się białe pęcherzyki, nie powinno być brązowych plam) i piecz przez następne 8-10 sekund na drugiej stronie.
8. Zdejmij patelnię z ognia i chwytając placek metalowymi szczypcami przełóż bezpośrednio na kratkę kuchenki tuż nad palnik. Najpierw tą strona która pierwsza piekła się na patelni i opiekaj przez 5-7 sekund, potem drugą. Placek nad ogniem powinien opiec się a nawet może się w niektórych miejscach lekko przypalić oraz…spuchnąć. Czasami puchnie cały placek i wygląda jak balon (tak jak na ostatnich zdjęciach), czasami pęcherze pojawiają się tylko w paru miejscach- to też jest ok. I tak zaraz po upieczeniu spłaszczamy każdy placek.
9. Przełóż placek na talerz, jeszcze gorący spłaszcz i posmaruj po całej powierzchni odrobiną masła. Podawaj natychmiast lub… możesz też zrobić całą partię czapatów i układać jeden na drugim pod przykryciem, każdy smarując masłem. Takie odstane przez parę minut czapaty są moim zdaniem jeszcze lepsze, bo miękną pod wpływem temperatury i lekko chłoną tłuszcz którym są smarowane.Nie kruszą się i idealnie się rwą lub rolują w zależności od potrzeby.
Staraj się dokładnie otrzepywać placki tak aby jak najmniej mąki z rolowania placków dostawało się na patelnię i palnik podczas pieczenia. Mąka ta będzie się bardzo szybko palić i w krótkim czasie będziesz miał w kuchni dużo dymu. Dlatego warto co jakiś czas przetrzeć patelnię suchą ściereczką oraz wyłączyć na chwilę palnik i strzepać z niego mąkę.
Nieupieczone ciasto na czapati możesz trzymać na blacie do paru godzin a placki rolować i smażyć w razie potrzeby. Upieczone czapaty można odgrzewać trzymając przez chwilę pod przykryciem na rozgrzanej patelni.
W Indiach, w zachodnim Bengalu, a dokładniej w stanie Orissa, nad samym brzegiem oceanu leży miasto Puri. Jest ono (wraz z Bhadrinath, Dwaraką i Rameśvaram) zaliczane do Char Dham- 4 świętych miejsc pielgrzymek , które każdy pobożny Hindus powinien odwiedzić przynajmniej raz w życiu. Puri znane jest również jako Jaganatha Puri od imienia Bóstwa (Jaganath- Pan Wszechświata) rezydującego w lokalnej, starej świątyni. Bóstwo to jest bardzo nietypowe , jak na indyjskie standardy. Większość Murti (posągów Bóstw) w hinduistycznych świątyniach (ponieważ czczona jest przez pokolenia, wieki a nawet tysiąclecia) wykonana jest z trwałych materiałów takich jak marmur, kamień, brąz czy srebro. Jaganath (oraz 2 inne postacie: jego siostry i brata) wykonany jest z prosto ociosanego wielkiego kawałka drewna i pomalowany w bajecznie kolorowych barwach (zobacz tutaj ). Bóstwo czczone jest w przepięknej świątyni. Miejsce to odwiedza ponad milion pielgrzymów rocznie. Religijne pisma datują świątynię i kult Jaganatha na II w. przed Chrystusem a pierwsze zachowane historyczne wzmianki pojawiły się w IX w. i związane są z osobą Sankaracaryi- wielkiego reformatora hinduizmu, który odwiedził Puri podczas swoich podróży po kraju.
Dlaczego o tym wszystkim Wam piszę???? Dlatego, że dzisiejsze chrusty to tak naprawdę nie chrusty lecz słodycze pochodzące właśnie z Puri i nazywane tam „językami Pana Jaganatha” lub khaja.
Khaja są przepyszne i wpisują się w kanon smażonych i oblewanych syropem słodyczy serwowanych na każdej, jak Indie długie i szerokie, ulicy. „Języki Pana Jaganatha” moim zdaniem są jednak wyjątkowe i zdecydowanie zasługują na międzynarodową karierę . Dlatego postanowiłam Wam je dziś zaprezentować. Pierwsze swoje khaja jadłam jakieś 20 lat temu podczas mojej wizyty w Puri. Były wyjątkowe nie tylko za sprawą smaku ale również dlatego, że pochodziły ze świątynnej kuchni. (Jest to podobno największa kuchnia w całych Indiach).
W świątyni odprawianych jest codziennie wiele ceremonii i obrzędów związanych z rezydującym tam Bóstwem. Miedzy innymi dzień w dzień Jaganathowi ofiarowuje się ogromne ilości pożywienia (co najmniej 56 potraw w dni normalne i 108 w święta). Jedzenie to po wykonanej ceremonii, uważane jest za święte i nazywane prasadam (łaską). Wywożone jest wielkimi wozami ze świątynnej kuchni i na specjalnym placu miasta- rozdawane licznej rzeszy pielgrzymów oraz potrzebującym z całego Puri.
W świątynnej kuchni gotuje się wg. najwyższych standardów czystości, na żywym ogniu (rozpalanym podczas specjalnego rytuału, codziennie o wschodzie słońca), w jednorazowych glinianych garnkach, pożywienie tylko wegetariańskie (bez mięsa, ryb i jaj oraz paru innych produktów uznawanych w hinduizmie za nieakceptowalne w standardach świątynnych, np. cebula i czosnek) . Kucharzami są członkowie najznamienitszych lokalnych rodów. A receptury i sposoby gotowania przekazywane w nich z pokolenia na pokolenie od setek lat.
Więcej o tej niesamowitej kuchni oraz o przepięknej historii świątyni i samego Bóstwa (oraz o tym dlaczego wygląda ono tak jak wygląda) przeczytacie tutaj , na oficjalnej stronnie świątyni. A tutaj macie zdjęcie straganu sprzed świątyni gdzie sprzedawane są najpyszniejsze i najpiękniejsze khaja na świecie.
Jeśli prezentowane dziś zdjęcia zachęciły Was do wykonania tych słodyczy (i nie jesteś weganami- dla nich wersja z olejem) to polecam smażenie khaja na klarowanym maśle. Jest to czysty tłuszcz mleczny czyli masło które poprzez długie gotowanie pozbawiono całej serwatki i wody oraz innych zanieczyszczeń stałych.
Klarowane masło (powszechnie używane w kuchni indyjskiej pod nazwą ghee) zachowuje w sobie cudowny orzechowy aromat smażonego masła ale ma od niego dużo wyższą temperaturę dymienia (nawet dużo wyższą niż większość olejów). Dzięki temu może być używane do smażenie w głęboki tłuszczu ( ma także tysiące innych zastosowań zarówno kulinarnych jak i leczniczych- ale o tym może innym razem). Klarowane masło od paru lat można kupić w wielu polskich sklepach (np. w Almie, Auchan czy Biedronce- patrz na półkach obok masła- sprzedawane jest w plastikowych wiaderkach). Takie masło używane było również szeroko w kuchni staropolskiej (np. dodawane do gotowanych bulionów czy ciasta na pierogi oraz używane właśnie do smażenia słodkich ciastek).
Khaja w wersji wegańskiej smażone na oleju będą się nieznacznie różnic od tych z klarowanego masła (patrz pierwszy dyptyk w tym poście- po lewej stronie wersja wegańska, po prawej z klarowanym masłem). Płatki będą leciutko grubsze i pokryte większą ilością pęcherzyków ale nadal będą FENOMENALNIE pyszne.
Daje Wam też do wyboru dwie wersje wykończenia khaja- te posypane cukrem pudrem i te klasyczne- oblane słodkim syropem. Ja sama nie mogę się zdecydować, którą wersję wolę bardziej. Jeszcze do przedwczoraj wydawało mi się, że tą z cukrem pudrem bo smakuje jak faworki (tylko o niebo lepiej).
Po długiej przerwie, aby zaprezentować Wam przepis, zrobiłam klasyczne khaja w syropie i… zakochałam się w nich od nowa- smakują jak najlepsza baklawa- a kiedy jeszcze posypie się je uprażonymi pistacjami po prostu nie można się od nich oderwać. W sam raz na nadchodzący tłusty czwartek.
Teraz nie pozostaje mi już nic innego jak życzyć Wam smacznego oraz uprzejmie poinformować, że:
Wszystkie skargi, zażalenia i reklamacje na niedopinające się w piątkowy poranek: dżinsy, spódniczki czy bluzeczki będą z wielkim żalem ale jednak …..rozpatrywane ODMOWNIE.
PS. Szybciutko dopisuje, bo na śmierć zapomniałam. Przepisem na khaja parę lat temu podzieliła się ze mną moja internetowa koleżanka Alaksya z tego bloga. Przepis przeszedł moje modyfikacje ale zaczynałam od jej wersji, bo okazała się jedną z lepszych które próbowałam poza Puri.
na ciasto: 1 szkl. mąki 2 łyżki masła klarowanego (lub oleju w wersji wegańskiej) 1/2 szkl. ciepłej wody szczypta soli do posmarowania: 2 łyżki masła klarowanego (lub oleju w wersji wegańskiej) 2 łyżki mąki ziemniaczanej (lub skrobi kukurydzianej) do smażenia: masło klarowane lub olej na syrop: 3/4 szkl. cukru 1/3 szkl. wody 1 łyżka soku z cytryny lub zamiast syropu: cukier puder do posypania
1.Roztopione masło klarowane lub olej dodaj do mąki i wetrzyj w nią tak aby równomiernie połączyć oba składniki.
2.Dolej wodę, dodaj sól i zagnieć dość gęste ale sprężyste ciasto (jeśli potrzeba dodaj więcej mąki).
3.Zagniataj ciasto intensywnie na blacie przez co najmniej 5 minut ( to dużo dłużej niż Ci się wydaje, więc patrz na zegarek).
4.Przykryj miską i pozostaw na 15 minut.
5.Podziel ciasto na 2 części, jedną pozostaw pod przykryciem (zrobisz z nią to samo co z drugą ale dopiero po usmażeniu pierwszej partii). Drugą część ciasta rozwałkuj jak najcieniej potrafisz na prostokąt (mi wyszło około 30/15cm).
6.Prostokąt posmaruj jedną łyżką roztopionego masła klarowanego (lub oleju). Posyp równomiernie 1 łyżką mąki ziemniaczanej i zwiń ciasto w ciasny rulonik (zaczynając od krótszego boku aby rulonik wyszedł grubszy- patrz instrukcja obrazkowa pod ramką z przepisem).
7.Pokrój rulonik na 1,5cm kawałki. Każdy spłaszcz lekko palcem i delikatnie rozwałkuj (nie za mocno, inaczej khaja nie otworzą się podczas smażenia).
8.Khaja smaży się w głębokim tłuszczu nie za bardzo nagrzanym (około 170-180’C). Najlepiej robić to w woku.
9.Smażenie wymaga pewnej wprawy ale szybko się tego nauczysz, jest trochę pracochłonne ale za to JAKI efekt! Do nagrzanego oleju wrzucasz pojedynczo khaja, najpierw opadną na dno a potem będą chciały wypłynąć na wierz ale Ty im na to nie pozwolisz delikatnie raz po raz przyciskaj je i zanurzaj z powrotem w oleju (tak z 3-4 razy- one wypływają na powierzchnię, a ty je siup, znów do oleju, na same dno garnka, przytrzymujesz 2 sekundy i puszczasz, one znowu wypływają ale ty im nie pozwalasz). Spowoduje to, że pod wpływem powstałego ciśnienia khają zaczną się lekko rozwarstwiać.
10.Teraz odkładasz łyżkę cedzakową i bierzesz 2 widelce, jednym przytrzymujesz khaja, żeby nie odpływało w oleju, drugi wkładasz w lekko rozwarstwiony placuszek i zaczynasz potrząsać tak aby otworzył się bardziej. Kiedy jesteś zadowolony z rezultatu wrzucasz następny placuszek i powtarzasz czynności z łyżką cedzakową i widelcami.
11.Smaż khaja do złoto-brązowego koloru na małym ogniu. Jeśli temperatura tłuszczu będzie za wysoka to khaja na samym początku spieką się tak, że już nie da się ich otworzyć. Uważaj więc oraz studź lekko tłuszcz pomiędzy smażonymi partiami (ściągając z ognia i wrzucając do środka kawałek ziemniaka).
11.Odsączaj khaja na papierowych ręcznika ustawiając tak aby tłuszcz miał możliwość wylecieć przez szczelinki.
12. W międzyczasie, wymieszaj wszystkie składniki na syrop i zagotuj w malutkim garnuszku. Gotuj do czasu aż syrop zacznie się pienić a ostatnia kropla spadająca z łyżki będzie się lekko ciągnęła (dla osób wtajemniczonych syrop PRAWIE do nitki). Potrwa to niedługo- około 5 minut na intensywnym ogniu.
13. Ostudź syrop (jeśli po ostudzeniu jest za gęsty to dodaj odrobinę wody i podgrzej intensywnie mieszając) i delikatnie zanurzaj w nim usmażone khaja.
14.Pozwól odcieknąć nadmiarowy syropu nad garnkiem i układaj khaja na kratce w odstępach (inaczej się do siebie przykleją) do lekkiego ostygnięcia.
15.Możesz też pominąć syrop i posypać khaja obficie cukrem pudrem.
Khaja bardzo długo zachowują świeżość, tak naprawdę najlepsze są na drugi czy trzeci dzień- ale zapewniam nie doczekają tego czasu, chyba, że od razu zrobisz podwójna porcję. Jeśli chcesz przechowywać je jeszcze dłużej to lepiej trzymać khaja i syrop osobno a polewać w razie potrzeby przed podaniem.
Stopniał Wam już cały śnieg za oknem? Zróbcie sobie swój własny. Cieplutki, pachnący i słodki.
Właśnie wygrzewam się w prześwitującym przez brudne okna słońcu. Leżę i czytam, czytam i leżę. A wszystko to przy akompaniamencie spływającego z dachu roztopionego śniegu. Kap, kap, kap. Chlup, chlup, chlup. Chrup, chrup, chrup -to już nie śnieg lecz upieczone przed chwilą ciasteczka. O błoga weekendowa bezczynności!
Czy to już naprawdę wiosna? W połowie lutego? Ptaki śpiewają jak oszalałe, koty wieczorami „się marcują”, słońce pięknie przyświeca. Tylko we mnie jakoś tej wiosny nie czuć. Spędzałabym całe dnie przy kominku, wylegując się jak nasz kot. Nie przeszkadzają mi ani brudne okna, ani pajęczyny u sufitu, ani nawet wielka sterta ubrań do prasowania. Wiem, ze powinnam coś zrobić ale mi się nie chce. Powinnam napisać Wam tu piękną i elokwentną historię ale słowa i myśli nie idą dziś w parze. I jedne i drugie dryfują tylko w sobie znanym kierunku a ja nie mam siły ich dziś gonić, łapać i nawlekać na sznurek opowieści. Zamykam oczy, włączam wspomnienia i przenoszę się w inny czas i inne miejsce. Też jest nieśpieszna sobota opatulona zapachem pieczonych kruchych ciasteczek. Sobota jak każda w domu moich dziadków.
W sobotę Babcia robi wielkie porządki w kuchni. Wyrzuca wtedy z niej wszystkie krzesła, wszystkie dzieci (czyli mnie i siostrę) i swojego męża (czyli naszego dziadka). Myje, szoruje, pastuje, układa, porządkuje a przy okazji gotuje obiad i zagniata wielką górę kruchego ciasta. Wałkuje je potem na kuchennym stole, wykrawa szklanką krągłe ciasteczka, nakłuwa widelcem, układała na blachach i piecze, piecze i piecze. Na koniec każdą partię obtacza starannie w cukrze pudrze i wrzuca do wielkiej emaliowanej miski. Miska stoi zawsze na taborecie pod stołem. Idealna wysokość. Dlaczego? Zaraz przekonacie się sami.
Kiedy babcia uwija się w kuchni dziadek, moja siostra i ja ustawiamy w przedpokoju pociąg z wyrzuconych z kuchni krzeseł. My (wnuczki) wsiadamy każda do swojego wagonu a maszynista (dziadek) zabiera nas w świat.
„Gdzie moje szanowne Panie, życzą sobie dziś jechać?”.
„Może do Berlina?”
„Nie, ja poproszę do Rzymu!”.
„Oj do Rzymu to bardzo daleko- będę sprawdzał bilety chyba z 5 razy”.
„A na Syberię?”
„Oj jeszcze dalej!”
„Jak daleko?”
” Z dziesięć kontroli biletowych”.
Bilety a właściwie ich kontrole to kluczowy element zabawy. Mały problem przedstawia tylko ich zdobycie. Niestety, jedyne bilety jakie respektuje nasz konduktor znajdują się w kuchni w wielkiej misce pod stołem. Przyjemnie parzą w ręce, pięknie pachną wanilią i smakowicie brudzą palce cukrem pudrem (tak, że trzeba je potem pracowicie jeden po drugim oblizywać).
Wiadomo wszem i wobec, że JAKIEKOLWIEK jedzenie ciasteczek jest ABSOLUTNIE zabronione przed obiadem! Zarówno nam dzieciom- jak i naszemu konduktorowi- łasuchowi. No ale kto by się tam tym przejmował. Trzeba tylko cichutko zakraść się do kuchni, kiedy babcia jest czymś bardzo zajęta, wsunąć się pod stół i porwać garść ciasteczek z wielkiej miski. Jest ich tam tak dużo, że ubytek tych paru które mieszczą się w małej 5 letniej rączce nie zostanie zauważony. Musisz tylko uważać, żeby nie zostawiać za sobą śladów w postaci rozsypanego po podłodze cukru pudru- to babcia zauważy na pewno- w końcu od rana nie robi nic innego tylko szoruje i pastuje tą podłogę. Upycha się ciasteczka do kieszeni sobotniej sukieneczki lub jeśli się tam nie mieszczą pod sukieneczkę i wybiega cichutko z kuchni. Wsiada do wagonu, wyładowuje bilety i z wielkim wysiłkiem używając wszystkich palców liczy na jak długą podróż wystarczą. Czasami trzeba pobiec do kuchni jeszcze raz- ale to już naprawdę wielkie ryzyko. Dziś się udało, w dwie małe rączki zmieściło się akurat tyle biletów, żeby dotrzeć na daleką Syberię. „Proszę wsiadać! Drzwi zamykać! Odjazd! Fiu, Fiuuuuuu!”- naśladuje lokomotywę dziadek. ” Pociąg osobowy do Władywostoku, przez Wilno, Moskwę, Irkuc odjeżdża z peronu pierwszego na stacji przedpokój”. „Ale, dlaczego nie przez Rzym? Ja chcę do Rzymu!”- krzyczy moja siostra.
„Poproszę Pani bilet do kontroli „- dziadek wyciąga rękę w stronę siostry a ta wręcza mu kruche ciasteczko. Dziadek ogląda je z każdej strony, przełamuje na pół, połówkę wkłada do buzi. Zjada ze smakiem i odpowiada: „Ale to był bilet do Władywostoku, zdecydowanie smakuje jak do Władywostoku”. Oddaje siostrze drugą połówkę- „Niech Pani sama spróbuje”. Druga połowa ciasteczka ląduje w rozchichotanej buzi siostry.
„No moje Panie, uwaga, zbliżamy się do pierwszej stacji. Wilno to przepiękne miasto, jest tam dużo kościołów, jest rzeka Wilia a nawet dzielnica, która nazywa się Wilcza Łapa.”- ” Dlaczego tak się nazywa dziadku?”. „Zaraz Wam wszystko opowiem ale najpierw muszę sprawdzić bilety. Pani jeszcze nie pokazywała biletu.” Wyciągam więc lekko sfatygowane ciasteczko z kieszonki i podaje konduktorowi a ten jednym kęsem zjada jego połowę, drugą oddając mnie. „Zachować do kontroli?”- pytam. „Nie trzeba” łaskawie odpowiada konduktor. Ładuję więc swój bilet do buzi i podczas gdy słodka rozkosz rozpływa się w moich ustach, w uszach wybrzmiewa wspaniała opowieść dziadka o mieście które odwiedził podczas swojej młodości. Za sprawą następnych słodkich biletów przekroczymy Ural i usłyszymy historię o Wołdze, Moskwie, Irkucku i kolei transsyberyjskiej. A raczej o losie Polaków ją budujących. Przeniesiemy się w inny czas i inne miejsca a wszystko to za cenę paru kruchych ciasteczek. I właśnie w kulminacyjnym punkcie zabawy- kiedy nasz krzesłowy pociąg dojeżdża akurat do Władywostoku- naszą podróż w czasoprzestrzeni przerywa wychylająca się z kuchni babcia:
„Myjcie ręce – czas na obiad”- mówi a jej wzrok pada na usypaną cukrem-pudrem podłogę.
„Co tutaj tak biało?”- pyta podejrzliwie.
A dziadek, odruchowo zamiatając nogą cukier pod szafę odpowiada:
„Oj tam, oj tam, zaraz biało. Na Syberii byliśmy”.
Babcia była kucharzem bardzo spontanicznym. Nigdy nie gotowała wg. proporcji lub wagi. Nie miała też swojego zeszytu z magicznymi przepisami. Wszystkie kulinarne sekrety mieściły się w jej głowie, pieczołowicie poukładane pewnie w szufladkach obok tych z licznymi patriotycznymi wierszami i całymi rozdziałami Pana Tadeusza, które potrafiła cytować z pamięci.
Bardzo późno zrozumiałam, że Babcia nie będzie żyć wiecznie i trzeba jej przepisy jak i historię jej życia ocalić od zapomnienia. Pojechałam kiedyś do domu rodzinnego specjalnie po to uzbrojona w dyktafon i wielki zeszyt. Pytałam i notowałam, nagrywałam i pomagałam jak mogłam otworzyć odpowiednie szuflady w tak niegdyś uporządkowanej głowie Babci. Na niektóre opowieści było już jednak za późno, szufladki zatrzasnęły się na amen i nie chciały otworzyć z powrotem. Inne za to otwierały się z zadziwiająca łatwością. Tak usłyszałam wiele zupełnie nie znanych mi rodzinnych historii oraz uratowałam od zapomnienia wiele receptur na popisowe dania mojej babci.
Przepis na kruche ciasteczka niestety do nich nie należał. Sama, metodą prób i błędów, musiałam odnaleźć sposób na ten zapamiętany z dzieciństwa smak. Trochę to trwało bo okazało się, że wbrew wszelkim regułom babcia robiła kruche ciasto z miękkiego zamiast twardego masła i chyba dzięki temu jej ciasteczka smakowały tak niepowtarzalnie.
Oto moja całkiem udana próba odtworzenia smaku „słodkich biletów”. Upieczcie koniecznie i podajcie na podwieczorek. Broń Boże wcześniej! Jedzenie tych ciasteczek przed obiadem jest ABSOLUTNIE zabronione- Babcia by się na Was, jak nic, pogniewała.
100g miękkiego masła
1 czubata łyżka kwaśnej śmietany (lub jogurtu naturalnego)
2 łyżki cukru
cukier waniliowy
szczypta soli
szczypta proszku do pieczenia
ulubiony aromat do ciast (opcjonalnie)
1 i 1/4 szkl. mąki + do podsypywania
cukier puder – około 1 szklanki
1. Masło z wszystkimi pozostałymi składnikami przepisu (oprócz mąki i cukru pudru) rozetrzyj (najlepiej drewnianą łyżką) na jednolitą lekko puszystą masę.
2. Dosyp mąki i zagnieć dość miękkie lecz nieklejące się do rąk ciasto (jeśli się klei podsyp więcej mąki).
3. Zawiń ciasto w folię i włóż do lodówki na 1 godzinę.
4. Wyjmij, odrywaj kawałki, ocieplaj zagniatając parę razy ciepłymi rękami.
5. Wałkuj na lekko oprószonej mąką stolnicy na grubość około 1/2 cm.
6. Wykrawaj ciasteczka o dowolnych kształtach i układaj bezpośrednio na blachach do pieczenia.
7. Piecz w temperaturze 180’C do złotego koloru.(w zależności od wielkości od 10 do 20 minut).
8. Cukier puder wsyp do miseczki i wkładaj do niego jedno po drugim jeszcze ciepłe ciasteczka tak aby cukier dokładnie je obtoczył z każdej strony (jeśli lubisz więcej cukru pudru na ciasteczkach możesz czynność po 5 minutach powtórzyć).
9. Możesz również do cukru dodać cynamonu, wanilii lub kardamonu lub utartej skórki cytrynowej lub nie dodawać nic, ciasteczka i tak będą pyszne.
Nieupieczone ciasto możesz przechowywać w lodówce nawet do tygodnia i piec ciasteczka partiami w zależności od potrzeby. Zdecydowanie najlepiej smakują kiedy są jeszcze ciepłe i podawane ze szklanką zimnego mleka.