Czarne jagody i potrawy z nich gotowane to smak mojego dzieciństwa. Moja ukochana Babcia była człowiekiem lasu, szanowała go i kochała miłością odwzajemnioną. Przez całe wakacje, każdego roku zabierała mnie i moją siostrę „na jagody”. To zawsze były wielkie wyprawy. Wstawałyśmy wcześnie rano, ubierałyśmy kalosze, na głowę chusteczki, brałyśmy swoje małe koszyczki (pełne wiktuałów babci) i wyruszałyśmy na dworzec kolejowy. Tam wsiadałyśmy do pociągu pełnego podobnych nam „jagodowych turystów”. 5 stacji, 3 tunele i 2 mosty dalej wysiadałyśmy i szłyśmy parę kilometrów do wielkiego lasu. Choć nam wydawał się ogromny nasza babcia znała go jak swoją własną kieszeń. Wiedziała gdzie rosną najlepsze i największe jagody, gdzie można znaleźć poziomkowe polany, gdzie maliny są najsłodsze i gdzie rosną największe i najczarniejsze jeżyny na świecie.
Znała nazwy wszystkich ziół i pokazywała nam jaki można zrobić z nich użytek. Wiedziała jak odróżnić jadowitą żmiję od nieszkodliwego zaskrońca, jak siedzieć cicho i nie ruszać się żeby zobaczyć dzikie leśne zwierzęta. Jak po słońcu określić, która jest godzina, jak rozpoznać kierunki świata, jak odróżniać grzyby jadalne od trujących. Znała wszystkie leśne tajemnice: jak nazywają się różne gatunki drzew, które kwiaty są jadalne i jaki urodzi się motyl ze znalezionej gąsienicy, które ptaki kiedy odlatują do ciepłych krajów, dlaczego jelenie zrzucają rogi i czym tak bardzo zajęte są mrówki. Dlaczego nie można śmiecić w lesie i dlaczego jagody zbiera się ręcznie a nie maszynkami, które kaleczą krzaczki. Tego wszystkiego uczyła również nas, właśnie na wyprawach jagodowych.
Kiedy wracałyśmy wieczorem do domu po takiej wyprawie do lasu, Babcia choć bardzo zmęczona zawsze przygotowywała nam przepyszną kolację używając tego co akurat przywiozłyśmy z lasu. Jesienią był to smakowity sos grzybowy, w sezonie jagodowym były to jagodowe pierogi, naleśniki z jagodami, jagodowy placek lub jagodzianki.
Jeśli w lesie byłyśmy pracowite i udało nam się uzbierać dużo jagód, babcia zabierała nasze zbiory następnego ranka na targ, gdzie sprzedawała je za ogromne wtedy dla nas pieniądze. Wrzucałyśmy je potem do naszych skarbonek i oszczędzałyśmy na „coś ważnego”. Pieniędzy „jagodowych” nie wydawało się na byle co, wiedziałyśmy jak ciężko trzeba było pracować, zbierając jagódkę po jagódce i wkładając do słoiczka przywiązanego w pasie, ile razy trzeba było się schylić, ile kilometrów przejść, ile nadźwigać ciężkiego koszyka. Szanowałyśmy swoją pracę. Kolejna bezcenna jagodowa lekcja Babci. Kiedy kończyły się wakacje. My szłyśmy do szkoły a Babcia zaczynała jeździć do lasu na borówki. Wracała wieczorem bardzo zmęczona z koszami pełnymi tych czerwonych cierpkich jagód z których robiła potem przepyszne konfitury na zimę. Zaścielała piękny, wielki, secesyjny stół w salonie białym obrusem i wysypywała na niego zawartość koszyków. „Babciu! Babciu! Pamiętałaś o nas?” pytałyśmy ją z siostrą. „Oczywiście” -odpowiadała. Rozgarniała czerwone borówki i wtedy dostrzegałyśmy gdzieniegdzie, pieczołowicie wyszukane przez nią w lesie i specjalnie dla nas zebrane pojedyncze czarne jagódki. Biegłyśmy do kuchni, każda po swoją szklaneczkę i cierpliwie wybierałyśmy „nasze” jagódki ze stosu borówek. Babcia potem ucierała je każdej z nas ze śmietaną i cukrem.
Powiedzcie mi czy istnieje na tym świecie większa miłość od „Miłości Babcinej”???
Babci nie ma już z nami , odeszła parę lat temu. Wiecie jak wygląda niebo do którego poszła?
Pełno tam wielkich lasów gdzie sezon jagodowy trwa przez cały rok. Babcia codziennie wyprawia się do jednego z nich wracając z koszem pełnym dobroci. Wieczorami gotuje z nich przepyszne potrawy w swojej niebiańskiej kuchni. Stołują się u niej wszystkie okoliczne Anioły. Bardzo łatwo je rozpoznać- to te które mają najwięcej fioletowo-jagodowych plam na swoich niebiańskich szatach. Och i wiecie co jeszcze ?- nadali jej tam na pewno nowe imię. Teraz nazywa się Pani Jagoda!
W takie dni jak dzisiaj, w środku sezonu jagodowego tęsknię za Babcią najbardziej. Patrzę na mojego syna i żałuję, że to Ona nie pokaże mu i nie nauczy tych wszystkich wspaniałych rzeczy. Jak wąchać wiatr, jak słuchać ptaków, jak nie bać się deszczu i chodzić boso po trawie, jak oglądać wschody i zachody słońca, jak obejmować drzewa jak patrzeć w gwiazdy, jak pokochać las… jak być człowiekiem.
-Synku wyłącz ten komputer- proszę- Pakuj się. Jedziemy do lasu!
-Do lasu?? Po co mamo?- pyta moje dziecko.
-Jak to „po co”? -Na jagody! – odpowiadam. Wy też spakujcie się, zabierzcie swoje dzieci i pojedźcie z nimi do najbliższego lasu. Pokażcie im norę zająca, żeremie bobra czy wielkie mrowisko. Nauczcie, że te ptaki z czerwonymi główkami to dzięcioły a te z niebieskimi piórkami na skrzydłach to sójki. Znajdźcie tropy zwierząt i napijcie się wody ze strumienia, poszukajcie leśnych skrzatów i polnych wróżek, uplećcie wianki i ponadziewajcie znalezione poziomki na źdźbła trawy. Nazbierajcie jagód do koszyka, wróćcie do domu i razem upieczcie jagodzianki. Usiądźcie na werandzie ze szklanką mleka, jagodzianką w dłoni i opowiedzcie swoim dzieciom o waszym dzieciństwie. Koniecznie opowiedzcie im jak bardzo kochały Was wasze BABCIE!
JAGODZIANKI
12-15 średnich szt. żeby było szybciej, można ciasto zrobić rano przed wyjazdem do lasu,
trzeba włożyć go do lodówki,gdzie będzie na nas czekało i powoli sobie rosło.
na zaczyn: 20g. świeżych drożdży 1 szkl. ciepłego mleka 4 łyżki cukru 2 szkl. mąki (ja daję 1szkl białej i 1szkl. mąki „pełne ziarno”) 1 cukier waniliowy skórka otarta z 1/2cytryny dodatkowo do ciasta: 3/4-1 szkl. mąki 1/4 (50g) kostki roztopionego masła na nadzienie: 1 szkl. jagód (poza sezonem mogą być mrożone) 1 czubata łyżka cukru 1/2 łyżeczki mąki ziemniaczanej na kruszonkę: 2 łyżki miękkiego masła 2 łyżki cukru 1 łyżka cukru waniliowego otarta skórka z 1/2cytryny 3 łyżki mąki (ja użyłam „pełne ziarno”) 2 łyżki śmietany do posmarowania na lukier: 2 łyżki (bardzo czubate) cukru pudru 1-2 łyżeczki soku z cytryny
ZACZYN:
1. W dużej misce rozetrzyj łyżką drożdże z cukrem, cukrem waniliowym i skórką z cytryny (drożdże się rozpuszczą).
2.Zalej ciepłym (nie gorącym! inaczej zabijesz drożdże) mlekiem i wymieszaj.
3.Dadaj 2 szkl. maki i dokładnie wymieszaj łyżką (jeszcze lepiej mąkę przesiać przez sito).
4.Właśnie wykonałaś zaczyn. Przykryj miskę czystą ściereczką lub ręcznikiem.
5.Odstaw na 1/2 godz. w ciepłe miejsce. W lecie możesz postawić w osłoniętym od wiatru miejscu na słońcu, w zimie obok kaloryfera lub uchylonego piekarnika. Ważne, żeby było ciepło i bez przeciągów. CIASTO:
6.W międzyczasie roztop w rondelku 1/4 kostki masła, odstaw do lekkiego ostygnięcia.
7.Po 1/2 godziny zaczyn podwoi swoją objętość, dodawaj do niego na przemian mąkę (3/4szkl) i roztopione ciepłe ale nie gorące masło.
8.Zagniataj ciasto przez 1-2 minuty, powinno być miękkie i nieklejące się do rąk. Jeśli potrzeba dosyp jeszcze 1/4szkl mąki.
9.Jeśli idziesz na jagody, teraz odłóż ciasto do lodówki (przed pieczeniem wyjmij, przełóż do ciepłego naczynia i pozostaw pod przykryciem na blacie przez co najmniej pół godziny do wyrośnięcia). Jeśli robisz jagodzianki od razu teraz odłóż ciasto na 15 minut w ciepłe miejsce. NADZIENIE:
10. Jagody umyj osusz na papierowym ręczniku (powinny być suche), wymieszaj z cukrem i mąką ziemniaczaną (pomoże żeby jagody nie wypływały z bułeczek podczas pieczenia).
11. Ciasto rozwałkuj na placek o grubości 1cm. Nożem wycinaj kwadraty 8/8cm.
12.Nakładaj na każdy sporą łyżkę jagód i sklejaj w koperty (instrukcja na zdjęciu).
13.Układaj na posmarowanej masłem blaszce w sporych odstępach (jagodzianki urosną). KRUSZONKA:
14.Miękkie masło wymieszaj z cukrem i dodaj pozostałe składniki.
15.Rozcieraj palcami do czasu aż uzyskasz konsystencję kruszonki (jeśli potrzeba dodaj odrobinę więcej mąki).
16.Ja lubię kruszonkę bardziej chrupką i w kawałeczkach. Jeśli chcesz żeby twoja kruszonka była piaskowa(taka jest bardziej charakterystyczna dla jagodzianek) to zrób ją z roztopionego zamiast miękkiego masła, użyj wtedy też koniecznie białej a nie innej mąki.
16. Jagodzianki posmaruj po wierzchu śmietaną (dobrze ją rozcieńczyć odrobiną wody)i posyp kruszonką. PIECZENIE:
17. Przykryj blachę i odstaw do wyrośnięcia na 10 minut.
18. Po tym czasie wstaw do zimnego piekarnika, ustaw temperaturę na 180’C, zamknij drzwiczki i pozwól bułeczkom rosnąć wraz z temperaturą w piekarniku (to bardzo dobry trik do wykorzystania również z innymi ciastami drożdżowymi).
17.Piecz jagodzianki przez około 15-20 minut lub po prostu do osiągnięcia właściwego złotego koloru.
18. Pozostaw do lekkiego ostygnięcia. LUKIER:
19.W małej miseczce utrzyj cukier puder z 1 łyżeczką soku z cytryny. Powinien być gęsty ale lejący. Jeśli nie spada z łyżki cieniutkim strumieniem dodaj jeszcze odrobinę soku i utrzyj.
20. Polewaj jagodzianki odrobiną lukru i podawaj jeszcze ciepłe ze szklanką zimnego mleka.
21. Możesz jagodzianki zamrozić (przed polaniem lukrem) i rozmrażać ogrzewając w ciepłym piekarniku. Jeśli jakieś jagodzianki zostaną i chcesz je podać na drugi dzień, lepiej żeby przenocowały w lodówce, zapakowane w folię aluminiową. Rano odgrzane przez chwilę w ciepłym piekarniku będą jak świeże.
Drożdżowe ciasto potrzebuje do szczęścia 2 rzeczy: po pierwsze ciepła. Dlatego najlepiej wszystkie naczynia używane do jego wyrobu najpierw ogrzać (np. zanurzając w ciepłej wodzie), a wszystkie składniki wyciągnąć z lodówki na czas (ja zimą stawiam nawet mąkę na kaloryferze, żeby się ugrzała). Po drugie- czasu i spokoju. Dlatego nie warto się z nim śpieszyć i dać mu wyrosnąć odpowiednio długo i odpowiednią ilość razy. Odwdzięczy się niezwykłą puszystością i miękkością.
Witam serdecznie na moim blogu. Jeszcze Was wszystkich zupełnie nie znam i czuję się trochę onieśmielona.
Jak Was sobie wyobrażam? Myślę, że jesteście osobami podobnymi do mnie. Lubicie piękno zarówno to które Was otacza jak i to które nosicie w sobie. Lubicie mieć dookoła kochających Was ludzi i spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Wasze ulubione miejsce w domu to kuchnia- to Wasze królestwo. Wierzycie, że gotowanie to trochę jak alchemia lub czary, że kiedy się bardzo postaracie to wasze potrawy smakować będą waszymi myślami i uczuciami.
Czasami jesteście perfekcjonistkami i nie odpuszczacie choćby nie wiem co. Potraficie spędzić parę godzin nad problemem, którego inni nawet nie zauważyli. Co z tego?- Wy widzicie, Was to denerwuje- wiec to zmieniacie. W ogóle lubicie zmieniać świat!!! Lubicie jak coś jest zrobione dobrze- jeszcze lepiej- NAJLEPIEJ jak potraficie. Lubicie żyć pełnią życia, lubicie mieć pasje, lubicie uczyć się nowych rzeczy i spotykać nowych ludzi.
Macie też jednak gorsze dni i wtedy sobie folgujecie. Siedzicie za długo przed komputerem, jecie za dużo czekolady, nie odbieracie służbowego telefonu, zamawiacie na obiad pizzę, odpuszczacie codzienną medytację, burczycie na dzieci i pozwalacie psu samemu wyprowadzić się na spacer. I choć wiecie, że macie do tego pełne prawo to jednak wyrzuty sumienia nie pozwalają Wam trwać zbyt długo w takim stanie. Nauczono Was, że na wszelkie smutki najlepsza jest ciężka praca więc nie rozczulacie się nad sobą tylko wkładacie buty i idziecie biegać lub wyrywać chwasty w ogródku, ewentualnie wyprasujecie stertę ubrań (słuchając jakiegoś wykładu lub e-booka żeby nie marnować czasu) lub idziecie do kuchni i pieczecie ciasto. Uwielbiacie kiedy za oknem pada deszcz, cała rodzina w komplecie w domu a wy w kuchni pieczecie ciasto (to wg. Was- STAN IDEALNIE DOSKONAŁY).
Jesteście namiętnymi czytelniczkami blogów kulinarnych. Robicie to dla czystej przyjemności, wcale nie chcecie ugotować tych wszystkich potraw (a może chcecie ale ostatecznie i tak wam brakuje na to czasu). Już dawno zamieniłyście czas spędzany przed telewizorem na ten przesiedziany w sieci. Gromadzicie przepisy i zdjęcia kulinarne tak jak inne kobiety torebki i buty. Czytacie książki kulinarne jak najlepsze kryminały. Wierzycie, że gotowanie może być sztuką.
A może należycie do kategorii tych „szalejących z aparatem”? A fotografia to Wasza życiowa pasja? Odkryłyście już wielką tajemnicę, że świat widziany przez obiektyw aparatu wygląda zupełnie inaczej: piękniej, magiczniej. Dostrzegacie piękno tam gdzie inni go nie zauważają i potraficie zaczarować świat tak aby na waszych fotografiach wyglądał jak z bajki. A może jesteście do mnie zupełnie niepodobne? Może macie w życiu inne wartości, inne pasje, może myślicie zupełnie inaczej niż ja? Może nasze drogi zawsze biegłyby sobie, gdzieś obok, równolegle a dzięki temu miejscu skrzyżują się. Może spotkamy się na tym skrzyżowaniu i okaże się, że bardzo nas ciekawi co mamy sobie nawzajem do powiedzenia? Bardzo jestem Was ciekawa! Kim jesteście moje czytelniczki,(i czytelnicy?)?? Czy się zaprzyjaźnimy? Czy będziecie mnie tu często odwiedzać, wpadać na kawałek dobrego ciasta, na pogaduchy do północy? Już nie mogę się doczekać, żeby Was wszystkich poznać bo przecież powierzam Wam właśnie owoc mojej ciężkiej kilkumiesięcznej pracy. (Błagam nie pytajcie dlaczego tytuł Green Morning- sama nie do końca wiem dlaczego! Wiem za to, że wielkie podziękowania należą się Przemkowi Chojnickiemu, który wytrzymał ze mną te parę miesięcy i pomagał przy stworzeniu bloga od strony informatycznej.). Umieściłam dla Was już parę wpisów abyście mogły poczytać czego po tym miejscu się spodziewać. Każdy z nich będzie zawierał dużo zdjęć, często jakąś historię lub problem o którym chcę wam opowiedzieć oraz na samym końcu przepis- w osobnej ramce (można go wygodnie wydrukować i zabrać ze sobą do kuchni). Będą też wpisy jak ten nie do końca kulinarne, będą wpisy o fotografii. Tak przynajmniej planuję Ale któż to wie? Może życie i Wasze oczekiwania zupełnie zweryfikuje moje plany? Zajrzyjcie koniecznie również na podstrony: w „Przepisy” znajdziecie indeks kulinarny podzielony na działy. Wyszukiwać przepisy możecie także używając „Znajdź” (ta wyszukiwarka szuka również po tagach i produktach użytych do przygotowania danego przepisu). W „Kursy” zapraszam na organizowane przeze mnie szkolenia fotografii kulinarnej, w „Foto” znajdziecie moje portfolio (strasznie długo się otwiera ale chyba warto poczekać) w „Kontakt” są wszystkie linki do moich kont na portalach społecznościowych. W „Subskrybuj” można zapisać się do newslettera- czyli otrzymywać powiadomienie ma mail za każdym razem kiedy na blogu pojawi się nowy wpis. Subskrybować możecie też komentarze w danym wątku, kiedy chcecie śledzić czy odpowiedziałam na Wasze pytania. Opcja pisania i czytania komentarzy pojawia się kiedy w dany wpis wejdziecie (robi się to klikając na tytuł) jeśli tego nie zrobicie jesteście na stornie głównej („Blog”) i widzicie wszystkie wpisy jeden pod drugim ale bez komentarzy. Jest też strona „O mnie” gdzie piszę trochę o historii swojego gotowania. Może się tak zdarzyć, że przeglądarka której używacie wyświetla ten blog inaczej niż go zaprojektowałam. Dzieje się to najczęściej przy starych wersjach Internet Expolera lub Firefoxa (Mozilli). Jeśli zaktualizujecie przeglądarki problem zniknie. Tyle przewodnika po stronie. Teraz zamykam oczy i …publikuję w końcu ten blog (jeśli nie zrobię tego teraz to będę go doskonalić przez następne parę miesięcy). Mam nadzieję, że zajrzy tu chociaż parę osób. Jeśli będziesz to właśnie Ty, proszę napisz jakiś krótki komentarz. Napisz o sobie- bardzo jestem ciekawa kim jesteś? Napisz o tym jak Ci się podoba (lub nie podoba) blog. Jeśli widzisz lub spotykasz jakiś problem(z przepisem lub informatyczny) napisz również- postaram się pomóc. W ogóle postaram się „być tu dla Was”! Do zobaczenia więc na GreenMorning!
Co robisz?- pyta mój mąż? Piszę do kotleta!- odpowiadam po dłuższej chwili zastanowienia.
Dokładnie tak, bo dziś o kotletach, a przy ich okazji o doświadczeniach matki-wegetarianki w zderzeniu z żywieniem w przedszkolu i szkole. Otóż wbrew stereotypom i opinii szerszego ogółu- moje doświadczenia są tylko POZYTYWNE (i oby takie pozostały na zawsze!).
Nasz ośmioletni w tej chwili syn, od urodzenia jest wegetarianinem. Od 2 roku życia opiekowały się nim nianie. I choć wszystkie były wspaniałe (pierwsza niania była wegetarianką następne już nie) to posiłki zawsze gotowałam mu osobiście bo uważałam, że nikt nie zrobi tego lepiej (klasyczny syndrom Matki Polki- znacie go?). W wieku 4 lat Kacper dojrzał do edukacji zbiorowej i postanowiliśmy wysłać go do przedszkola.
No i się zaczęło! Kuluarowe rozmowy ze znajomymi rodzicami wege-dzieciaków, przekazywane szeptem rekomendacje miejsc, rozpatrywanie dowożenia dziecka 15km w jedną stronę dziennie do wegetariańskiego przedszkola. W końcu złapaliśmy się za głowę i stwierdziliśmy, że spróbujemy inaczej. Znaleźliśmy zwykłe prywatne przedszkole niedaleko naszego osiedla, miało 2 cechy o które nam chodziło: po pierwsze było małe po drugie miało swoją kuchnię i kucharkę na miejscu. Odwiedziliśmy przedszkole i porozmawialiśmy z Panią Dyrektor przedstawiając jej nasze wymagania co do diety i jej restrykcyjnego przestrzegania u Kacpra.
Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu spotkaliśmy się z bardzo przychylnym odbiorem a kiedy poznaliśmy osobiście kucharkę w osobie kochanej cioci Leny- wiedzieliśmy już, że trafiliśmy do właściwego miejsca. Dla pewności spisaliśmy odpowiedni dokument wyszczególniający czego nasze dziecko nie powinno jeść a co wg. nas powinno jeść aby jego dieta była dobrze zbilansowana. Dołączyliśmy dokument do umowy zawartej z przedszkolem z klauzula, że „nawet jednorazowe nierespektowanie diety Kacpra będzie wiązało się z zerwaniem umowy z naszej strony w trybie natychmiastowym” i … rzuciliśmy się na głęboką wodę.
Dokumentu nigdy nie użyliśmy. Kacper zawsze kiedy trzeba miał przygotowywane osobne posiłki, dbano o to, żeby jadł co trzeba i nie dotykał tego czego jeść mu nie wolno. Na początku jeszcze coś do tego przedszkola donosiliśmy po krótkim jednak czasie ciocia Lena stanęła na wysokości zadania i gotowała dla Kacpra wszystko sama, łącznie z osobnymi zupami (bez wywaru mięsnego), sosami i różnego rodzaju kotletami. To właśnie w przedszkolu Kacper nauczył się, że nie wszystkie cukierki może jeść (w domu nie miał przecież takiej potrzeby-tam były same dobre). Panie przedszkolanki były gorliwsze od nas samych za każdym razem czytając skład drobnym maczkiem wypisany na papierkach. Cukierki z żelatyną były skrupulatnie eliminowane a my często dostawaliśmy telefon z zapytaniem czy nasze dziecko może zjeść to czy tamto. Wszyscy nasi znajomi zachwycali się, ze nasz 5 latek jest taki świadomy swojej diety i pięknie zawsze pyta czy aby na pewno może zjeść proponowaną mu przez innych przekąskę, pytając po kolei o wszystkie niedozwolone składniki. Głupio było nam się przyznać, ze cała zasługa należy się niestety nie nam lecz Paniom Przedszkolankom. Każde, nawet najlepsze, przedszkole kiedyś jednak się kończy. Pełni obaw zaczęliśmy szukać szkoły. W międzyczasie przeprowadziliśmy się na wieś gdzie tuż za rogiem naszej ulicy była lokalna szkoła. Wybrałam się tam na spotkanie z Dyrektorem, który okazał się miłym i otwartym człowiekiem. Wśród moich pytań o edukację i warunki panujące w szkole oczywiście nie mogło zabraknąć tego o dietę Kacpra i możliwość stołowania się dziecka w szkole. „Nie będzie, żadnych problemów”- usłyszałam-„zaraz przedstawię Panią naszym Paniom Kucharkom”. I faktycznie, uwierzycie czy nie- nie było i nie ma żadnych problemów. Kacper je w stołówce szkolnej posiłki wegetariańskie! A przemiłe Panie kucharki starają się aby wyglądały one tak samo jak posiłki innych dzieci. Nawet zupy gotowane są dla niego oddzielnie bez wywaru mięsnego. Jedyne co donoszę do szkoły to wszelkiego rodzaju kotlety. Najczęściej raz na miesiąc robię ich więcej i porcjuję a panie kucharki trzymają je w zamrażarce.
Na potrzeby stołówki szkolnej powstał właśnie ten przepis na kotlety mielone, okazał się tak dobry, ze na stałe wszedł również do naszego domowego menu. Moje dziecko jednak cały czas twierdzi, że kotlety serwowane w stołówce są o wiele lepsze niż te domowe. „Przecież to te same kotlety”- odpowiadam. „Nie!!”- kategorycznie zaprzecza moje dziecko i może ma rację. Może życzliwość i serdeczność okazywana dzieciom przez Panie Kucharki w naszej szkole w jakiś magiczny sposób przenika do gotowanych przez nie posiłków, czyniąc je smaczniejszymi. Kiedy z nimi rozmawiam nigdy nie wyrażają się o dzieciach inaczej niż „nasze aniołeczki”. Dla mnie to one są jak anioły zesłane przez Boga po to żebym ja pracująca matka-wegetarianka mogła spać spokojnie.
Wiem jednak, że nie wszystkim się tak szczęści jak nam. Niedawno poznałam Magdę Sikoń, chodzący ideał Matki Polki- Wegetarianki. Magda wraz z mężem prowadzi bardzo popularny portal dla rodzin wegetariańskich wegemaluch.pl. Jest też sprawczynią jednego z ostatnich „wielkich cudów wegetariańskich”. Jej petycja o uznanie diety wegetariańskiej i danie możliwości wyboru takiej diety dzieciom w stołówkach szkolnych była przełomowym wydarzeniem. Zapoczątkowała dyskusję na ten temat w Ministerstwie Zdrowia, Edukacji, Instytucie Żywności i Żywienia i Sanepidzie. Magda otrzymała pozytywną opinię na temat diety wegetariańskiej u dzieci od Ministerstwa Zdrowia i Instytutu Żywności i Żywienia (możecie przeczytać je tutaj). Teraz pracuje nad międzyresortowym spotkaniem w Ministerstwie Zdrowia. Wszystko to robi sama. Przesympatyczna szczupła, sięgająca mi do ramion kobieta. „Skąd bierzesz tyle siły żeby walczyć za nas wszystkie”- pytam Magdę. „Robię to dla niej” – odpowiada wskazując na swoją ukochaną córeczkę Kaję. Dzięki Ci Kaju że pojawiłaś się na świecie, za twoją sprawą wiele wegetariańskich dzieci w Polsce będzie miało lżej. Dzięki Ci Magdo: że Ci się chce, że się nie poddajesz, że masz tak wielką determinację, że ( jak sama mówisz) „kiedy cię wyrzucają drzwiami i oknami to Ty wracasz kanalizacją” . Od dawna w naszym polskim wege-świecie nie było tak walecznej kobiety, był to dla mnie zaszczyt poznać Cię osobiście.
Właśnie od Magdy wiem, ze wiele wege-rodziców ma problemy w przedszkolach i szkołach. Dużo dzieci ze względu na dietę, nie jest przyjmowanych do przedszkoli a tam gdzie rodzicom uda się wywalczyć przyjęcie dziecka rzucane są im kłody pod nogi. Portal Magdy prowadzi listę przedszkoli i szkół przyjaznych wege-maluchom. Sama Magda (na potrzeby spotkania w Ministerstwie Zdrowia) gromadzi też przykłady dyskryminacji, które spotkały wege-rodziców i dzieci w placówkach edukacji publicznej. Jeśli macie lub mieliście tego typu problemy, napiszcie koniecznie do Magdy. Wasze doświadczenia mogą pomóc jej a w konsekwencji nam wszystkim ale co najważniejsze- naszym dzieciom.
Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie i życzę samych aniołów we wszystkich stołówkach: szkolnych, przedszkolnych, żłobkowych i tych kolonijnych oraz obozowych też. Wakacje przecież tuż, tuż!
A teraz jeszcze parę słów o kotletach.
W przepisie używam paru dziwnych mało popularnych składników. Pierwszy to granulat sojowy- jest to coś identycznego jak suszone kotlety sojowe, tylko rozdrobnione . Dzięki temu gotuje się szybko i ma od razu odpowiednią konsystencję. Wydaje mi się, że zwykłe kotlety sojowe gotowane odpowiednio długo potem odcedzone i zmielone- też spełnią swoją rolę w tym przepisie. Drugi to panko. Panko to panierka używana w kuchni japońskiej. Jest to mieszanka okruszków chleba i płatków drożdżowych. Panierowanie w niej daje bardziej chrupiący efekt i moim zdaniem nie nasiąka ona tak tłuszczem przy smażeniu jak zwykła bułka tarta. Odkąd spróbowałam panko- nie używam nic innego do panierowania. Trzeci składnik to asafetyda. To przyprawa bez której nie potrafię egzystować w kuchni. Choć ten przepis bez niej się obędzie to wiele innych, które na pewno zaprezentuje na tym blogu już nie. Dlatego warto zainwestować parę złoty i mieć to cudo w swojej szafce z przyprawami- obiecuję, ze wykorzystasz ją ze mną do dna. Jest to aromatyczna (lepiej powiedzieć śmierdząca) żywica z drzewa o tej samej nazwie. Smak ma lekko cebulowy. Na rynek światowy produkuję asafetydę tylko parę firm. Najczęściej są to mieszanki czystej asafetidy (w takiej formie jest zbyt aromatyczna i psuje smak potrawy) z odrobiną mąki, kurkumy i innych przypraw. Nie wszystkie firmy produkują moim zdaniem dobre mieszanki. Najlepsza asofetida wg mnie to ta firmy Vandevi. Od 20 lat używam tylko tej i za nią mogę ręczyć. Parę razy kupiłam przyprawę z innych firm i niestety wyrzuciłam do kosza. Postaram się napisać o asafetydzie zupełnie osobny wpis. Moim zdaniem w pełni na to zasługuje.
1szkl. granulatu sojowego (chodzi o coś takiego) 1/2szkl. płatków owsianych górskich 1/4szkl. innych płatków zbożowych(żytnich, pszennych, orkiszowych) 2 łyżki bułki tartej 1/2łyżeczki soli 1/2łyżeczki pieprzu 1/2łyżeczki asafetydy(niekoniecznie) 1/2 drobniutko posiekanej cebuli(niekoniecznie) inne przyprawy do smaku (co lubisz, np. słodka lub ostra papryka, pieprz ziołowy)
dodatkowo: 5 szkl. słonego i przyprawionego domowego bulionu warzywnego lub w mojej wersji ekspresowej: 5 szkl wody 1 łyżka soli 1 łyżka bulionu w proszku(np. takiego) przyprawy do smaku (ja dodaję tylko 1/2 łyżeczki asofetidy) do panierowania:1/2szkl panierki panko (np. takiej) lub bułki tartej do smażenia: olej rzepakowy
1. Zagotowujesz bulion.
2.Wrzucasz granulat sojowy i gotujesz 1 minutę.
3.Wrzucasz płatki i gotujesz razem 5 minut.
4.Odcedzasz na sitku.
5.Pozostawiasz na sitku do lekkiego ostygnięcia. Sitko stawiasz na garnku aby zebrać resztki płynu (użyjesz go potem).
6.Przerzucasz masę z sitka do miski (może być jeszcze ciepła, ważne, żeby nie parzyła Ci rąk).
7.Dodajesz bułkę tartą, pieprz, sól, asafetydę lub/i cebulę (jeśli używasz) oraz 4-5 łyżek płynu który zebrał się w garnku.
8.Masa powinna być zwarta ale im wilgotniejsza tym smaczniejsza (reguluj wilgotność dodatkowym płynem lub bułką tartą).
9.Formuj kotlety- ja preferuje malutkie 5cm średnicy i 1,5cm wysokości (po prostu uważam, że usmażona „skórka” kotleta jest najsmaczniejsza a w mniejszych kotletach jest jej procentowo więcej).
10.Panieruj kotlety od razu po uformowaniu w panko lub bułce tartej.
11.Jeśli chcesz kotlety zamrozić- zrób to teraz. Włóż do suchych, plastikowych pojemników i umieść w zamrażarce.
12.Smaż na patelni na oleju do złoto/brązowego koloru.
13.Odsączaj na papierowych ręcznikach.
14. Podawaj jak lubisz, do obiadu, na kanapki, do sałatki.
Pamiętaj, kotlety przejmą smak bulionu- ale tylko jakieś 40-50% jego intensywności. Dopilnuj więc aby bulion był (nawet przesadnie) aromatyczny, smaczny i słony. Jeśli nie używałaś nigdy asafetydy i panko- polecam z całego serca. O obu tych produktach piszę w poście. Warto przeczytać.
Mieszkamy w otulinie Parku Krajobrazowego a więc tuż przy lesie. Na połowie naszej działki, rośnie przepiękny starodrzew. Są tam sosny, dęby, klony i brzozy. Mamy nawet pomnik przyrody, stary dąb o imieniu Józef. Z okien wszystkich naszych sypialni są widoki na korony tych drzew. Uwielbiamy z mężem leżeć rano i obserwować toczące się na drzewach życie. Mieszka tam wiele gatunków ptaków. Są dzikie gołębie, szpaki, sójki, moje ukochane rudziki, sowy!(o nich innym razem). Jednak królowymi tej sceny zdecydowanie są wiewiórki. Cóż to są za zabawne stworzenia. Moja babcia zawsze mówiła, że Pana Boga musiał ktoś rozśmieszać kiedy stwarzał niektóre zwierzęta. Na pewno tak było przy wiewiórkach. Przynajmniej „nasze” wiewiórki są zupełnie szalone. Biegają i skaczą po drzewach jakby miały w ogonach małe motorki. Z moich obserwacji wynika że w 50% wypadków robią to dla zwykłej zabawy. Bo jak inaczej wyjaśnić wielokrotne ślizganie się po świeżo napadanym śniegu czy celowe przebieganie nad towarzyszką zabaw aby obsypać ją śniegiem spadającym z gałązek pod stopami? Wiewiórki są też bardzo ciekawskie i niestety nie umieją pływać – te dwie cechy przyprawiły jedną z nich o śmierć w rozkładanym basenie(ku naszej wielkiej rozpaczy). Uwielbiają również żywić się na naszym kompostowniku, rarytasem są tam skórki od bananów. Jest jednak taki czas w roku kiedy z okien sypialni nie wypatrzysz ani jednej wiewiórki. Wszystkie przenoszą się za dom a my mamy pewność że właśnie dojrzały orzechy. Z tyłu domu rośnie niewielki sad owocowy a w nim dwa ogromne orzechy włoskie. W sezonie zbiorów można tam wypatrzeć wiele wiewiórek. Nie pomaga żadne ich straszenie, podchodzenie pod drzewa, robienie hałasu. Wiewiórki najwyżej wejdą wyżej na gałęzie lub co bardziej prawdopodobne zrzucą łupinkę od orzecha na głowę. Jesienią nagle robią się mniej figlarne, bardziej pracowite, zajęte. Cały czas gdzieś gonią, coś zakopują, ukrywają swoje skarby, zmieniają zdanie, rozkopują, szukają nowej kryjówki. I choć same się w tym wszystkim chyba gubią, cel mają jeden- znaleźć a potem ukryć przed innymi jak największa ilość orzechów. I żebyście zrozumieli jaka to skala wyobraźcie sobie klasyczną reklamówkę z supermarketu wypchaną po brzegi orzechami włoskimi. Taką właśnie torbę zakupiliśmy pierwszego miesiąca kiedy przeprowadziliśmy się do nowego domu. Dowiedzieliśmy się, że na działce mieszkają wiewiórki i mieliśmy wielki plan oswajać je, żeby z czasem jadły nam z ręki jak te z Łazienek Królewskich. Zostawiliśmy torbę na werandzie i zapomnieliśmy o niej na 2 krótkie dni. Po tym czasie na dnie torby zostało smętne parę orzechów. Okazało się, że 2 wiewiórki przez tak krótki czas wyniosły z naszej werandy „towar” rozmiarem przekraczający parokrotnie ich wielkość. A ci którzy obserwują wiewiórki wiedzą, że są one w stanie na raz przenieść tylko to co mieści się w ich pyszczku. Wszystkie łapki muszą mieć wolne kiedy biegają. Jeden orzech włoski ledwo mieści się do pyszczka wiewiórki dwa nie zmieszczą się choćby nie wiem co. Do tego reklamówka leżała na widoku w miejscu gdzie kręcą się ludzie, mogły więc to robić niezauważone tylko w tych porach dnia kiedy śpimy lub nie ma nas w domu.
A teraz wyobraźcie sobie, że wiewiórek jest więcej niż dwie i mają do dyspozycji parę tygodni. Możecie zapomnieć, że zbierzecie jakiekolwiek orzechy z drzew, wiewiórki zajmują się nimi „na bieżąco”. Właściwie to dlaczego mamy zakładać (nie tylko my ale i wiewiórki) że jesteśmy właścicielami tych drzew i ich plonów. Wiewiórki mieszkały tutaj zanim się wprowadziliśmy i pewnie od zawsze zaopatrywały się na zimę w orzechy w tym sadzie. Wielką arogancją (tak typową dla gatunku ludzkiego) byłoby przepędzanie wiewiórek i zagarnianie wszystkich orzechów dla siebie. Daliśmy więc spokój a po orzechy chodziliśmy do sklepu… Aż tu ostatniej jesieni trafił się wielki urodzaj orzechów. Choć stołowały się u nas wszystkie okoliczne wiewiórki- nie dały rady zebrać wszystkiego- zostało również coś dla nas.
Wiele wieczorów tej zimy spędziliśmy więc przed kominkiem łupiąc orzechy. Każdy z nas ma inną technikę: mój mąż bierze dwa orzechy i po prostu zgniata je pomiędzy dłońmi, syn (8-latek) używa młotka robi przy tym dużo hałasu i ma wielką frajdę. Ja nauczona przez babcię używam noża- wkładam jego czubek pomiędzy 2 łupinki i przekręcam. Orzech otwiera się i łatwo z niego wyjąc nienaruszone 2 połówki orzechowego serca. Trzeba wykazać się dużą siłą woli, żeby nie zjeść ich od razu tylko odłożyć do miseczki. Kiedy miseczka jest pełna idzie się do kuchni, wyciąga starą ciężką patelnię, drewnianą łyżkę i brązowy cukier, niedługo potem w całym domu pachnie karmelem i przyprawami. Z tą samą miseczką, teraz wypełnioną już orzechami w karmelu, idzie się na górę do sypialni, siada w fotelu przed oknem i jak w najlepszym kinie (pogryzając orzeszki) ogląda przyrodniczy film o wiewiórkach. Jeśli nie puszczają akurat filmu o wiewiórkach zawsze jest coś innego interesującego do obejrzenia. Te orzechy zdecydowanie lepiej smakują przed oknem z widokiem na ogród niż przed telewizorem. Spróbujcie koniecznie!
WŁOSKIE ORZECHY W KARMELU
lub: nerkowce, migdały, laskowe.
200g orzechów łuskanych (po przebraniu)
1 szkl. brązowego cukru (może być biały)
1 łyżka masła (można pominąć będzie wegańsko)
2 łyżki wody
1/4 łyżeczki cynamonu
szczypta kardamonu
Orzechy przebierz, usuń kawałki łupinek, wybierz duże ładne sztuki.
Wysyp na suchą blachę do pieczenia.
Nagrzej piekarnik do 180’C i wstaw orzechy na 10 minut.
Mieszaj orzechy co 2-3 minuty.
Orzechy lekko się upieką,wyciągnij i odstaw do ostygnięcia.
Na ciężkiej patelni lub w rondlu o grubym dnie rozpuść masło, wsyp cukier i dodaj wodę.
Rozprowadź cukier po jak największej powierzchni dna patelni.
Smaż cukier (na średnim ogniu) od czasu do czasu mieszaj.
Nie odchodź od patelni nawet na krok!
Cukier po paru minutach zacznie się rozpuszczać.
Mieszaj od czasu do czasu.
Po następnych paru minutach rozpuszczony cukier zacznie zmieniać kolor na ciemniejszy.
Teraz mieszaj intensywnie i nie pozwól by w niektórych miejscach cukier ciemniał szybciej niż w innych.
Jeśli twój karmel zacznie dymić i wydzielać nieprzyjemny gorzki zapach- oznacza, że się przypalił- wyrzuć go i zacznij wszystko od nowa.
Kiedy cały cukier będzie płynny i pięknego złoto-bursztynowego koloru, zdejmij patelnię z ognia.
Dodaj przyprawy- zamieszaj.
Wsyp orzechy i mieszaj do czasu aż karmel oblepi je wszystkie dość równomiernie.
Mieszaj dalej aż orzechy przestaną się do siebie kleić.
Wysyp na blaszaną tacę i pozostaw do ostygnięcia.
Patelnia po smażeniu karmelu nie chce się domyć? Zagotuj w niej wodę- cały karmel się w niej rozpuści i nic nie trzeba będzie szorować. Pamiętaj również, że rozpuszczony cukier jest piekielnie gorący (ma dużo wyższą temperaturę niż wrzątek), dlatego uważaj bo bardzo łatwo dorobić się paru pęcherzy na palcach (wiem z autopsji).