Mus jabłkowy

Zostaną po nas tylko drzewa…

  Znacie historię Johnego Appleseed?

  Wydaje się, że legendę tego ” Jabłkowego Pioniera”- zna każde amerykańskie dziecko. I choć dla wielu Johny Appleseed pozostaje tylko bohaterem tej disneyowskiej kreskówki  -człowiek taki istniał naprawdę i był bardzo interesującą postacią.

jabłka

        Nazywał się Jony Chapman i żył 200 lat temu na terenie Stanów Zjednoczonych. Legenda głosi, że był wędrowcem, którego współcześni mu postrzegali jak „niespełna rozumu”, podczas gdy on wędrował po całych Stanach i wszędzie gdzie tylko mógł sadził jabłonie. Używał do tego pestek jabłek, pieczołowicie przechowywanych w małej torbie na ramię- jedynym bagażu i majątku jaki posiadał.

       W rzeczywistości Chapman działał nieco inaczej. Na terenach jeszcze nie zaludnionych przez osadników- wykupywał nieduże działki, które ogradzał, uprzątał i zakładał na nich szkółki sadownicze. Kiedy jeden teren został zagospodarowany, Johny przenosił się do następnego miejsca i robił to samo. Po paru latach, był już właścicielem wielu szkółek, które odwiedzał regularnie, dbając o drzewa i sprzedając sadzonki okolicznym osadnikom. Zbierał nasiona z jednego sadu aby posadzić je w innym miejscu, podróżował wszędzie pieszo i żył na łonie natury.  O ile sposób sadzenia drzew i organizacji biznesu w rzeczywistości różnił się od legendy o tyle wiele innych informacji o Johnym Appelseed znajdują potwierdzenie w faktach.

mus jabłkowy       Johny Chapman żył ponad 70 lat i większość tego czasu spędził podróżując. Jak na swoje czasy był osobą bardzo ekstrawagancką (żeby nie powiedzieć dziwaczną). Po pierwsze jego wygląd- większość świadków zgadzała się co do tego, że Chapman prawie zawsze (nawet zimą) chodził boso, za swoje jedyne ubranie mając często worek po kawie przepasany sznurkiem. Za jedyny bagaż w licznych dalekich podróżach Chapman miał skórzaną mała torbę, zawsze pełną nasion, rondel (który najczęściej nosił na głowie zamiast kapelusza)  i … Biblię.

      Był wspaniałym mówcą (kimś nawet w rodzaju kaznodziei), kochały go dzieci i osadnicy z wielką chęcią przyjmowali pod swój dach. On jednak wolał nocleg w lesie pod gołym niebem, gdzie spał zawsze przy malutkim ognisku. Był niesamowicie wrażliwy na los zwierząt i wszystko na to wskazuje, ze był wegetarianinem. Zachowały się relacje, o tym jak Chapman gasił ogniska w miejscach gdzie mogły one spowodować śmierć owadów lecących do ognia. Podobno odmawiał jedzenia mięsa jak i np. jeżdżenia konno- gdyż uważał, że koniom jak i innym zwierzętom należy się wolność. Parę razy wykupił stare „bezużyteczne” konie, ratując zwierzętom tym życie i płacąc właścicielom za ich dalsze utrzymanie.

       Wielkim szacunkiem darzył rdzennych mieszkańców Ameryki. Znał podobno wiele indiańskich dialektów na tyle dobrze by móc porozumiewać się z Indianami w paru Stanach- robił to często i z wielką przyjemnością.  Pomagał finansowo ubogim. Rozdawał swoje sadzonki za darmo tam gdzie osoby potrzebujące nie miały czym zapłacić lub jako zapłatę przyjmował cokolwiek- jedzenie, ubrania, przedmioty codziennego użytku- którymi potem i tak dzielił się z  ubogimi.

       Bosy, w podartym ubraniu, za braci i siostry posiadający zwierzęta, wykluczonych i ubogich. Przez współczesnych sobie uważany za osobę niespełna rozumu.  Z  Biblią jako jedynym bagażem…. Czy on Wam KOGOŚ nie przypomina???

jabłka zielone       Miałam Wam dziś napisać o zupełnie innym aspekcie tej historii-  jak wielu znałam tylko LEGENDĘ Johnego Appleseed (jakby to przetłumaczyć? Jaś Ziarenko?)- kiedy zaczęłam szukać głębiej poznałam prawdziwego, niesamowitego człowieka- no i się rozpisałam. A ten post miał być o czymś zupełnie innym- o tym, że warto sadzić drzewa- szczególnie owocowe. Są niezwykle pożyteczne i mogą być pięknym śladem, który pozostawimy po sobie dla potomnych. W Indiach sadzenie drzew jest zaliczane do kategorii dobrych uczynków na równi ze spełnianiem wielu rytuałów religijnych. Dlaczego? Bo błogosławić będą cię za to całe pokolenia ludzi nawet już po twojej śmierci.  Ile razy w dzieciństwie wspinaliście się na drzewa owocowe? Do ilu sadów się zakradaliście, żeby posmakować zakazanych owoców? Ile było z tego frajdy i pyszności? Z ilu drzew w swoim życiu jedliście owoce?

 Czy kiedykolwiek pomyśleliście o osobach, które te drzewa posadziły?
Ja robię to odkąd sięgam pamięcią.

mus jabłkowy

        Widok z okien mojego rodzinnego mieszkania wychodził na drzewo czereśniowe. Tak ogromne, że wielkością dorównujące 3 piętrowej kamienicy. Kiedy moi dziadkowie sprowadzili się tu po wojnie i wraz z innymi mieszkańcami osiedlili w tej wielkiej poniemieckiej kamienicy, podzielili ziemię wokoło na malutkie ogródeczki gdzie uprawiali swoje warzywa. Drzewo czereśniowe pyszniące się za domem było tak wielkie i piękne, że postanowiono aby „zostało wspólne”. Każdego sezonu, kiedy dojrzewały czereśnie, wszyscy „tatusiowie”  wchodzili na drzewo i zrywali pełne torby owoców. Wysypywano to wszystko potem do skrzynek i dzielono po równo pomiędzy rodziny.  Wszystkie „mamusie” przez następne parę dni robiły setki kompotów a wszystkie dzieci przez te parę dni bolał brzuch od „czereśniowego obżarstwa”- tak przynajmniej głosi podwórkowa legenda i opowieści starszego pokolenia sąsiadów. Za naszych czasów, była już tylko „wolna amerykanka” czyli wszystkie dzieciaki przez cały czerwiec i lipiec godzinami przesiadywały na tym drzewie. Tam zawiązywaliśmy wakacyjne przyjaźnie, tam dyskutowaliśmy do ciemnej nocy, tam całowaliśmy się po raz pierwszy.  Na naszym podwórku przestawałeś być maluchem, nie wtedy kiedy nauczyłeś się palić zapałki czy robić inne zakazane rzeczy- lecz wtedy kiedy samodzielnie nauczyłeś wspinać się na CZEREŚNIĘ.

       Całe swoje dzieciństwo budziłam się i zasypiałam z widokiem na to piękne drzewo i od kiedy dojrzałam do świadomości, że moi dziadkowie nie mieszkali w tym miejscu od zawsze lecz przesiedlili się tutaj z Kresów- od tej pory zaczęłam sobie wyobrażać ludzi, którzy to drzewo mogli zasadzić. Zostało mi tak do tej pory. Gdziekolwiek widzę opuszczony stary sad, lub owocowe drzewa rosnące na skraju wsi- przystaję i myślę o ludziach, którzy te drzewa posadzili. Kim byli? Dlaczego to zrobili? Czy mieli okazję doczekać czasu kiedy drzewa wydały owoce? Jakie przetwory z tych owoców na zimę robili? Czy ich dzieci budowały domki na tych drzewach?? Czy zasiadali do obiadu w cieniu tych drzew?  Czy byli szczęśliwą rodziną? Jaki los ich stąd przegnał? Dlaczego nie pozostało po nich już nic- tylko te drzewa?

jabłka w sadzie       Historia bywa przewrotna i często okazuje się, że „zostają po nas tylko drzewa”. Dlatego sadźmy je, tak jak robił to Johny Appleseed, tak jak robili to nasi dziadkowie i rodzice. Nie sadźmy tylko modnych tui czy innych zaprojektowanych przez architektów krajobrazu krzewów. Sadźmy drzewa owocowe! Uprawiajmy warzywa zamiast trawników! Przekażmy tą wiedzę naszym dzieciom, niech rozumieją, że jabłka rosną na drzewie, nie w supermarkecie i że to wielka frajda takie drzewo zasadzić  i własnoręcznie pielęgnować, że to projekt na lata, dekady, że to ślad który pozostawimy po sobie na ziemi.

       Wszystko to pisze Wam siedząc otulona kocem pod wielką i piękną jabłonią w moim ogrodzie. Odkąd się tu sprowadziłam błogosławię osobę, która to drzewo zasadziła. Wyobrażam sobie, ze była to Hrabina, której przed wojną mój dom służył jako domek letniskowy. Wiem o niej tylko tyle, że nazywała się Krystyna i podczas II wojny światowej ukrywała w naszej piwnicy rodziny żydowskie. Czy posadziła to drzewo własnoręcznie? Czy zleciła to swojemu ogrodnikowi? Nie wiem i pewnie już się nie dowiem. Jednak za każdym razem, kiedy jem pyszną szarlotkę lub mus jabłkowy z owoców tego drzewa myślę o Hrabinie-Krystynie bardzo ciepło. Może legenda o niej nie urośnie jak ta o  Johnym Appleseed ale nasza rodzina zapamięta ją na pewno i błogosławić będzie każdej jesieni. Miejmy nadzieję, ze nas kiedyś również wspomną i pobłogosławią. Wszyscy Ci, jedzący owoce z jabłoni, wiśni, grusz i moreli które zasadziliśmy w naszym ogrodzie.

A Was? Będzie ktoś wspominał? Zostaną po Was jakieś drzewa??

jabłka przetwory

PIEŚŃ O OSTATECZNOŚCI
*
Zostaną po nas tylko drzewa
Milczenie chmur które odchodzą w dal
Tylko śpiew ptaków nie zaginie
A czym jest miłość – nadal nie wiem.
*
I wciąż przeżywam ją od nowa
Jak gdybym jej nie miał już dosyć
A gdy odchodzi znów bez słowa
Zostawia dziwny krąg tęsknoty.
*
Wszystko przeminie – pozostaniesz
Świetlistą smugą na ekranie
I nikt nie znajdzie twego cienia
Kiedy ustanie migotanie, mi-go-ta-nie.
*
I nie rozpoznasz siebie nigdy
Nikt Ci niczego nie podpowie
Czym genialność, czym prostota
Czym jest istnienie i czym człowiek.
*
I znowu chmury ponad nami
Księżyc i gwiazdy jak sen złoty
Który pozwala nam odpocząć
I wejść w kolejny dzień tęsknoty.
*
Zostaną po nas tylko drzewa
Milczenie chmur, które odchodzą w dal
Tylko śpiew ptaków nie zaginie
A czym jest miłość??? – NADAL NIE WIEM.

 



Życie jest Piękne!

IMG_8975

  Przydarzyła mi się dziś dość dziwna sytuacja. Jechałam właśnie rowerem na jedną z moich zwyczajowych przejażdżek fotograficznych…

       Zawsze wygląda to tak samo. Późnym popołudniem, kiedy światło jest najwspanialsze, pakuję swój aparat do torby, torbę do koszyka na kierownicy, siebie na rower i udaję się w nieznane. Jadę tak długo aż zauważę coś szczególnie pięknego- wtedy gwałtownie skręcam z drogi.  Najczęściej kończę gdzieś na przydrożnej łące, w starym sadzie, na polu w łanach zboża, w czyimś ogródku czy na leśnej polanie. Nie ważne gdzie to jest , dla mnie zawsze jest to miejsce magiczne. Kiedy zaczynam patrzeć przez obiektyw aparatu, świat wokoło pięknieje a ja przenoszę się do krainy magii.

IMG_0194

       Otóż dzisiaj, kiedy  po raz kolejny miałam przenieść się do świata magii i właśnie gwałtownie skręcałam rowerem z drogi, usłyszałam za plecami komentarz…  ” No i poszła SRAĆ!”… (przepraszam za dosłowny i wulgarny cytat). Odwróciłam się, mając nadzieję zobaczyć jakiegoś pijaczynę i ujrzałam niestety „normalnego” Pana lat około 25 jadącego markowym rowerem. Komentarz na temat moich czynności fizjologicznych był skierowany do towarzyszącej mu kobiety (markowe ciuchy, tipsy, makijaż i fryzura jak na bal). Pocmokali, pokiwali głowami i z obrzydzeniem pojechali dalej.

IMG_5668

       Niezrażona komentarzami i w żaden sposób nie zamierzająca się tłumaczyć po prostu wyciągnęłam aparat i zaczęłam fotografować przepięknie uschnięte kwiaty, które przyciągnęły moją uwagę. Po drodze były jeszcze, krzaki dzikiej róży, jabłka w opuszczonym sadzie, przydrożne kamienie, stare zardzewiałe pręty, przewrócone drzewo w lesie, chwasty rosnące pomiędzy kostką brukową, stary płot, chmiel na tym płocie, mrowisko, pożółkłe i zwiastujące jesień liście. Każda z tych rzeczy zachwycająca, domagająca się mojej uwagi, krzycząca „spójrz na mnie -jestem interesująca-JESTEM PIĘKNA”.

IMG_0559cccc

      DOSTRZEGAĆ PIĘKNO TAM GDZIE GO WCZEŚNIEJ NIE WIDZIAŁAM- to jedna z najwspanialszych rzeczy której nauczyła mnie fotografia. Zaryzykuje stwierdzenie, że to jak na razie największa wartość płynąca z tego hobby.  Przedmioty na pierwszy rzut oka banalne widziane przez obiektyw aparatu nabierają dla mnie nowego wymiaru. Piękne są ich tekstury, kształty, kolory, ornamenty. Wszystko to pomalowane jeszcze odpowiednim światłem na zdjęciach wychodzi magicznie.

IMG_9936

       Zasada która za tym stoi jest prosta- każda z rzeczy w tym świecie zwyczajnie JEST PIĘKNA. Patrząc na to filozoficznie to wszystkie ONE przecież są dziełem genialnym genialnej siły wyższej. Jakkolwiek jej nie nazwiemy: Naturą, Bogiem, Kosmosem czy Ewolucją.

IMG_8528

       Jakby na to nie spojrzeć ( filozoficznie czy nie) obiektyw okazał się być  zaczarowanym kalejdoskopem,  który pozwala mi oglądać świat z zupełnie innej perspektywy. A co najważniejsze, zaczarował mnie tak, że nie muszę mieć go już  przed sobą żeby piękno zobaczyć. Patrzę na rzeczy codzienne, banalne, stare, zniszczone, nieatrakcyjne i widzę ukryte w nich piękno. Schylam się po zardzewiałą puszkę, uschnięty listek czy polny kwiatek. Patrzę na nie tak długo aż dostrzegam ukryty w nich potencjał- niekoniecznie tylko fotograficzny.  Coraz częściej staje na poboczu drogi, jedynie po to by pozachwycać się pięknym światłem czy unikalnym widokiem. Dzięki fotografii żyje bardziej ” tu i teraz” ,nauczyłam się dostrzegać  piękno chwili oraz przedmiotów wokoło mnie.

IMG_0137

        Pomyślcie, co się stanie kiedy nauczę się stosować tą zasadę wobec napotkanych w życiu nie tylko przedmiotów ale również LUDZI?!  Poważnie zastanawiam się nad fotografią portretową.  Pewnie bardzo by pomogła.  Na przykład dostrzec potencjał w dzisiaj spotkanym człowieku- autorze wulgarnego komentarza.  Tak, sprawa jest koniecznie do rozważenia.  A tymczasem…

IMG_1064

      Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie a w szczególności Pana na markowym rowerze. Nawet nie mam mu za złe dzisiejszego komentarza tylko ogromnie mi go szkoda. Dlaczego? -bo jedyna czynność, którą przychodzi mu do głowy robić w tych wszystkich pięknych miejscach- jest tak przeraźliwie „fizjologiczna”.  No cóż może kiedyś kupi sobie markowy aparat fotograficzny, popatrzy przez obiektyw i…  odkryje piękno wokół siebie. BARDZO mu tego życzę!



Mishti Doi- słodki jogurt

Jogurtowy deser       Jednym z pierwszych słów w hindi, którego nauczyłam się w Indiach było ” PANI”- czyli woda. Kiedykolwiek i gdziekolwiek siadaliśmy do stołu (a goszczono nas często) pierwsze o co prosiłam to „PANI!!!”. I to nie dlatego, że był upał (choć był).

        Po Indiach najczęściej podróżowałam z moim Guru i grupą jego uczniów. My Polacy naprawdę jesteśmy gościnni, jednak Hindusi biją nas w tym na głowę. Każda hinduska rodzina zapraszając do domu SADHU (czyli świętego człowieka) za punk honoru stawia sobie ugoszczenie go jak króla oraz nakarmienie tak, aby nie mógł się ruszać. Zasada rozszerza się na każdego kto z SADHU do domu przyszedł. Nie ważne, czy jest to 5 czy 500 osób. Każdy jest posadzony, zabawiony rozmową i… karmiony, karmiony, karmiony. Odmowa w ogóle nie wchodzi w grę, byłaby największą obrazą dla Pana i Pani Domu.

        Siedzisz więc pokornie i starasz się jak możesz kontrolować swój talerz oraz nakładane na niego potrawy (często około 20 na jeden posiłek). Większości z nich nie znasz, nie znasz też hindi aby zapytać „co to?”. Nawet jeśli osoba serwująca mówi po angielsku to i tak nie za wiele pomaga bo nie przyjmuje twojej odmowy tylko mówi „it’s very nice, very tasty” i nakłada Ci na talerz potrawę za potrawą. Większość z tych potraw jest ostra, za ostra jak na nasze europejskie standardy, tak ostra że od jednej łyżki  płyną Ci łzy z oczu.  Co więc robisz?….. Prosisz o „PANI!, PANI!” i zapijasz każdy kęs jak największą ilością wody. Przynosi ulgę i pomaga… jednak tylko na trochę. Po 2-3 daniach masz już żołądek pełen wody a według Pani Domu powinno się w nim zmieścić jeszcze paręnaście potraw. Nie. Woda to zdecydowanie nie jest rozwiązanie twojego problemu. Próbujesz więc  inaczej. Zamiast zapijać wodą, ostre potrawy zagryzasz roti (czyli indyjskimi plackami) te przynajmniej w większości nie są ostre (chyba, że są nadziewane). Ale ponownie wracasz do punktu wyjścia- bo jesteś pełna już w połowie posiłku. Nie tędy droga, zabrnęłaś w ślepy zaułek !

IMG_6822-tile        Aż tu któregoś dnia w jednym z arystokratycznych domów w Jaypur, znajdujesz rozwiązanie. Właściwie, przynosi Ci je bardzo roztropna i pomocna służąca. Obserwuje Cię i Twoje zmagania z mieszaniną uśmiechu i współczucia na swojej pięknej azjatyckiej twarzy. Nagle znika i wraca z miseczką zimnego i gęstego jogurtu. Wykłada Ci go na talerz i miesza z ostrą potrawą. Na migi pokazuje, żebyś spróbowała. Z wielką ostrożnością wkładasz odrobinę jedzenia do ust i… o dziwo!… jesteś w stanie to przełknąć bez wielkiego pożaru wybuchającego w twojej jamie ustnej. Co więcej, wreszcie poczułaś inny niż ostry smak potrawy i okazała się ona przepyszna. Służąca stawia miseczkę obok twojego talerza i mówi wskazując na jogurt „DAHI”.

        Właśnie nauczyła Cię słowa ratującego życie (lub przynajmniej zdrowie- szczególnie twojego żołądka). Odtąd pierwsze o co prosisz zasiadając do indyjskiego stołu to nie „PANI” lecz „DAHI”, „DOHI” lub „DOI” w zależności od tego w jakim regionie Indii się znajdujesz. IMG_6888-tile       Serwujące osoby trochę się dziwią, bo nie jest to normalna procedura spożywania posiłku. (W tradycyjnych domach bardzo przestrzega się kolejności podawania dań, ma to duży związek z ajurwedą- czyli staroindyjska medycyną naturalną, która zaleca jedzenie poszczególnych smaków i konsystencji pożywienia w odpowiedniej kolejności). Jednak jeśli pięknie złożysz ręce i błagalnym głosem poprosisz „DAHI, DAHI!” – dostaniesz to o co prosisz. Gęsty jogurt, domowej roboty, z tłustego mleka prosto od krowy zawsze jest” na wyposażeniu”  indyjskiej kuchni.

       Pewnego pamiętnego dnia kiedy siedzisz na podłodze jakiegoś niedużego domu, gdzieś w zachodnim Bengalu i pokornie składasz ręce prosząc  o „DOI, DOI” (w hindi jogurt to „dahi” w bengali to „doi”) w oczach osoby serwującej pojawiają się dwa znaki zapytania „MISHTI DOI???”- pyta.  „YES, DOI!” odpowiadasz. Pani Domu pojawia się za chwilę z niedużym glinianym naczyniem i stawia je na twoim talerzu. W naczyniu nie ma białego jogurtu- jest coś innego w lekko karmelowym kolorze. Niepewnie smakujesz odrobinę zawartości naczynia i… WOW!!!… zakochujesz się w tym smaku od pierwszego wejrzenia (a raczej kęsa). Właśnie odkryłaś MISHTI DOI.

słodki jogurt jak zrobić       Kuchnia Bengalska słynie w całych Indiach z najlepszych słodyczy. Ulice Kalkuty i innych miast tego regionu pełne są małych i dużych sklepików ze słodyczami wyrabianymi głównie z mleka i jego przetworów. Większość z nich porcjowana jest na malutkie kwadraty ale są i płynne puddingi czy pływające w syropach kuleczki, są przekładańce i kilkuwarstwowe cuda. Najpopularniejsze to:  burfi- podobne do naszych krówek słodycze z odparowanego do stałej konsystencji mleka, sandesh słodycze z sera panir w różnych smakach i kolorach. Są i gulabjamuns (malutkie mleczne pączki nasączone syropem różanym) są rasagule i rasmalai (kuleczki z sera gotowane w syropach lub skondensowanym słodkim mleku z kardamonem, posypane świeżymi pistacjami). Jest keer- gęsty słodki mleczny puding (czasami ryżowy) jest rabri (deser którego głównym składnikiem są !!! kożuchy z mleka!!!). Jest chenna poda- pieczone tylko ze składników mlecznych i cukru ciasto.  Jest wreszcie- MISHTI DOI- słodki gęsty karmelowy jogurt. Robiony i serwowany w małych naczyniach z niewypalanej lecz suszonej na słońcu gliny. Moim zdaniem to najlepsza mleczna słodycz w całym Bengalu, zaryzykuje nawet stwierdzenie, że w całych Indiach.

       Mishti doi powstaje w takim samym procesie jak normalny jogurt. Z tym, że bazą jest nie zwykłe lecz mocno odparowane, słodzone i doprawione kardamonem gęste mleko. Dopiero do niego dodawana jest odrobina jogurtu jako zaczyn i taka mieszanka rozlewana jest do glinianych naczyń. Naczynia pod przykryciem pozostawia się w ciepłym indyjskim klimacie na 10-12 godzin w ciągu których mleko przemienia się w gęsty, jedwabisty, lekko karmelowy, słodki  a zarazem kwaskowy deser. Glina dodatkowo wyciąga z jogurtu płynną serwatkę pozostawiając w naczyniu skondensowany deser.  Mishti-doi najlepiej smakuje schłodzone i tak jest podawane- najczęściej podczas świąt religijnych- gdyż uważane jest za „pokarm Bogów”.

       Długo wydawało mi się, że Mishti Doi nie uda się, bez glinianych naczyń i w takich przywiezionych z Indii je właśnie robiłam (zobacz na to zdjęcie).  W ogóle proces przygotowania tego deseru wydawał mi się dość żmudny. „Cóż, wszystko co dobre wymaga wysiłku” myślałam i godzinami odparowywałam mleko. Aż parę lat temu, znajoma hinduska, mieszkająca na stałe w USA podzieliła się ze mną w Internecie (dzięki ci Boże za Facebook!) swoim „zachodnim” sposobem na Mishti -Doi.

       Jej przepis brzmiał prosto: nie odparowywała mleka tylko go zagęszczała mlekiem w proszku, nie gotowała mleka z cukrem do skarmelizowania, tylko najpierw robiła karmel z cukru a potem zalewała nim mleko. A co najważniejsze! Nie używała glinianych lecz szklanych naczyń. Oto mnie, wielbicielce Mishti Doi, ktoś otworzył  oczy „pochodnią wiedzy”  i pokazał nowy, lepszy, prostszy i efektywniejszy sposób zrobienia mojego ukochanego deseru.

       Od tej pory przepis przeszedł jeszcze sporo modyfikacji aby w końcu przyjąć formę tutaj prezentowaną. Przedstawiam Wam moje karmelowo-cytrynowe Mishti-Doi. Przepis najprostszych w wykonaniu  i najlepszy w smaku. W mojej kuchni powstało z niego już ponad tysiąc porcji słodkiego ożywczego jogurtowego deseru. Mam nadzieję, że i Wam przypadnie do gustu oraz się uda! Gdyby jednak się nie udało (tak przydarzyło się jednej z moich przyjaciółek, której przepis podałam) przeczytajcie tutaj jak można taką porażkę zamienić w sukces.deser jogurtowy



Mocno majerankowa zupa fasolowa

IMG_3058-horz       Przegapiłam w tym roku czas zbiorów fasolki szparagowej w swoim ogródku. Najpierw poświęciłam tak wiele czasu, żeby tą fasolkę posiać, doglądać, podlewać, pielić a kiedy przyszedł czas cieszyć się plonami tak zajęta byłam innymi „ważnymi sprawami” , że zwyczajnie zapomniałam. Jakież to znamienne dla dzisiejszych czasów. Najpierw coś tworzymy poświęcając temu wiele energii i naszego cennego czasu, dbamy o to, pielęgnujemy.  A na koniec kiedy nadchodzi czas plonów nie zbieramy ich… bo… jesteśmy zajęci „tworzeniem i pielęgnowaniem” następnej rzeczy.  Gonimy za czymś wiecznie, spiesząc się nie wiadomo po co a w międzyczasie … życie upływa nam na niedokończonych sprawach, niezebranych plonach, niewypowiedzianych słowach i niezamkniętych historiach. Przychodzi starość a my jakoś nie potrafimy pomóc naszemu życiu zatoczyć koła. Zostajemy tacy otwarci, niedokończeni, porozwalani, z tysiącami pragnień i niestarzejącym się hasłem ” I can’t get no satisfaction”.  Żyliśmy tak długo a pozostajemy jak dzieci, nie rozumiemy najprostszej lekcji, że… Na wszystko w życiu jest odpowiedni czas a każda rzecz  w tym świecie ma swój początek, środek i koniec. Nasze życie również.

No ale to zupełnie nie o tym miało dzisiaj być! A może i o tym?

zioła, fasolka       Kiedy  poszłam wreszcie po rozum do głowy, żeby zebrać fasolkę okazała się stara, łykowata i gdzieniegdzie nawet pożółkła. Pierwsza myśl człowieka wychowanego w czasach konsumpcjonizmu- „Wyrwać, wyrzucić na śmietnik, pójść do sklepu, kupić nową”. Druga myśl człowieka który choć trochę ze swoim konsumpcjonizmem stara się walczyć „zrobić z tego jakiś użytek, odzyskać włożoną w to działanie energię, nie marnować”.  Skończyło się: zebraniem wszystkich strąków, wyniesieniem krzaków na kompostownik i wieczornym łuskaniem fasoli (oraz pyszną zupą na drugi dzień).

       No i jak w takiej scenerii  i z takimi  przemyśleniami nie wrócić po raz kolejny do lektury „Traktatu o łuskaniu fasoli” Myśliwskiego?  Czytaliście tą książkę? Ja chyba z tysiąc razy. Znajduje się w moim Top 20 najlepszych książek. Cała jest popodkreślana i pełna notatek na marginesie. Można powiedzieć, że ją nie tylko przeczytałam ale i przestudiowałam. W 2007 roku Wiesław Myśliwski dostał za nią  NIKE- moim zdaniem całkiem zasłużenie.

traktat o łuskaniu fasoli       O czym jest „Traktat o łuskaniu fasoli” ? Ba! Żeby to sprecyzować trzeba by talentu literackiego Myśliwskiego. Specjalnie przeczytałam większość recenzji tej książki dostępnych w Internecie, żeby zobaczyć czy ktoś trafił w sedno. Nikt! Więc i ja się nie porywam. Bo co Wam napiszę, że ” to monolog rzeka, który wygłasza główny bohater do swojego nieoczekiwanego gościa podczas wspólnego łuskania fasoli”, że to „metafizyczne poszukiwanie sensu ludzkiego życia”, że „autor zadał w tej książce wszystkie najważniejsze pytania, które powinien sobie człowiek w życiu zadać”,  że ” to studium ludzkiego losu i zaduma nad tym czy rządzi nim przypadek czy przeznaczenie”? Oczywiście to wszystko jest prawdą ale jakże wybiórczą. Kunszt tej książki, jak i całej twórczości Myśliwskiego polega na opisywaniu rzeczy zwykłych, prozaicznych w filozoficzny sposób lub na odwrót może- opisywaniu głęboko filozoficznych tematów w zwykłych i prostych słowach??  Tylko Myśliwski potrafi napisać 20 stron książki „o przymierzaniu 1 kapelusza”, cały rozdział „o chrapaniu i jego ontologii”, epopeję o „schodach wiodących na półpiętro”, poemat o ” grze na saksofonie” czy  traktat o „łuskaniu fasoli”. Z pozoru proste i prozaiczne wręcz rzeczy czy sytuacje są przez niego drążone i przedstawiane w bardzo głęboki, przenikliwy, wręcz metafizyczny sposób. Jego bohaterzy to prości ludzie, którzy w prozie życia znaleźli odpowiedzi na pytania od wieków zadawane przez filozofów.

        Oto parę podkreślonych przeze mnie w książce cytatów:traktat o łuskaniu fasoli O WOLNOŚCI:

„Wolność , już w samym słowie, można powiedzieć ,kryje się jej zaprzeczenie. Podobnie jak w najpiękniejszym złudzeniu tli się rozpacz. Bo jeśli rozumieć to jako wolność od wszystkich przymusów to również od siebie. Przecież człowiek sam dla siebie jest najbardziej dokuczliwym przymusem. Często trudnym do zniesienia (…) Gdy tak nieraz się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że wolność to tylko słowo, jak wiele takich słów. Nie znaczą, co chciałyby znaczyć, bo to niemożliwe. Za wysoko mierzą i dosięgły złudzeń. I nie ma się co dziwić, skoro całe nasze życie to jedno pasmo złudzeń. Kierują nami złudzenia, powodują nami złudzenia. Złudzenia nas pchają, wstrzymują, wyznaczają nam cele. Rodzimy się ze złudzeń i śmierć też jest tylko przejściem z jednego złudzenia w inne.” (Ci wszyscy z Was, którym nieobca jest filozofia wschodu-powiedzcie: Czyż nie jest to kwintesencja opisu MAYI (iluzji otaczającego nas świata) ?)

O SŁOWACH:

„I żeby przez te wszystkie lata jeden do drugiego powiedział: -Masz tu gazetę.- Może nawet wystarczyłoby to jedno zdanie. Bo kto wie, czy w tym jednym zdaniu nie powiedzieliby sobie tego, czego nie powiedzieli przez te wszystkie lata. O w jednym zdaniu może się dużo zmieścić. Zdanie jest wymiarem świata, powiedział filozof. Tak, on. Czasem sobie myślę, czy nie dlatego tyle słów musimy przez życie powiedzieć, aby się mogło z nich wytopić to jedno zdanie. Jakie? Każdemu jego własne. Które mógłby człowiek w przypływie rozpaczy powiedzieć i nie skłamałby. Przynajmniej wobec siebie.”

” Milczenie też głos. I także słowa. Tylko, żeby tak powiedzieć, słowa, które straciły wiarę w siebie.”

O HISTORI:

„Nie pamiętam już , na której budowie pracował taki jeden w planowaniu. (…) Nie miał głowy do wódki , upił się i zaczął wygadywać, że go historia oszukała. Wyobraża Pan sobie, historia go oszukała. Jakby historia mogła kogokolwiek oszukać. To my oszukujemy wciąż historię , w zależności czego od niej chcemy. Zresztą według mnie każdy żyje za siebie i każde życie jest osobną historią. Że próbujemy to wlać w jedno naczynie, w jeden bezmiar, z tego nie wynika jeszcze prawda o człowieku.(…) Nic nie istnieje przecież w ogólności , a tym bardziej człowiek. Nie wiem skąd Pan na ten świat patrzy. Ja patrzę, tak jak Panu opowiadam z tej czy innej budowy. Byli to zawsze pojedynczy ludzie, jeden do drugiego niepodobny. Mówiło się załoga, tak jak mówi się historia, ale to tylko na zebraniach.”

O DZIECIŃSTWIE:

W tym wieku może się i wielu rzeczy nie rozumie, za to czuje się głębiej niżby się rozumiało. Nie mówiąc, że widzi się wszystko, widzi na przestrzał. Życia nie da się przed nikim zasłonić, a tym bardziej przed dzieckiem. Nie ma takiej kurtyny, żeby można zasłonić. Dziecko nawet przez kurtynę widzi. Czasem sobie myślę: czy to nie dzieci są naszym sumieniem. Potem coraz mniej się widzi. Świat już nie chce się tak w oczach odbijać. A dziecko nie musi nawet patrzeć . Świat mu się sam pod powieki wciska. Świat jest jeszcze wtedy przezroczysty. Niestety wyrasta się z tego. Dzisiaj trudno mi uwierzyć, że byłem kiedyś i ja dzieckiem. Pasłem krowy ale jakiż to dowód.”

O PAMIĘCI:

„Zresztą czymże jest pamięć, jeśli nie udawaniem, że pamięta się.. A to przecież jedyny nasz świadek, że byliśmy. Zależymy od pamięci jak las od drzew, a rzeka od brzegów. Powiem więcej, według mnie stworzeni jesteśmy przez pamięć. Nie tylko my, świat w ogóle. Toteż tak długo powinniśmy żyć na ile pamięć nam pozwala. (…) A zna Pan inną miarę życia?”

O MUZYCE:

„Bóg jest muzyką, a dopiero potem wszechmocą”

” Najpierw nabijał mi głowę, że saksofon to nie tylko narzędzie do grania. Złością gniewem czy obrazą nic u niego nie wskórasz. Cierpliwością i pracą. Pracą i sumiennością. Jeśli będziesz chciał, żeby saksofon się z tobą zbratał niczym dusza z ciałem, musisz się i ty otworzyć przed nim. Nie będziesz przed nim nic ukrywał to i on nie będzie przed tobą. A na każdy twój fałsz zatnie się i nie popuści. Ani wyżej ani niżej choćbyś płuca wydmuchał. Nie wystarczy zresztą płucami. Będzie grał, a będzie martwy. Musisz całym sobą grać, także swoim bólem, swoim płaczem, swoim śmiechem, nadziejami, snami, wszystkim co jest w Tobie, całym twoim życiem. Bo to wszystko muzyka. Ty jesteś muzyką, nie saksofon.”

O MIŁOŚCI:

” No i niech Pan mi powie, czy to była miłość? Według mnie miłość to niedosyt istnienia. A my byliśmy obolali istnieniem. Ona, co prawda, była  kilka lat ode mnie młodsza, ale upłynęło już sporo odkąd przestała być młoda. (…) Nie podejrzewała zapewne, że gdy patrzyłem na nią , jak się rozbierała, czułem coś takiego, jakbym stawał się bogatszy o wszystkie jej obolałości, o jej cierpienia, o jej przemijanie. (…) Nie, nie o to chodzi, że współcierpiałem z nią. Czy zresztą miłość potrzebuje współcierpienia? Chodzi mi o to, że odczuwałem jej istnienie jako moje istnienie. Pyta Pan co to znaczy? To, że jakby Pan całe brzemię czyjegoś istnienia chciałby wziąć na siebie. (…) Na sama taką , choćby wyobrażoną, możliwość, czułem, że chce mi się znowu żyć. Mówi Pan, ze to niemożliwe. (…) Tylko wobec tego co powinno być miara miłości? Jeśli pod tym nic nie znaczącym słowem pan i ja to samo byśmy rozumieli? Według czego mielibyśmy ją odczuwać? Według pożądania ciała. Ciało ma swój kres…”

majeranek, fasolka       Jeśli są wśród Was Ci którzy czytali już „Traktat…” (lub może znajdą się tacy, którzy po książkę sięgną po przeczytaniu tego tekstu) proszę spróbujcie odpowiedzieć mi na pytanie:  Czy tak jak ja uważacie, że „przypadkowy gość, który przyszedł kupić fasoli” i któremu bohater opowiada całe swoje życie to po prostu… jego śmierć? Żaden z krytyków literackich nie pisze o tym wprost (może im nie wypada, może to za banalne). Mnie się jednak tak wydaje, szczególnie po tym cytacie:

       „Źle Pana zrozumiałem?   To widocznie nie o tym samym mówimy.   O tym samym?   W takim razie dlaczego dopiero teraz Pan się zjawia? Dlaczego nie wtedy? Były i inne okazje. Nie musiałbym aż dotąd udawać. To prawda, że całe życie musimy udawać, aby żyć. Nie ma chwili, żebyśmy nie udawali. I nawet sami przed sobą udajemy. W końcu jednak przychodzi taka chwila, że nie chce nam się dłużej udawać. Stajemy się sami sobą zmęczeni. Nie światem, nie ludźmi, sami sobą. Tylko nie sądziłem, że to już.”

majeranek, fasola łuskana
No i jeszcze na koniec może będziecie tak uprzejmi i podpowiecie mi jak to teraz zgrabnie spuentować ?  Jak po takiej dawce mądrości nawiązać do przepisu na zupę fasolową? (przepyszną!) Że, co? Że nie da rady? Że, trzeba by mieć talent Myśliwskiego? Macie zupełna rację. Ja takiego talentu nie mam  więc się nie porywam. Życzę Wam tylko ciekawej lektury i smacznego.



Jak zrobić Twaróg

twaróg jak zrobić       Każdego piątku o 7.00 rano, kiedy jeszcze smacznie śpię, Mleczarz wiesza na mojej bramie solidną torbę a w niej 5 litrów mleka z porannego udoju. Musielibyście zobaczyć tego człowieka. Ja Go Wam niestety, pomimo licznych wysiłków, pokazać nie mogę. Od roku próbuje zrobić mu zdjęcie i zupełnie mi się nie udaje bo jest tak skromny, że na aparat reaguje jak na karabin maszynowy.Przestałam już nawet zabierać aparat na spotkania z nim, bo strasznie się go boi.

mleko, od krowy
Mleczarz jest człowiekiem ze wszech miar  nietuzinkowym. Niziutki, chudziutki i cały pomarszczony, ma ponad 80 lat, okulary jak denka od butelek, nosi walonki, waciak i piękną czapeczkę. Nie ma ani jednego włosa pod tą czapeczką ale za to piękny zarost na brodzie. Uśmiecha się zawsze szeroko, choć ma tylko jeden ząb i pomimo tych wszystkich „niedostatków w wyglądzie” jest jedną z najbardziej czarujących osób, które spotkałam w życiu.

zdjęcia biały ser      Nigdy nie narzeka, pięknie opowiada o swoim ciekawym życiu, zna wszystkich w okolicy lecz w naszych licznych pogawędkach nie usłyszałam ani razu nic złego o którymkolwiek z sąsiadów. Zapłatę za mleko, zawsze przyjmuje jakby się trochę wstydził. Zresztą od początku zaznaczył, że to ja liczę i pilnuję ile zapłaciłam (rozliczamy się raz na jakiś czas). Bo On „do liczbów nie ma głowy, a poza tym to on wierzy ludziom, bo co to za świat by był jakby człowiek człowiekowi nie wierzyli!”. Nie zwraca się do mnie nigdy inaczej niż per „Panienko”. Zawsze całuje w rękę na powitanie, ściąga przy tym swoją śmieszną czapeczkę i kłania się w pas. Jest niezwykle szarmancki co przy jego aparycji mogłoby wydawać się groteskowe ale nigdy jakoś takie nie jest. Jest czarujące i CZARUJĄCY to zdecydowanie najlepsze słowo określające tego człowieka.

twaróg

       Mój Mleczarz to człowiek innej epoki i to nie dlatego, że nie nadążył za postępem. Tak wybrał- świadomie. „Praca na roli, Panienko, to bardzo trudne zajęcie. No bo kto to jest rolnik- dziadyga. Ale ja to kocham i nie mógłbym bez tego żyć. Próbowałem parę razy i zawsze wracałem. Nie potom mnie ojciec na Akademia Rolnicza posyłali, żeby ja w życiu co innego robił. Tu jest moje miejsce.”- powiedział mi któregoś razu kiedy zobaczyłam go orzącego w polu końmi i nie mogłam się powstrzymać by zatrzymać samochód i popatrzyć na ten unikatowy widok z bliska.

      Na moje pytanie czy w swoim tak już podeszłym wieku nie myśli o emeryturze- odpowiedział: „A kto by, Panienko, opiekował się moimi zwierzętami? To są żywe stworzenia, one czują, lubią mnie a ja ich wszystkich też. Nie oddam ich przecie do rzeźnika! Zestarzejem się i umrzem tu wszystkie razem”. A gromadka tych zwierząt niemała. Naliczyłam 4 psy, 3 koty, 5 krów, 2 konie i jeszcze parę kóz. Wszystkie zadbane i wyglądające na szczęśliwe.

Jak znalazłam tego Mleczarza, rodem jak z  Anatewki ( ze „Skrzypka na dachu”)?

twaróg, ser, mleko

       Od dłuższego czasu zastanawiam się nad tym aby zostać weganką (a więc w moim wypadku wykluczyć z diety jeszcze muszę produkty mleczne). Jakoś cały czas do tego nie mogę dorosnąć, próbuje i polegam, próbuje i polegam. Postanowiłam więc zacząć inaczej -metodą małych kroków i choć część nabiału uzyskiwać od zwierząt hodowanych w nieprzemysłowy sposób. Ideałem byłby „nabiał AHIMSA” czyli taki od krów hodowanych z troską, gdzie nie odstawia się cielaków od matek i nie wysyła starych krów, oraz byków do rzeźni. Jest to bardzo trudny model hodowli i wydaje się wręcz niemożliwy, jednak znam ludzi, którzy wcielają go w życie. Niestety nie w Polsce.

      Jeśli nie mogłam znaleźć mleka ahimsa, szukałam chociaż takiego od krów, które żyją w „cywilizowany” dla nich sposób, pasą się na pastwiskach, są zadbane i traktowane jak żywe czujące istoty a nie jak maszyny do dawania mleka. Zaczęłam więc wypatrywać takich krów wszędzie gdzie jeździłam.

mleko, twaróg, biały ser       Aby ułatwić sobie sprawę, zaczęliśmy nawet z synkiem grać w specjalna grę „ Krowa za 100” .( Kto czytał „Kacperiadę- Zestaw Urodzinowy” Grzegorza Kasdepki ten wie o czym mówię.) Otóż gra- zabawa w naszym przypadku polegała na tym, żeby uważnie wypatrywać zwierząt z okien samochodu . Za każde zobaczone zwierze dostajesz  punkty. Zaczynasz od ptaków, które są łatwe do wypatrzenia więc dają ci mało punktów, kończysz na krowie, która jak się okazało w naszej okolicy była wielkim rarytasem więc za nią gracz dostawał 100 punktów. Punkty zgarnia, nie ten kto pierwszy zwierze zobaczy ale ten kto pierwszy krzyknie np. „kura za 20!”.

       Za każdym więc razem, kiedy mój synek lub ja krzyczeliśmy „Krowa za 100!” a byliśmy w promieniu 50 km od naszego domu zatrzymywaliśmy się i oglądaliśmy zwierzęta oraz próbowaliśmy namierzyć ich właścicieli. W większości przypadków zupełnie bez rezultatu…. Aż tu jednego dnia kiedy byliśmy już zupełnie niedaleko domu (a ja prowadziłam na głowę w naszych zabawowo-punktowych rankingach) Kacper krzyknął „ Krowa za 100,200,300,400,500!!!! Hurra! Wygrałem.” I faktycznie w oddali na łące zobaczyliśmy 5 pasących się krów.

       Jeszcze tego wieczora pojechaliśmy rowerami na pastwisko, przywitaliśmy się z krowami i odnaleźliśmy najbliższe gospodarstwo. Kiedy obszczekały nas już wszystkie podwórkowe psy i obwąchały koty, z obory wyszedł malutki, chudziutki, pomarszczony staruszek. Ściągnął swoją śmieszną czapeczkę, poświecił w oczy łysinką na głowie,  ukłonił się w pas i pomimo protestów ucałował mnie w obie ręce. „Czego Panienka sobie życzy?” – zaczął rozmowę. A im dłużej rozmowa trwała, tym bardziej przekonywałam się, że oto znalazłam swojego Mleczarza.

twaróg domowej roboty

        Mleko jego krów jest pyszne, gęste, pełne śmietany. Dostaje go już od prawie roku, robię z niego różnego rodzaju sery (panir, twaróg, labneh), jogurt , kefir, maślankę oraz moje ulubione mleczne słodycze: misthi doi- indyjski deser jogurtowy z odparowanego mleka, sandesz- słodkie kuleczki ze świeżego sera panir czy burfi- podobny do ciągnących się krówek bengalski przysmak . Nie mogę tylko tego mleka pić w czystej formie- jest dla mnie po prostu za tłuste. Właśnie dorosłam już do pierwszych prób zrobienia z tego mleka masła. Mam nadzieję wkrótce pokazać wam tutaj tych prób rezultaty.

       Na stronie „Przepisy” (patrz pasek menu u góry strony) stworzyłam osobny dział- „Wyczarowane z mleka”. Będę tam sukcesywnie umieszczać przepisy na moje mleczarskie „cuda”. Na początek, prosty przepis jak zrobić samemu  twaróg. To jest mleczarskie ABC i dlatego od tego zaczynam. Tymczasem pozdrawiam Was wszystkich serdecznie!

Czy mam pozdrowić również od Was mojego CZARUJĄCEGO Mleczarza??? Idę się dziś do niego rozliczyć i poczęstować go moim twarogiem 🙂 🙂 :-).



Biała pizza z kurkami

pizza z kurkami       Mieszkam w kraju gdzie 98% ludzi deklaruje wyznawanie jedynej i słusznej religii. Ja niestety mieszczę się w tych pozostałych dwóch procentach. Z tego powodu dla wielu pozostaje po prostu Kingą Błaszczyk-Wójcicka, dla innych jednak jestem dziwakiem, dla jeszcze innych szaleńcem- tych wszystkich nawet rozumiem.  Są jednak tacy dla których jestem INNOWIERCĄ-  i tych się autentycznie boję. kurki       Mamy serdecznych przyjaciół, z którymi znamy się od lat. Nie podzielają naszego stylu życia, wielu naszych poglądów w tym naszej religii ale wcale nie przeszkadza to nam się przyjaźnić i szanować nawzajem. Nasze dzieci znają się od małego, koegzystują i świetnie się rozumieją. Aż tu nagle zupełnie niedawno ich 10-letnia córka, siedząc któregoś dnia w naszej kuchni wypaliła- „Strasznie mi Was szkoda, Jezus Wam nie wybaczy, pójdziecie wszyscy do piekła!”.  Zamurowało nas zupełnie. Rodziców dziewczynki nie było  z nami a ja i mąż nie za bardzo wiedzieliśmy jak zareagować. Zapadła niezręczna cisza, którą wreszcie rezolutnie przerwał mój synek.

– „A co to jest piekło?”- zapytał.

       Wiem, że poglądy dziewczynki nie pochodzą od jej rodziców, są to bardzo otwarci, tolerancyjni i mało fanatyczni ludzie. Zrobiłam krótkie dochodzenie i okazało się, że tak wspaniałą wiedzę dziewczynka zdobyła na lekcjach religii przygotowujących ją do pierwszej komunii świętej. W sumie to cieszę się, że tylko taką wiedzę. Przez 3 lata pracy w biurze prasowym przy naszej świątyni naprostowałam i nasłuchałam się tak nieprawdopodobnych historii na temat naszej religii, że nic mnie już nie zdziwi.  Słyszałam o tym, że porywamy dzieci (nawet je jemy!), dodajemy narkotyki do jedzenia serwowanego w naszych świątyniach, uprawiamy zbiorowy seks na ołtarzu, jesteśmy poligamistami, czcimy szatana i składamy ofiary całopalne ze zwierząt. Większość tych „rewelacji” pochodziła z kazań niedzielnych lokalnych proboszczów lub lekcji religii prowadzonych przez zakonnice (te przodują w opowieściach o seksie).

camembert z rozmarynem       Oczywiście procent duchownych, którzy opowiadają takie rzeczy, jest niewielki (naprawdę chcę w to wierzyć!) . Osobiście na swojej drodze, działając w dialogu między-religijnym spotkałam, wielu, wspaniałych, światłych oraz otwartych na świat i inne wyznania  duchownych. Jakżebym chciała, żeby to ONI prowadzili lekcje religii w szkole córeczki naszych znajomych. Dowiedziałaby się pewnie od nich, ze jest wielu dróg, którymi można podążać do Boga.  Może opowiedzieliby jej tą piękną staroindyjską historię o Mistrzu i Uczniu (lub jej chrześcijański odpowiednik).

       „Któregoś dnia uczeń przyszedł do mistrza i zapytał: Mistrzu dlaczego inni są tak głupi i wybierają religie i ścieżki które nie prowadzą do samorealizacji, dlaczego nie wybierają jedynej i najwspanialszej praktyki duchowej. Dlaczego nie pójdziesz ich wszystkich nauczać? Powiedz im, że się mylą, zrób to proszę- Ciebie na pewno posłuchają.

– Nie nauczam ich ponieważ nie uważam, że postępują źle. Mam na ten temat inne zdanie.
– Dlaczego masz inne zdanie Mistrzu?
– Bo mam inny punkt widokowy.
– Chciałeś powiedzieć, Mistrzu, „punkt widzenia”?
– To jedno i to samo. Choć pokażę Ci.

I zabrał ucznia na długą wyprawę. Po paru miesiącach wędrówki stanęli u podnóża Himalajów, na kamienistej drodze prowadzącej na jeden ze szczytów gdzie znajdowała się świątynia.

– Tu zaczyna się nasza podróż- rzekł Mistrz- rozglądnij się w lewo- widzisz jakąś inną drogę?
– Nie- odpowiedział uczeń.
– No to popatrz w prawo.
– Na prawo mamy wielki las, jest tylko ta jedna droga.
– I to jest właśnie twój punkt widokowy- rzekł Mistrz- a teraz choć zaprowadzę cię do mojego.

Wspinali się długo i trudzili wiele dni a każdego wieczora zatrzymywali się i podziwiali widoki. Pierwszego dnia Mistrz powiedział do ucznia:

 -Tutaj dotrzesz po 10 latach codziennej praktyki i stosowania moich nauk, rozejrzyj się.

Uczeń popatrzył w prawo i w lewo i gdzieś na granicy horyzontu dostrzegł malutkie postacie wspinające się wśród skał. Następnego wieczora na prawo pomiędzy koronami drzew wielkiego lasu zobaczył szeroki, wykarczowany trakt a na nim całe grupy pielgrzymów. Jeszcze następnego, kiedy byli w połowie góry, dostrzegł inną drogę którą podążało szereg kupców z towarami niesionymi w wielkich tobołach na głowie. Po 5 dniach wspinaczki rozbili obóz na pięknej skale, z której rozchodził się niesamowity widok na całą okolicę.

-Oto mój punkt widzenia- rzekł Mistrz- Spójrz- tu dotarłem po 50 latach praktyki duchowej.

Uczeń rozglądnął się i aż zaparło mu dech w piersiach od pięknych widoków. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do blasku zachodzącego słońca, powoli wśród skał i łąk poniżej zaczął rozpoznawać sieć: ścieżek, dróg, traktów, szlaków i wydeptanych przez zwierzęta dróżek. Dostrzegł  pielgrzymów wspinających się siecią tych dróg na szczyt, a im dłużej patrzył tym więcej ich widział. Nagle droga, którą wspinali się tu od tylu dni wydała mu się nie za szeroka i wcale nie taka najprostsza.

– A teraz wyobraź sobie co zobaczymy kiedy dojdziemy na szczyt skąd możemy oglądać również drugą stronę góry?-rzekł Mistrz.

– Co dojrzymy kiedy spotkamy tych wszystkich pielgrzymów tak samo zmęczonych drogą jak my i tak samo szczęśliwych, że dotarli do celu? Czy będziemy się spierać, która droga była lepsza?

Uczeń pokornie schylił głowę i podziękował Mistrzowi za lekcję. Potem razem zapatrzyli się w dal na majaczący wśród mgieł szczyt Czomolungmy. -Ciekawe, co można zobaczyć stamtąd?- zapytał uczeń.

-Kiedy tam dotrzesz nie będziesz patrzył ani w dół ani dookoła.  Stamtąd spogląda się już TYLKO w GÓRĘ! -odrzekł Mistrz.”

pizza z kurkami        Temat religii w wielu domach pozostaje TABU. Często sami nie radzimy sobie z odpowiedzią na pytanie „W co wierzę?” a cóż tu dopiero rozmawiać i tłumaczyć takie tematy małym dzieciom. Ale jeśli Wy z nimi nie porozmawiacie na ten temat to często jedyna ich wiedza będzie pochodziła z lekcji religii w szkole. Czy jesteście pewni, że poglądy tam wykładane (nie tylko te dotyczące tolerancji religijnej) są jedynymi, które Wasze dziecko powinno  znać w odpowiedzi na fundamentalne i ważne pytania które zaczyna zadawać????

Usiądźcie kiedyś z nim i porozmawiajcie na ten temat. Możecie dowiedzieć się BARDZO ciekawych rzeczy. Jeśli nie zgadzacie się z niektórymi z nich opowiedzcie o tym dziecku. Dobrze jest wątpić, z tego zrodziła się filozofia. Opowiedzcie dzieciom o wielkich filozofach i ich teoriach oraz wątpliwościach (zdziwicie się jak wiele z tego rozumieją). Może razem poczytajcie o innych religiach (są specjalne publikacje dla dzieci na ten temat), a potem uzbrojeni w tą wiedzę wybierzcie się na wycieczkę do synagogi, meczetu  czy buddyjskiej świątyni (lub katolickiego kościoła jeśli  katolikami nie jesteście) . Opowiedzcie dziecku historię o Mistrzu i Uczniu. Pięknie na nią reagują, nawet te kilkulatki (opowiadałam ją wielokrotnie). Starszym możecie opowiedzieć dowcip.  Jest hitem na wszystkich międzynarodowych konferencjach inter-religijnych, opowiadany bez wyjątku przez: nobliwych biskupów, ortodoksyjnych rabinów, wielkich guru czy uczonych mułłów. Każdy opowiada go oczywiście jako bohaterów używając wyznawców swojej religii. Więc i ja go Wam tak opowiem:

„Przykładny chrześcijanin po śmierci poszedł do nieba. U bram przywitał go św. Piotr.

– Choć oprowadzę Cię tutaj trochę. Zobacz tam w części zachodniej mieszkają razem wszyscy chrześcijanie: katolicy, baptyści, ewangeliści, luteranie i inni, tam na wschodzie mieszkają buddyści i hinduiści, na południu mieszkają żydzi i muzułmanie. A tam na północy jest wielki mur, trzeba się przy nim zachowywać bardzo cicho albo w ogóle do niego nie podchodzić.

-Ale dlaczego????

– Och, bo tam mieszkają wyznawcy Kryszny, wiesz to taki monoteistyczny nurt w hinduizmie, bardzo stary, ma z 5 tysięcy lat i miliony wyznawców.

-Ale dlaczego oni muszą mieszkać za murem???

– No bo oni  NIESTETY,  wyobraź sobie, są święcie przekonani, że są tu… ABSOLUTNIE SAMI! ” ;-)))

pizza z kurkami
Na koniec dzisiejszej historii na wszelki wypadek uświadamiam wszystkich (choć jakieś mam takie wrażenie, że Was moi czytelnicy nie trzeba) i tłumacze się:
NIE, nie porywam dzieci (co bym z nimi wszystkimi zrobiła?)
NIE, nie zjadam dzieci (moja religia zabrania mi jeść mięso- ludzkie też!)
NIE, nie rozdaję narkotyków (moja religia zabrania mi ich nawet używać {tak samo jak alkoholu i papierosów}, więc nie ustawiajcie się w kolejce pod moim domem- proszę!).
NIE, nie uprawiam seksu zbiorowego ani nie jestem jedną z wielu żon mojego męża (moja religia zabrania nawet seksu przedmałżeńskiego- SERIO!).
NIE, nie wyprano mi mózgu (myślę i działam w życiu bardzo racjonalnie- czasami nawet aż za bardzo).
NIE, nie boję się ogni piekielnych (bardziej boję się, że będę mieszkała w niebie za murem;-)).

Za to:
TAK, jestem normalnym człowiekiem
TAK, płacę podatki,
TAK, daję pracę innym (niekoniecznie współwyznawcom)
TAK, moje dziecko chodzi do normalnej publicznej szkoły (jest nawet jednym z najlepszych uczniów w klasie!)
TAK, moja religia jest ważną częścią mojego życia
TAK, mam wielu przyjaciół, którzy są katolikami i świetnie się rozumiemy.
TAK, staram się szanować poglądy innych (nie tylko religijne) choć nie zawsze są identyczne z moimi.
TAK, rozmawiam z moim synem o tolerancji, opowiadam mu o innych religiach.
TAK, lubimy i chętnie jemy pizzę. Najbardziej taką według poniższego przepisu. Choć jest trochę inna i nie ma w niej sosu pomidorowego, żółtego sera czy peperoni to jednak cały czas jest to PIZZA. My taką ją lubimy, dokonaliśmy wyboru, zjedliśmy wiele innych ale ta przypadła nam najbardziej do gustu. Nie jest lepsza, nie jest gorsza- jest INNA. Czy nie wygląda na pyszną?
I to tyle – jakby się ktoś zastanawiał co moja dzisiejsza historia ma wspólnego z przepisem na pizzę :-).biała pizzaz kurkami