Czy u Was też w tym roku był taki urodzaj śliwek? W naszej okolicy gdzie nie spojrzeć drzewa uginały się pod ciężarem owoców. Aż mi ich było szkoda. Wyglądały, jak przeciążony balastem statek, który ledwo trzyma się na powierzchni wody i z miłą chęcią pozbyłby się już tego ciężaru. Trudno im się dziwić jak się przyjrzeć z bliska to na niektórych gałęziach było więcej owoców niż liści. Nawet nasza „parszywa węgierka” , jedyna śliwa w sadzie wydała piękny plon.
Kiedy kupiliśmy nasz dom z ogromnym ogrodem dookoła, pierwsze za co się zabraliśmy to były porządki właśnie w tym ogrodzie. Tuż przed wejściem do domu rosły dwie wysokie lecz mocno zaniedbane śliwy. Latem miały niedużo owoców a na dodatek większość opadła zanim dojrzała zaś te które zostały na drzewie były robaczywe (wszyściutkie jak jeden mąż). Mój teść „miłośnik piły elektrycznej i siekiery” zdecydowanie doradzał WYCIĄĆ. Mój mąż i ja chcieliśmy jednak drzewa zachować wiemy ile trzeba lat aby takie drzewo wyrosło i doceniamy owoce z własnego ogrodu (więcej o tym piszę tutaj). Zupełnie się na tym nie znając postanowiliśmy drzewa przyciąć. Wcześniej zrobiliśmy tak z jabłonią i jej to zdecydowanie pomogło. Jednak okazało się, że śliwy owocują zupełnie inaczej niż jabłonie i są mniej odporne na tak radykalne cięcia. Koniec- końców zmarnowaliśmy dwa piękne drzewa i zdobyliśmy lekcję na całe życie (nie znasz się- nie ruszaj!). Została nam w ogrodzie tylko jedna- jedyna malutka „węgierka”, która rodziła twarde jak kamienie owoce. A jeśli nawet w końcu dojrzały- pełne były robaków.
W tym roku, jak wszędzie dookoła, owoców było na naszym drzewie całe zatrzęsienie. Jednak zupełnie się nimi nie interesowaliśmy bo nauczeni doświadczeniem lat poprzednich byliśmy przekonani, że nie da się ich zjeść. Aż tu któregoś dnia jeden z naszych gości, nieświadomy i nieuprzedzony przez nikogo postanowił zjeść parę owoców z „węgierki parszywki”. Już mieliśmy krzyczeć- „Daj spokój- niesmaczne ” „Szkoda twoich wysiłków” „Uważaj na robaki” a tu … okazało się, że tego magicznego lata nasze śliwki są pyszne. Co prawda dalej jest mnóstwo robaczywych owoców i trzeba mocno uważać ale przynajmniej 1/4 śliwek nie miała lokatorów w środku. „Po prostu było ich tak dużo, że nawet śliwkowe robaki nie dały rady” rezolutnie zauważył mój syn. Skorzystaliśmy więc z urodzaju i skwapliwie cieszyliśmy się drożdżówkami, ciastami , chutney-ami i pysznymi kompotami. A jak nam się już przejadł cały standardowy śliwkowy repertuar to wymyśliliśmy tą oto pizzę śliwkową. Jest zaskakująco pyszna. Warta wypróbowania dla tych, którzy nie boją się eksperymentować w kuchni, choć nie tylko. Do naszego jesiennego menu wchodzi na stałe i zajmuje wygodne miejsce tuż obok naszej ulubionej pizzy kurkowej. Zapraszam i życzę smacznego.
A tak przy okazji jeśli ktoś z was wie jak pielęgnować śliwę węgierkę i co zrobić, żeby nie karmiła tylko armii robaków to bardzo poproszę o rady. Mieszkamy w tym domu od 5 lat i po raz pierwszy mieliśmy okazję spróbować owoców z tego drzewa. Są przepyszne i bardzo chcielibyśmy ich kosztować co roku. Są tu jacyś sadownicy?
Na ciasto:
2 szkl. mąki(ja używam pół na pół białą i pełnoziarnistą)
1 paczuszka drożdży instant (7g)
1/2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli
3 łyżki oliwy z oliwek
1 szkl. ciepłej wody (nie gorącej!) na sos:
Chutney śliwkowy według tego przepisu
dodatki: 1 szkl. śliwek węgierek 200g niebieskiego sera pleśniowego 100g domowego sera panir lub kupnego capri 1/4 szkl. siekanych orzechów pekan lub włoskich świeży tymianek (najlepiej cytrynowy), rozmaryn, oregano świeżo mielony kolorowy pieprz
Ciasto:
1. W małej miseczce rozpuszczasz w wodzie drożdże, dodajesz cukier i oliwę.
2. Odstawiasz na 5 minut do sprawdzenia czy drożdże są aktywne- mieszanka powinna się lekko spienić lub przynajmniej powinno pojawić trochę bąbelków.
3. W osobnej dużej misce mieszasz mąkę z solą i wlewasz tam miksturę drożdżową.
4. Zagniatasz wszystko rękami (lub w misie robota kuchennego) aż osiągniesz zwartą nieklejąca się do rąk kulkę ciasta.
5. Jeśli potrzeba podsypujesz dodatkową mąką.
6. Miskę smarujesz oliwą z oliwek, to samo robisz z kulką ciasta, która do miski wkładasz.
7. Przykrywasz ściereczką i odstawiasz do wyrośnięcia na 1-1,5 godz. W tym czasie…
8. Wykonujesz chutney śliwkowy wg. tego przepisu . Możesz zredukować ilość cukru do połowy (lub mniej) oraz lekko zblendować chutney tak aby konsystencją bardziej przypominał sos pomidorowy.
9. Dodatkowe śliwki myjesz,pestkujesz i kroisz na ósemki.
10. Ser pleśniowy trzesz na tarce a panir kruszysz na drobne kawałeczki. Aranżacja pizzy i pieczenie:
11. Jeśli chcesz piec pizzę na kamieniu to wiesz co teraz robić.
12. Ja piekę pizzę na nagrzanych wcześniej blaszkach z wyposażenia piekarnika (wstawiam je na 15 minut do 220’C).
13. Wyjmij ciasto z miski (powinno podwoić swoją objętość), zagnieć jeszcze raz i podziel na 2 części.
14. Każdą część rozwałkuj na podsypanym mąką blacie na okrągły placek o średnicy 25-30cm.
15. Wyjmij 1 nagrzaną blachę z piekarnika, ułóż na niej placek (zrób to koniecznie teraz, później z dodatkami będzie dużo trudniej, uważaj, żeby się nie poparzyć!!!)
16. Rozsmaruj chutney śliwkowy na placku. Wysyp oba sery, poukładaj na nich kawałki śliwek, posyp orzechami i porwanymi na drobne kawałki gałązkami ziół. Posyp świeżo mielonym kolorowym pieprzem.
17. Odczekaj 5-7 minut i wstaw do piekarnika.
18. Piecz w temperaturze 220’C przez około 15 minut (lub do pożądanego koloru). Warto użyć specjalnego trybu do pieczenia pizzy (odsyłam do instrukcji obsługi piekarnika).
19. Powtórz wszystkie czynności dla drugiej pizzy.
Dla odważnych polecam podawanie tej pizzy polanej sosem z roztopionej gorzkiej lub mlecznej czekolady. Na początku jest zaskakująco a potem już tylko rozkosznie PYSZNIE!
Jestem bardzo wybrednym konsumentem i naprawdę trudno zadowolić moje podniebienie (nawet mnie samej). Wiedzą o tym domownicy, którzy wprowadzili dla mnie całkowity zakaz marudzenia przy stole. Inaczej wiecznie bym narzekała, że to czy tamto danie mi nie wyszło, że jednak mogłoby być lepsze, bardziej słone, mniej lub bardziej przypieczone, ciutkę pikantniejsze itd. Narzekałabym tak długo aż w końcu zepsułabym wszystkim apetyt oraz frajdę ze smacznego posiłku. „To nie tak”, „tamto jeszcze gorzej”- klasyczna perfekcjonistka, która podaje obiad poprzedzając go długą listą, co mogłoby smakować lepiej i co jej zdecydowanie nie wyszło tak jak powinno.
Czasami zdarza się jednak, że perfekcjonistka wcale nie ma ochoty na narzekanie a wręcz przeciwnie zajada z wielkim apetytem. Milczy nie dlatego, że ma zakaz narzekania tylko dlatego, że właśnie kontempluje coś przepysznego. Wygląda na ukontentowaną i spokojną. Jednak to tylko pozory. W jej głowie właśnie odbywa się wielka gonitwa. To jej umysł biega w kółko jak oszalały krzycząc „Jak to było, jak to było!” i próbuje sobie przypomnieć jakie przyprawy, składniki i proporcje zostały użyte podczas przygotowywania potrawy. Tak się najczęściej dzieje (przynajmniej w mojej kuchni- czy w Waszych również?), że największe odkrycia kulinarne powstają przez przypadek, mimochodem, wtedy kiedy najmniej się o to staram. Kiedy spontanicznie powrzucam trochę tego czy tamtego do garnka. Kiedy zabrakło jakiegoś składnika, lub kiedy mam jakiegoś w nadmiarze. Kiedy coś poszło nie tak lub kiedy musiałam „ratować coś awaryjnie” schodząc ze ścieżki wydeptanej przez rutynę.
Lubię takie sytuacje i lubię gotować spontanicznie. Lubię być zmuszana do porzucania rutyny i komponowania dania z tego co znajdę w ogródku lub lodówce. Nie należę do tych kucharzy, którzy rozpisują jadłospisy tygodniowe i jeżdżą do sklepu z listą zakupów. Wręcz przeciwnie, uwielbiam kiedy moja lodówka świeci pustkami i otwierając ją muszę się nieźle nagłówkować jak to wszystko połączyć w jakieś ciekawe danie. Jeśli lodówka jest pełna moich ulubionych produktów- możecie być pewni, że pójdę na łatwiznę i ugotuję coś sprawdzonego, co przyrządzałam już tysiąc razy i pewnie mogłabym to zrobić z zamkniętymi oczami (A propos- gotowaliście kiedyś z zamkniętymi oczami? Spróbujcie- niesamowite doświadczenie!). Dzisiejsza sałatka powstała właśnie w taki spontaniczny sposób. Zaczęło się od resztki kaszy jaglanej z obiadu, przesuwanej przez domowników z miejsca na miejsce i jakoś przez nikogo niechcianej. Doszły do tego łodygi ucięte z selerów (korzenie upieczone z przyprawami stanowiły dodatek do kaszy jaglanej pałaszowanej na obiad) oraz ogórki przyniesione z ogrodu. Dalej już poszło bardzo sprawnie- klasyczne sprzątanie lodówki- w której znalazłam kukurydzę, pora, paprykę i awokado. Na koniec odrobina luksusu- smażone nerkowce. Powstała bardzo subtelna sałatka, której najmocniejszym smakiem jest anyżkowy aromat łodyg selera. Świeże łodygi selera zerwane prosto z ogródka pachną przepięknie- jak najlepsze perfumy, sprawdźcie to koniecznie!
Sałatka jest świeża (ogórki, papryka) a za razem sycąca (kasza, orzechy) i lekko słodkawa (kukurydza i seler). Śmiało może stanowić osobny posiłek. Będzie idealna np. na lunch do pracy. Dla mnie po prostu pyszna. Jeśli do tego dodamy, że jest wegańska, bezglutenowa, prosta w przygotowaniu i wygląda bajecznie kolorowo to czyni ją daniem zdecydowanie wartym wypróbowania. Polecam- szczególnie wszystkim kuchennym perfekcjonistkom- będziecie milczeć przy stole- obiecuję.
do ugotowania kaszy: 1/2 szkl. kaszy jaglanej
1 szkl. gorącej wody
1 łyżka masła lub oleju
1/3 łyżeczki asafetydy (można pominąć)
1/2 łyżeczki soli
do sałatki: 1 szkl. obranych i pokrojonych w kostkę ogórków
1/2 szkl. kukurydzy z puszki
1/2 awokado (pokrojone w kostkę)
1/2 małej czerwonej papryki (drobno pokrojonej)
3/4 szkl. orzechów nerkowca
1/3 szkl. pokrojonych łodyg selera (zwykłego, nie naciowego)
5cm kawałek pora (zielona część, pokrojony w cieniutkie plasterki) 4 łyżki oleju
sól, pieprz, sok z cytryny
1. W małym garnuszku o grubym dnie rozgrzej masło (w wersji wegańskiej olej) dodaj asafetydę i smaż przez 10 sekund. Wsyp kaszę jaglaną i smaż przez minutę cały czas mieszając. Zalej gorącą wodą, dodaj sól, zamieszaj i przykryj szczelnie pokrywką.
2.Poczekaj aż woda w garnku zacznie bulgotać- wtedy zmniejsz ogień pod garnkiem do minimum (tak, że prawie nie widać płomienia) i pozwól kaszy gotować się pod przykryciem do czasu aż wchłonie całą wodę. Nie mieszaj kaszy pod żadnym pozorem.
3.Poczekaj aż kasza ostygnie i przełóż ją do dużej miski rozdrabniając ręką tak aby otrzymać pojedyncze ziarenka.
4. Na malutkiej patelni (jeśli jest większa użyj więcej oleju) rozgrzej olej i dodaj do niego orzechy. Cały czas mieszając usmaż je do złotego koloru. Wyłóż orzechy do miski z kaszą. Pozostaw olej na patelni.
5.Pokrojone łodygi selera (teraz jest na nie dobry czas bo sprzedają selery z zieleniną) wrzuć na olej i smaż przez 2-3 minuty cały czas mieszając aż lekko zmiękną. Dodaj wraz olejem do kaszy.
6. Wsyp do sałatki pozostałe składniki i delikatnie wymieszaj.
7. Dopraw solą, pieprzem i sokiem z cytryny.
Możesz dodać do sałatki swoich ulubionych ziół. Ja dodałam kwiatków cebuli i delikatnych młodziutkich listków mięty.
Kompostujecie swoje organiczne odpadki? My kompostujemy wszystko co się da- odpadki z naszej kuchni, chwasty z ogródka, skoszona trawę, przycinane gałęzie krzewów i drzew a nawet tony gromadzących się w naszej parkowej części ogrodu liści. Pierwszą budowlą która powstała w naszym ogrodzie tuż po przeprowadzce był kompostownik. Na początku malutki sklecony naprędce z paru desek- szybko okazał się jednak za mały. Z roku na rok budowla powiększała się i ewoluowała aż osiągnęła potężne rozmiary i zaczęła odrobinę szpecić ogród. Z kompostownikami zawsze jest ten problem, najchętniej chciałbyś je mieć gdzieś w rogu ukryte za krzakami w najdalszej części ogrodu ale jak tam są to nie chce Ci się tak daleko do nich biegać. Szczególnie zimą, po kolana w śniegu, kiedy potrzebujesz wyrzucić organiczne śmieci z kuchni. Musisz więc wybrać jakiś kompromis. My postawiliśmy kompostownik pod płotem ale w centralnej części ogrodu, jest do niego idealny dostęp i leży dość blisko warzywnika. Stoi jednak na samym widoku. Często śmiejemy się, że mamy werandę z widokiem na kompostownik. Długo zastanawiałam się jak zamaskować tą nieszczególnie piękną budowlę. Myślałam, żeby posadzić obok jakieś krzaki ale wtedy mąż zaprotestował, że nie będzie miał tam dojazdu swoim „super wypasionym” traktorkiem do koszenia trawy. Dopiero odwiedzając któregoś lata znajomych mieszkających na wsi-zobaczyłam i zrozumiałam, że kompostownik może być po prostu kolejną grządką warzywną.
W naszym ogrodzie kompostujemy w systemie 3 letnim. Znaczy to, że nasz kompostownik ma 3 olbrzymie skrzynie. Jedna skrzynia zapełnia się przez 1 sezon. Oznacza to, że pierwsza skrzynia jest właśnie zapełniana, druga odpoczywa i dojrzewa a trzecia jest gotowa do użycia jako nawóz w warzywniku, który najczęściej rozrzucamy jesienią. Dlatego wiosną i latem- skrzynia druga i trzecia mogą służyć (i od lat służą nam z powodzeniem) jako grunt do posadzenia warzyw. Idealnie na kompostowniku rosną dynie. To jest dla nich raj. Ziemia jest tu przebogata we wszystkie składniki potrzebne do rozwoju tej wielkiej i wymagającej rośliny. Jeśli dodatkowo zadbamy o odpowiednie podlewanie- dynia wyrośnie jak szalona i wyda dorodne plony. A co najważniejsze jej piękne ogromne liście, kwiaty i owoce idealnie oplotą i zamaskują naszą szpetną budowlę- tak, że będzie wyglądała jak z ogrodniczego żurnala. Wystarczą 2-3 sadzonki, wsadzone wiosną w rozgrzebany po wierzchu roczny kompost. Jeśli wasz roczny kompost jest mało dojrzały, wysypcie na niego worek ziemi i w nim posadź sadzonki to wystarczy aby ładnie się ukorzeniły a dalej one już same znajdą sposób aby wydobyć z waszego kompostu to co najlepsze. A do tego pomogą mu się szybciej rozłożyć.
Co ciekawsze w skrzyniach kompostowych dobrze rosną nie tylko dyniowate. Ja np. oprócz posadzonych w tym roku dyni mam też ogromną dżunglę pomidorowych krzaków. Wysiały się same, wyrastając najprawdopodobniej z wyrzucanych przez zeszłą jesień i zimę resztek z naszej kuchni. Dopiero zawiązują im się owoce ale już widzę, że jest ich tam przynajmniej z pięć różnych rodzajów. Mam nadzieję, ze jedne z nich to przepyszne przywiezione z Mediolanu karbowane tęczowe pomidory. Kiedy już je po ostatnim przyjeździe z Włoch całe spałaszowaliśmy i nie został po nich nawet ślad w wiaderku kompostowym w mojej kuchni- dopiero wtedy przyszło mi do głowy, że przecież „trzeba było głupia Babo” zostawić parę nasionek i zrobić z nich na wiosnę rozsady. Wtedy miałabyś takie pomidory częściej a nie tylko przy okazji wyjazdów służbowych do Włoch. Na całe szczęście natura potrafi być mądrzejsza i zadbać o siebie sama. Za parę dni powinno się okazać czy włoskim pomidorom spodobała się ziemia na moim kompostowniku. Jeśli tak to ułożę „Odę do kompostownika”- publicznie obiecuję 🙂 O ile pomidory dopiero zawiązują owoce (bo wyrosły zdecydowanie później niż te sadzone z rozsad w warzywniaku) o tyle dynia- królowa kompostownika- rozgościła się już tu na dobre. Oplotła liśćmi wszystkie 3 skrzynie i powoli rozrasta się na trawnik dookoła. Kwitnie już od prawie miesiąca ku uciesze wszystkich domowników. W naszym domu kwiaty dyni są cenione dużo bardziej niż jej owoce. Zjadamy je w sałatkach, zupach i zapiekankach a nawet na pizzy. Jednak najbardziej lubimy je wg. dzisiejszego przepisu. To danie które zaspokoi podniebienia nawet najbardziej wybrednych smakoszy. Wkładasz takie cudo do ust i czujesz eksplozje smaku. Na twoim języku wybucha: delikatność i aromat kwiatu dyni, połączony z łagodnością serów oraz wyraźnym smakiem oliwek. Wszystko to zamknięte w cieniutkiej ale niezwykle aromatycznej i chrupiącej skorupce. Ciecierzyca nadaje ciastu niezwykłej chrupkości a przyprawy dodatkowego egzotycznego smaku. Natomiast smażenie w klarowanym maśle – zamyka ten dyniowy bukiet orzechowym aromatem smażonego masła. Mniam! Koniecznie spróbujcie póki jeszcze kwitnie dynia bo to już niestety ostatni dzwonek. Trochę się z tym przepisem spóźniłam, za co was serdecznie przepraszam. Ale to tylko dlatego, że te smażone kwiaty zawsze znikają w okamgnieniu i nigdy nie udało mi się ich odłożyć do sfotografowania.
10-12 kwiatów dyni na ciasto: 3 czubate łyżki mąki 3 czubate łyżki mąki z ciecierzycy (można zmielić ziarna ciecierzycy w młynku) 1/2 łyżeczki soli przyprawy (u mnie po 1/3 łyżeczki: asafetydy, kurkumy, mielonego kminku rzymskiego, słodkiej papryki) szczypta proszku do pieczenia 1/2 szklanki + 2-3 łyżki lodowatej wody na nadzienie: 100g domowego sera panir(lub kupnego capri, myślę, że w wersji wegańskiej można z powodzeniem użyć tofu) 100g białej mozzarelli 20 szt. dobrej jakości zielonych oliwek przyprawy (u mnie po 1/3 łyżeczki: asafetydy, mielonego kminku rzymskiego, słodkiej papryki + 1/2 łyżeczki suszonego i świeżego oregano) sól do smaku do smażenia: klarowane masło (w ostateczności olej rzepakowy)
1.Kwiaty dyni najlepiej zbierać tuż przed gotowaniem, jeśli zebrałeś je wcześniej przechowuj je w lodówce. Ja osobiście ponieważ zbieram kwiaty w swoim ogrodzie nie myje ich. Jeśli twoje kwiaty są niewiadomego pochodzenia, umyj je dokładnie zawczasu tak aby zdążyły dobrze wyschnąć przed nadziewaniem.
2.Sery zetrzyj na tarce o dużych oczkach lub dokładnie rozdrobnij widelcem dodaj przyprawy przeznaczone do nadzienia. Oliwki osusz z zalewy papierowymi ręcznikami. Odłóż tyle oliwek ile masz kwiatów dyni a resztę pokrój w cieniutki plasterki i dodaj do sera, wymieszaj dokładnie, jeśli jest taka potrzeba dosól jeszcze.
3. W wysokim naczyniu wymieszaj wszystkie suche składniki na ciasto. Jeśli mieliłeś ciecierzycę w młynku, najlepiej przesyp ją jeszcze przez drobne sitko. Dodaj 1/2 szklanki wody i miksuj mikserem na najwyższych obrotach do czasu aż otrzymasz ciasto jak na naleśniki ale nawet nieco rzadsze, jeśli jest taka potrzeba dodaj jeszcze 2-3 łyżki wody. Miksuj ciasto około 2 minut. Ma być bardzo dobrze ubite.
4. Ostrożnie rozchyl każdy kwiat dyni włóż do niego oliwkę i łyżkę nadzienia serowego. Możesz też wcześniej ulepić z nadzienia kulki serowe do środka każdej wkładając oliwkę i takimi kulkami nadziewać kwiaty.
5. Ostrożnie ale skutecznie zakręć płatki kwiatów w sakiewkę.
6. Trzymając kwiat zawiniętą stroną, zanurzaj go cieście. Poczekaj chwilę aż nadmiar ciasto spłynie. Ma go być niewiele tak aby można było dostrzec pod spodem „żyłki” kwiatków.
7. Wrzucaj kwiaty po parę sztuk naraz na rozgrzany głęboki tłuszcz i smaż do złotego koloru, obracając podczas smażenia.
8. Odsączaj na papierowych ręcznikach z nadmiaru tłuszczu i podawaj natychmiast jeszcze gorące i chrupiące. Mniam!
Jeśli zbieracie kwiaty dyni po raz pierwszy, zwróćcie uwagę na to, że są ich 2 rodzaje: te z pręcikami w środku i na cienkiej owłosionej łodyżce to kwiaty męskie (widoczne na pierwszym i ostatnim dyptyku w tym poście). Kwiaty męskie warto zrywać bo jest ich więcej i nie będzie z nich owoców. Roślinie wystarczy ich tylko parę sztuk aby zapylić mniej liczne kwiaty żeńskie. Te wyrastają na ogonkach dużo grubszych (takich jak łodygi całej rośliny) i mają pod spodem okrągłe zgrubienie- taki niby zalążek przyszłego owocu. (Żeński kwiat z malutka dynią pod spodem możesz podziwiać w drugim dyptyku tego postu.)
Warto zrywać nie tylko te kwiaty, które właśnie kwitną ale i zbierać te, których roślina już się pozbyła i opadły na ziemię- są równie pyszne. Oczywiście tak samo możecie usmażyć kwiaty cukinii. Choć moim zdaniem te dyniowe są smaczniejsze. Mają tylko jeden feler łodygi przy zrywaniu wydają nieprzyjemny zapach, który na długo zostaje na dłoniach, dlatego warto zrywać kwiaty dyni w rękawiczkach.
Od paru tygodni nie mogę przestać myśleć o Panu i niewyobrażalnej tragedii jaka spotkała Pańską rodzinę.
Nie potrafię i nawet nie chcę wyobrazić sobie co Pan teraz przeżywa.
Za to bardzo dobrze potrafię sobie wyobrazić, że podobna sytuacja mogła by przydarzyć się mnie. Tak, tak- nie jestem jedną z tych, która powie „nie wyobrażam sobie jak można zapomnieć o swoim dziecku, mnie to by się nigdy nie zdarzyło”. Otóż niestety- jestem świadoma tego, że zarówno mnie jak i wszystkim dookoła zdarza się zapominać o dzieciach nagminnie. Codziennie popełniamy grzech zapomnienia wobec naszych najmłodszych. Nie pamiętamy o złożonych im obietnicach, o ich prawach, o tym, że powinny być w naszym życiu najważniejsze, że bycie rodzicem to wielka odpowiedzialność i obowiązek. Zapominamy, że dzieci zwyczajnie potrzebują naszego czasu i świadomej obecności, że muszą być dla nas ważniejsze niż kolejna sprawa do załatwienia, kolejne nadgodziny do wypracowania, kolejny projekt do zrealizowania, kolejny dom do wybudowania, samochód do kupienia, telefon do wykonania, e-mail do przeczytania, czy nawet mundialowi mecz do obejrzenia.
Komu z nas nie zdarza się zapominać? Mnie nagminnie. Średnio raz na tydzień zapominam o spakowaniu drugiego śniadania do tornistra mojego syna. Jestem mistrzynią w zapominaniu o dodatkowych zajęciach Kacpra, wie o tym najlepiej „Pani od angielskiego” która dobija się bezskutecznie do naszego domu z częstotliwością raz na miesiąc. Zapominam o wywiadówkach, torbie na basen i wycieczce szkolnej (goniliście kiedyś samochodem szkolny autobus wycieczkowy?- mnie się zdarzyło!). Tego dnia kiedy usłyszałam o tragedii Taty z Rybnika wysłałam męża z synem na urodziny do koleżanki. (Dlaczego nie pojechałam sama? – miałam 30 pilnych spraw do zrobienia). Chłopaki wrócili po półgodziny bardzo rozczarowani bo okazało się, że urodziny dziewczynki dopiero będą…za parę dni… a ja- roztargniona matka- po prostu pomyliłam daty.
Co roztargniona matka ma na swoje usprawiedliwienie? Że pracuję na 2 etatach, że prowadzi firmę i bloga i tysiące kursów i jeszcze zaczyna swoją „karierę” fotografa kulinarnego, że nie śpi po nocach żeby się dokształcać, że stara się jednocześnie nie rezygnować ze swoich praktyk medytacyjnych, ze swoich zobowiązań wobec przyjaciół, że ma ogród do wyplewienia i dom w wiecznym remoncie. Czy to wszystko wystarczy aby być usprawiedliwioną i móc zapominać???
Powiecie pewnie: cóż znaczą twoje i nasze drobne zapomnienia wobec tego czego dopuścił się Tata z Rybnika?
Pomyślmy jednak przez chwilę. Czy wszystkie te nasze drobne zaniedbania złożone razem w jakimś niefortunnym czasie czy miejscu nie mogłyby dać mieszanki wybuchowej większego kalibru? Czy zawsze jesteśmy nieskazitelni i zawsze o wszystkim pamiętamy? Czy może czasami , choć zupełnie nieświadomie, tylko dzięki ogromnemu szczęściu udaje nam się uniknąć wielkiej tragedii?
I wreszcie- Czy coraz częściej, niestety, nie zdarza nam się zapominać o czymś fundamentalnym?- Że oto właśnie tu i teraz na naszych oczach toczy się kolejny ważny dzień z życia naszego dziecka. Że suma tych dni złoży się na coś niezwykle ważnego- jedyny, niepowtarzalny i wyjątkowy czas jakim jest dzieciństwo naszego dziecka. I jeszcze, że każde z naszych dzieci ma tylko jedno dzieciństwo a my w dużej mierze kreujemy to jak będzie ono wyglądać i jaki wpływ będzie mieć na jego późniejsze losy?
Ile błędów popełniamy? O ilu sprawach nie pamiętamy? Jakie wielkie mamy szczęście, że los nas za to nie karze w tak okrutny sposób jak Tatę z Rybnika? Dostajemy za to swoje kolejne szanse byśmy mogli nasze błędy poprawić. Doceńmy to!
Drogi Tato z Rybnika,
Myślę o Panu codziennie,
myślę kiedy odkładam kolejną niecierpiąca zwłoki sprawę do załatwienia i idę grać z moim synkiem w piłkę,
myślę kiedy wychodzę wcześniej z pracy, choć roboty jest tyle, że nie powinnam i biegnę, żeby odebrać go wcześniej ze szkoły,
myślę kiedy planuje przesiedzieć kolejną noc w Internecie ale jednak rezygnuję bo wiem, ze następnego dnia będę nieprzytomna a tym samym niedostępna dla mojego dziecka,
myślę kiedy mój synek przychodzi z jakąś ważną dla niego sprawą, a ja mu już nie odpowiadam „nie widzisz, że pracuję”- gryzę się w język i wysłuchuję uważnie,
myślę kiedy zawracam i jadę dodatkowe 5 km , żeby jednak wrócić do szkoły, odnaleźć synka i wręczyć mu pudełko na śniadanie które zostawił w samochodzie,
myślę nawet teraz kiedy to piszę, że to już chyba czas kończyć i iść odciągnąć dziecko od komputera i spędzić z nim więcej czasu.
Myślę o Panu za każdym razem kiedy staję przed wyborem- „pędzić, zaniedbać, zapomnieć” … czy… „zwolnić, być świadomym i pamiętać”.
Wiem, że to bardzo trudne i łatwo się w tym na co dzień pogubić. Dlatego nie osądzam i nie potępiam. Uważam, że nie mam do tego moralnego prawa. Za to składam ręce i dziękuję za wszystkie te (niekoniecznie zasłużone) drugie, trzecie i dziesiąte szanse. Szanse, które dostałam od losu abym mogła się postarać i być lepszym rodzicem. Dzięki Panu doceniam je jeszcze mocniej. Zrozumiałam, że to nie takie oczywiste, że są ludzie którzy oddaliby wszystko co mają, nawet pewnie życie, za choćby jedną taką dodatkową szansę. Nie cofną jednak czasu (tak samo jak Pan) choć z pewnością bardzo by chcieli.
Dlatego nie rzucam kamieniem, nie mówię „jak Pan mógł” tylko jestem Panu niezmiernie wdzięczna. Za co ? Za lekcję z której mogę się uczyć równocześnie nie doświadczając przeogromnej rodzinnej tragedii. Mam ten komfort, że mogę myśleć tylko o Panu bo o Pana córeczce ( i tym co przeszła), jak bardzo bym nie próbowała, myśleć po prostu nie potrafię. Pan zapewne myśli o niej nieustannie a o tym co przeżywała będzie Pan myślał do końca życia.
Drogi Tato z Rybnika,
myślałam o Panu i dziś, kiedy z premedytacją nie poszłam do pracy za to leżałam z moim dzieckiem na trawniku w naszym ogrodzie. Patrzyliśmy w chmury i wymyślaliśmy dla nich nazwy. Wszystkie moje jakoś dziwnie przypominały torty i ciastka za to chmury mojego syna pełne były Supermenów, Spidermanów i Halcków. Siedzieliśmy potem na werandzie i graliśmy w warcaby i właśnie wtedy zrealizowałam, że moje dziecko wyrosło i wcale nie muszę już mu dawać forów a wręcz przeciwnie muszę się nieźle nagłówkować żeby w te warcaby z nim wygrać. Potem zrobiliśmy i spałaszowaliśmy razem ulubione pierogi jagodowe na obiad i właśnie kiedy staliśmy przed lustrem w łazience kłócąc się w zaparte kto ma bardziej granatowy język, mój synek nagle zapytał:
-Ale dziś fajnie. Co to za święto? Nie musiałaś dziś być w pracy?
-Musiałam.
-I nie masz żadnych zdjęć do robienia?
-Mam.
-I żadnych artykułów do pisania?
-Mam.
-I żadnych listów na które musisz koniecznie odpisać?
-Oj mam- całą masę .
-Więc dlaczego tego wszystkiego nie robisz , tylko bawisz się ze mną?
– Dostałam zwolnienie.
-Od kogo?
-Od pewnego Pana .
-Oj to fajny ten Pan, jak się nazywa?
-Tata z Rybnika.
-Oj to chyba go nie znam…. ale wiesz co? …i tak mu ode mnie podziękuj.
na nadzienie: 1,5 szkl. jagód
2 łyżki cukru 1/2 łyżeczki mąki ziemniaczanej (niekoniecznie) na ciasto: 1 szkl. mąki 1/2 łyżeczki soli 1 łyżka oleju 1/2 szkl. wrzątku do podania: waniliowy serek homogenizowany lub śmietana i cukier dodatkowe jagody
1. Jagody umyj dokładnie wysusz wykładając na papierowych ręcznikach wymieszaj najpierw z mąką ziemniaczaną(ograniczy to wyciekanie soku jagodowego z pierogów podczas gotowania) potem z cukrem.
2. Mąkę wsyp do miski. Zrób w mące małe wgłębienie i dodaj tam olej oraz sól. Pomału wlewaj do miski wrzątek cały czas mieszając ciasto łyżką.
3. Wysyp zawartość miski na blat i odczekaj chwilkę, żeby nie poparzyć dłoni.(nie za długo).
4. Zagnieć ciasto. Powinno być ciepłe, dość miękkie ale elastyczne. (możesz dodać odrobinę więcej mąki jeśli będzie taka potrzeba przy zagniataniu).
5. Pozostaw ciasto na blacie przykryte miską 3-4 minuty.
6. Wyjmij połowę ciasta (resztę trzymaj w cieple pod miską, wkładaj tam też wszystkie nieużywane skrawki ciasta żeby nie wyschły) i rozwałkuj na posypanej mąką stolnicy na cieniutki placek.
7. Wycinaj szklanką kółeczka, na każde nakładaj po łyżeczce nadzienia jagodowego.
8. Zlepiaj pierogi i odkładaj na posypane mąką tace lub blat.
9. Jeśli chcesz zamrozić pierogi, zrób to teraz. (włóż pierogi ułożone na tacach do zamrażalnika, po 2-3 godzinach kiedy stwardnieją możesz je przełożyć do szczelnie zamykanych foliowych torebek).
10. Wrzucaj pierogi do lekko osolonego wrzątku i gotuj partiami 2-3 minuty od wypłynięcia na powierzchnie.
11. Podawaj polane śmietaną wymieszaną z cukrem lub jeszcze lepiej waniliowym serkiem homogenizowanym, koniecznie posypane dodatkową partią świeżych jagód.
12. Po zjedzeniu pierogów pójdź przed lustro uśmiechnij się szeroko, wystaw fioletowy język i przypomnij sobie jak to wspaniale było być dzieckiem.
Zamiast jagód możesz oczywiście użyć innych sezonowych owoców, np. truskawek, wiśni, śliwek. Spróbuj też koniecznie pierogów z morelami- są pyszne!
Mam 20 lat i właśnie wydaje mi się, że umiem gotować najlepiej na świecie. Jakie mam do tego podstawy?
Wg. mnie WIELKIE. Przez ostatnie parę miesięcy podróżowałam z moim Guru i uczyłam się gotować od najlepszych wegetariańskich kucharzy z wielu krajów. Odwiedziłam Paryż, Londyn, Berlin, uczyłam się od niesamowitych Hindusek i przez 2 miesiące asystowałam jednej z najlepszych kucharek w całym krysznaickim świecie. Vrindavaneśvari (tak miała na imię) pochodziła z Nowej Zelandii i potrafiła w kuchni wyczarować absolutnie wszystko. Ja ,młoda Polka wychowana w przaśnym PRL z dala od całego bogactwa smaków dostępnych na zachodzie, codziennie w kuchni dostępowałam objawienia graniczącego z ekstazą. Odkrywałam produkty, potrawy, smaki oraz ich połączenia o których istnieniu nie miałam bladego pojęcia. Moje oczy otwierały się coraz szerzej a kubki smakowe doświadczały coraz to nowych doznań. Moja kulinarna wyobraźnia rozwijała skrzydła a ja przekonanie, że odtąd świat ludzi dla których zacznę gotować nigdy nie będzie taki sam.
I tak, uzbrojona w nowe doświadczenia, wiedzę, wielki entuzjazm oraz grubaśny zeszyt pełen przepisów na kulinarne dzieła sztuki- czekam tylko na okazję. Właśnie się nadarzyła. Mój Guru jedzie na dłużej do Indii, grupa artystyczna, która z nim podróżuje ma w związku z tym półroczną przerwę. Postanawiam przeczekać ją w jednym z naszych aśramów przy krysznaickiej świątyni w Polsce. Właśnie zwolnił się tam etat kucharza. A ja przecież … mam 2o lat i wydaje mi się, że umiem gotować najlepiej na świecie! Czyż to nie idealny zbieg okoliczności!?
Nie przeszkadza mi nic: a). że to miejsce w którym mieszka tylko parę kobiet za to cała rzesza mężczyzn-mnichów, b). że kwatery kobiet znajduję się nie przy budynku świątyni w centrum miasta tylko 2 przystanki tramwajowe dalej w malutkim mansardowym mieszkaniu, c). że gotować będę codziennie poranny posiłek dla 40 osób tylko z jednym pomocnikiem, d).że, żeby to robić będę musiała wstać w środku nocy, e). że to nie Londyn czy Paryż, czy choćby Berlin tylko Wrocław i to na początku lat 90. Wszystko to jest nieważne, nie ma znaczenia. Liczy się tylko to, że JA wam pokażę czego się nauczyłam! Szykujcie się! Gwiazda kulinarnych odkryć przybywa!
Moje pierwsze spotkanie z osobą zarządzającą świątynią leciutko ostudza mój entuzjazm. Dostaję proste i jasne wytyczne co, kiedy i w jakich ilościach mam gotować. Okazuje się, że w tym miejscu od paru lat na śniadania (które ja mam właśnie gotować) jada się niezmiennie tylko 2 potrawy kuchni indyjskiej: KITRI i CZAPATI (i to wg. określonej ściśle receptury).
„Nie mogłam trafić nudniej”- myślę. Kitri to potrawa jednogarnkowa składająca się z ryżu, warzyw i przypraw bardzo często z dodatkiem jednej z indyjskich łuskanych fasolek ( dużo lżej strawnych niż nasze). Nazywana jest w Indiach „ucztą biedaków” – jedzona jednak przez wszystkie klasy społeczne jako posiłek prosty zdrowy i zawierający wszystkie potrzebne składniki odżywcze w jednej misce. Czapati (czy też Roti) często towarzyszą kitri. Są to placki wyrabiane z pełnoziarnistej mąki tylko z odrobiną soli. Wałkuje je się cieniutko i smaży króciutko na suchej patelni (lub rozgrzanym kamieniu) by na koniec opiec bezpośrednio nad ogniem (przepis na czapati, znajdziecie na blogu za tydzień). Pracy z tym bardzo dużo i to niezwykle żmudnej. Każdy placek trzeba osobno rozwałkować i upiec- stojąc nad rozgrzaną do czerwoności kuchnią. Do jednego posiłku każdy mężczyzna w sile wieku zjada przynajmniej 5 czapati (szybko przeliczam, że 5 razy 40 daje 200 placków do każdego gotowanego przeze mnie posiłku). Oj, nie zapowiada się to zbyt dobrze.
Ale ja się nie przejmuje, w końcu wydaje mi się, że umiem gotować najlepiej na świecie! Wkrótce się na mnie poznają, wystarczy, że im pokażę co umiem! Zapomną o kitri, zapomną o czapatach. Zrobię im muffiny, naleśniki, gofry a może i indyjską doszę, lub pitty z humusem. Coś wymyślę i pokażę na co mnie stać.
Przez pierwszy tydzień pokornie trzymam się wyznaczonego menu ale już drugiego, nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła kombinować. Włączam do menu nowe potrawy, zamiast czapati robię pitty z sezamem, do tradycyjnej ziołowej herbaty dodaję wanilii i cynamonu, podaję budyń z musem owocowym i kombinuję z kitri dorzucając do niego paniru i innych niż zazwyczaj przypraw. Mnisi zjadają wszystko pokornie bez komentarzy, grzecznie zmywają po sobie talerze i idą każdy do swoich zajęć. Super!- myślę sobie i każdego kolejnego dnia pozwalam sobie na krok dalej.
Aż przychodzi sądny poniedziałek, który już od rana (a raczej środka nocy) nie zapowiada się ciekawie. Wstaje spóźniona bo mój budzik nie zadzwonił, na dodatek nie ma ciepłej wody więc muszę wziąć zimny prysznic (bez niego nie mam nawet prawa wejść do świątynnej kuchni standardy czystości są tam bardzo rygorystycznie przestrzegane). Wkładam swoje proste bawełniane sari (też wymóg kuchenno-świątynny) narzucam płaszcz i puszczam się biegiem o czwartej nad ranem przez puste ulice Wrocławia, z nadzieją, że nadrobię spóźnienie.
Nagle tuż obok mnie zatrzymuje się samochód policyjny. Wysiada z niego dwóch policjantów, którzy mile lecz stanowczo zapraszają mnie do środka pojazdu. Wsiadam zupełnie oszołomiona i choć nie mam przecież nic na sumieniu narasta we mnie niepokój. Sama nie pamiętam tych czasów ale z opowiadań znam je bardzo dobrze. W Polsce w czasach socjalistycznych krysznaitów lekką ręką wsadzano do więzień pod pretekstem zakłócania porządku publicznego lub propagowania idei niezgodnej z jedyną i słuszną linią partii. W sąsiedniej Rosji było dużo gorzej -wysyłano ich do łagrów lub zamykano w szpitalach psychiatrycznych gdzie poddawano przymusowej terapii farmakologicznej lub po prostu bito do nieprzytomności. No ale teraz mamy lata dziewięćdziesiąte upadł Mur Berliński, Polska jest wolnym krajem. „To chyba jakieś nieporozumienie”- myślę sobie nerwowo. Policjanci przyglądają mi się przez chwilę i zaczynają pytać. „Czy Pani dobrze się czuje? Czy nic Pani, nie dolega? Czy ktoś Pani zrobił krzywdę?”. Przez chwilę zastanawiam się co odpowiedzieć a potem nagle spływa na mnie olśnienie. Ci mężczyźni biorą mnie za zbiegłego ze szpitala pacjenta lub ofiarę przemocy domowej. Zatrzymali się bo uważali, że potrzebuję pomocy. Patrzę na siebie i cóż, zaczynam ich rozumieć. W moim białym sari wystającym spod płaszcza wyglądam jak w koszuli nocnej i do tego biegnę nad ranem z rozwianym włosem jak oszalała. Robię najpoważniejszą minę na jaką mnie stać w tej sytuacji i zaczynam ze spokojem tłumaczyć: kim jestem, co robię, gdzie biegnę i dlaczego w takim stroju. Po długiej dyskusji w końcu udaje mi się przekonać policjantów, że nie trzeba odwozić mnie do najbliższego psychiatryka a nawet na tyle zyskuje ich sympatię, ze podwożą mnie pod same drzwi świątyni. Wpadam spóźniona do kuchni i w wielkim pospiechu zaczynam przygotowywać posiłek. Dziś poniedziałek, tego dnia, mnisi krócej dyskutują o filozofii, śniadanie jest wcześniej bo po nim następuje cotygodniowa narada. Świątynna narada to czas kiedy wszyscy mieszkający w aśramie mogą opowiedzieć o swoich bolączkach, problemach i propozycjach zmian. Każdy ma prawo głosu i zostaje wysłuchany przez społeczność. Po szaleńczym poranku w kuchni siadam razem ze wszystkim w dużej sali z nadzieją, że w końcu usłyszę jakieś dobre słowo nt. moich zmian w jadłospisie. Nie doczekuję się jednak żadnych pochwał za to jeden po drugim mnisi z pokorą lecz stanowczo wypowiadają się na temat moich śniadań. Zaczynają bardzo miło, od słów „Czy Kucharka Mataji…”.
Tytuł Mata-ji zarezerwowany w Indiach dla matron rodowych, używany jest w krysznaickich świątyniach przez mnichów w stosunku do wszystkich kobiet. Znaczy nie mniej, nie więcej tylko „Pani Matko” i powinien być wyrazem szacunku oraz wyznacznikiem nastawienia jakie mnich ma dla kobiety z którą rozmawia. Bardzo nie lubię tego terminu, wszystko się we mnie gotuje jak ktoś się do mnie tak zwraca, czuję się jak nestorka rodu. Jaka tam ze mnie Matka! Ludzie! Hallo! Mam 20 lat!! Przełykam jednak tą „Mataji Kucharkę” i słucham dalej… i uszom nie wierzę… „Czy Mataji Kucharka mogłaby nie dodawać przyprawy do piernika do kitri?” ( to o moim cynamonie i gałce muszkatałowej w kitri!) „Czy Mataji Kucharka mogłaby nie wsypywać proszku do pieczenia do picia?” (to o mojej wanilii w herbacie!!) „Czy Mataji Kucharka mogłaby nie robić czapati na drożdżach?” (to o moich pittach!). I wreszcie- „Czy Mataji Kucharka mogłaby przestać gotować te wszystkie inne dziwne potrawy na śniadanie?” (to o moich wielkich odkryciach kulinarnych!!!). „Chcemy tego co zawsze. Kitri i czapati- nic więcej nic mniej. Prosimy pokornie Mataji Kucharkę o zaprzestanie na nas swoich kuchennych eksperymentów”.
Przez chwilę mnie zatyka ale potem wybucham z siła 20 letniego kobiecego wulkanu. „Po pierwsze- nie jestem żadna „Mataji Kucharka”!!! Po drugie- zupełnie się nie znacie na tym co dobre! Po trzecie – Co wy tam wiecie o wielkim świecie i gotowaniu! Po czwarte mam już dość tego waszego kitri i tego codziennego wałkowania 200 placków. Będę gotować jak zechcę lub wcale. Koniec!”
Od tego dnia idę z mnichami na wojnę. Wiem, że muszę stosować się do wytycznych jadłospisu i słuchać przełożonego oraz całej społeczności. Muszę -więc to robię, ale… pozwalam sobie na drobne uszczypliwości. To jest moja kulinarna zimna wojna. Jednego dnia przesolę kitri, drugiego dnia je przypalę, trzeciego dodam za dużo chili. Chcieliście kitri TO JE MACIE! Nie smakuje? Dlaczego? Wszystko zgodnie z procedurą. Teraz na każdej poniedziałkowej naradzie wysłuchuję niezadowolonych głosów. Sprawa zaczyna balansować na ostrzu noża i pewnie skończyłaby się dla mnie bardzo nieciekawie, gdyby nie jedna starsza wspaniała mniszka.
Kulangana (tak jest jej na imię) przyjeżdża któregoś dnia z Londynu. Mieszka od 30 lat w tamtejszej słynnej krysznaickiej świątyni nazywanej -Bhaktivedanta Manor (budynki pod świątynię zostały podarowane przez Johna Lennona i Georga Harrisona- więcej tutaj). Przez wszystkie te lata Kulangana jest świątynną kucharką, jak ja teraz. Tylko, że ona jest wybitna w tym co robi- po wyrabiane przez nią i sprzedawane w przyświątynnym sklepie indyjskie słodycze ustawiają się długie kolejki. Kulangana jest z pochodzenia Polką i od czasu do czasu odwiedza tu swoją rodzinę. Zatrzymując się przy okazji na parę dni we Wrocławskiej świątyni. Tak się składa, że jest świadkiem jednej z poniedziałkowych narad a potem wieczorem wysłuchuje moich żali i łez związanych z tym „jak to mnie, WSPANIAŁEJ KUCHARKI, nikt tutaj nie docenia”.
Nie podziela mojego oburzenia, pociesza tylko i pozwala się wypłakać. Potem siada naprzeciwko mnie i powoli tłumaczy: ” Spróbuj ich zrozumieć. To w większości jeszcze młodzi chłopcy, którzy postanowili zmienić swoje życie i walczyć z pokusami tego świata. Żyją w celibacie co w ich wieku jest wielkim wyzwaniem. Mieszkają w prosty sposób i nie posiadają prawie nic. Próbują odwiązać się od materialnych rzeczy i wprowadzać w swoje życie duchowe wartości. To jest dla nich ciągła walka: z pożądaniem, ze zmysłami, z umysłem podszeptującym im coraz to nowe pokusy. Orężem w tej walce są dla nich medytacja, modlitwa i studiowanie filozofii. Ale to nie wszystko. Równie ważne są: ciężka praca, stałość i prostota. To kitri którego bronią jak lwy jest uosobieniem tych wartości. Oni nie chcą przez cały ranek zamiast skupiać się na modlitwie- medytować o tym co będzie na śniadanie. Chcą nauczyć się kontrolować swoje ciało i umysł- a to bardzo trudne. Prosty ale pożywny posiłek im w tym pomaga. Nie walcz z nimi, przyjmij to z pokorą, pomóż im. Jesteś tu po to aby im służyć a nie po to aby oni jedli i chwalili twoje „wspaniałe dzieła kulinarne”. Gotowanie to służba- nie show z Tobą w roli głównej- uwierz mi, robię to od 30 lat. Zmień swoje podejście a zobaczysz, że wszystko się ułoży.”
Tłumaczy i przekonuje, argumentuje i wyjaśnia, dyskutuje i pociesza tak długo aż w końcu do mnie dociera. Dzięki Ci Panie Boże za starsze mądre kobiety,myślę. Ta tutaj, jest dopiero od 2 dni a już zdążyła zrozumieć i pokochać tych wszystkich chłopców jak własnych synów. Oto ktoś, kto naprawdę zasługuje na miano MATA-JI. Postanawiam spróbować i zastosować się do rad Kulangany. Jest w jej słowach moc kogoś kto przeszedł tą samą drogę na której ja utknęłam teraz. Nie jest łatwo, ale nikt nie obiecywał, że łatwo będzie. Nie poddaje się jednak. Próbuję i próbuję i w końcu następuje przemiana.
W moich zewnętrznych czynnościach nie zmienia się nic, zmienia się tylko to co w sercu. Jak zwykle wstaje o 4 rano, biorę prysznic i zaczynam dzień porannym spacerem po pustych ulicach Wrocławia. Kiedy w świątyni rozpoczynają się pierwsze nabożeństwa ja zaczynam swoje rytuały w kuchni: umyć i pokroić warzywa, przebrać ryż i usunąć z niego zanieczyszczenia, namoczyć fasolkę mung, utłuc przyprawy. Połączyć to wszystko i stworzyć idealne w swojej prostocie kitri, takie same jak wczoraj, takie same jak jutro, takie same jak przez następne dni i miesiące. Kiedy mnisi siadają do mantra-medytacji – ja zaczynam swoją w kuchni: ulep kulkę z ciasta, posyp mąką, rozwałkuj na cieniutki placek, połóż na rozgrzanej patelni, obróć, przenieś nad ogień, pozwól urosnąć, posmaruj masłem, włóż pod ściereczkę aby nie wystygły. I tak co najmniej 200 razy, krok po kroku, cały czas to samo: blat, wałek, patelnia, ogień, blat, wałek, patelnia, ogień. Włóż w to serce, skoncentruj się, niech każdy placek będzie doskonały, taki sam jak poprzedni, taki sam jak następny. Niech będą identyczne jak drewniane korale medytacyjne nanizane na sznurek. Obracane w palcach dotąd- aż staną się idealnie gładkie i okrągłe. Jesteś TU i TERAZ. Jesteś sługą. Robisz to dla innych, nie dla siebie. Oto twoja modlitwa. Oto twoja MEDYTACJA…
Te pół roku kuchennych medytacji okazało się największa lekcja pokory jaką przeszłam w swojej „kulinarnej karierze”. Cieszę się, że przydarzyła mi się na samym jej początku. Dzięki niej wjechałam na właściwe tory i nauczyłam się jaka jest właściwa postawa. Bóg mi świadkiem, wiele razy z tych torów jeszcze w życiu zbaczałam na manowce -dumy, zarozumialstwa, arogancji i wyimaginowanej kulinarnej sławy. Za każdym razem jednak mogłam wrócić do tych paru prostych lekcji których nauczyłam się we Wrocławiu:
1. Bycie kucharzem to przede wszystkim służba.
2. Stałość jest cnotą a trening czyni mistrza.
3. Gotuj sercem i słuchaj tych dla których gotujesz
oraz…
4. Nie biegaj nocą po ulicy w stroju wyglądającym na piżamę !!!
Wielokrotnie w moim późniejszym życiu przekonałam się, że te pół roku było „po coś”. Wyjeżdżałam z Wrocławia pogodzona ze sobą, z największą dawką pokory w sercu jaką udało mi się zgromadzić kiedykolwiek w życiu. (Ci którzy znają mnie osobiście- wiedzą, że pokora nie należy do moich cnót przewodnich). A kulinarnie? Cóż . Wbrew pozorom okazała się to bardzo duża inwestycja. W większości kuchni, których przyszło mi przez następne 20 lat życia gotować, (nie miało znaczenia czy tych ekskluzywnych czy np. tych pod gołym niebem Bengalu) wyznawano zasadę- „pokaż mi swoje kitri a powiem Ci jakim kucharzem jesteś”. Potrawa ta stała się moim przyjacielem i była (oraz jest do dzisiaj) najczęściej gotowanym przeze mnie codziennym posiłkiem.
Mój guru, którego osobistym kucharzem byłam przez parę dobrych lat, potrafił miesiącami żyć tylko o kitri. Dlaczego?- Bo kitri, odpowiednio przyrządzone, jest jednym z tych zdrowych i prostych dań, które nie nudzi się szybko. Jeśli miałabym wybrać jedną potrawę którą musiałabym jeść przez całe życie- wybrałabym kitri. Jest bardzo syte a przy tym naprawdę pożywne. W Bengalu często bywa pierwszym posiłkiem, które dostaje niemowlę jako stały pokarm. Żółta łuskana fasola mung, jest bardzo trudna do kupienia w polskich sklepach, można ją jednak dostać w internecie np. tutaj (w tym sklepie kupicie też przyprawy potrzebne do ugotowania kitri). Nie przypomina w smaku zielonego mungu, jest od niej delikatniejsza, o lekko orzechowym aromacie. To moja ulubiona fasolka- bardzo lekko strawna, delikatna, pyszna. Niczym nie przypomina jakiejkolwiek znanej w Polsce fasoli. Kitri gotowane z dodatkiem żółtego mungu jest kremowe i rozpływa się w ustach. Polecam bardzo. Jeśli musicie żółty mung czymś zastąpić to użyjcie dobrze rozgotowanego żółtego grochu w połówkach (nie moczonego przed gotowaniem) lub czerwonej czy żółtej soczewicy.
Zachęcam do ugotowania kitri, jest pyszne a przepis sprawdzony przeze mnie niezliczona ilość razy. Mam właśnie 45 lat i od dawna przestało mi się wydawać, że o gotowaniu wiem wszystko. Kitri potrafię jednak ugotować dobrze, tak samo jak czapati- ale o nich już następnym razem.
do gotowania fasolki: 1 szkl. żółtej łuskanej fasolki mung (lub żółtej bądź czerwonej soczewicy, lub grochu w połówkach)
1 łyżka masła
1 płaska łyżeczka kurkumy
1,2 litra wody
1/2 szkl mleka do gotowania ryżu: 1/2 szkl. ryżu jaśminowego (lub takiego jakiego używasz do dobrego risotto)
1 płaska łyżeczka soli
2 szkl. wody
1 łyżka masła na pastę, ze smażonych przypraw: 1 łyżka masła (najlepiej klarowanego)
1 czubata łyżka korzenia imbiru (obranego i utartego na grubej tarce)
1 małe zielone chilli (wypestkowane i drobniutko pokrojone, używam indyjskich które są wielkości 1/4 normalnych)
1 płaska łyżeczka asafetydy
1 płaska łyżeczka kurkumy
1 łyżeczka kuminu (kminku indyjskiego- mielonego lub w całości)
1 szkl pomidorów (obranych i pokrojonych w kostkę) dodatkowo do kitri: 2 szklanki ugotowanych na parze zielonych warzyw (brokułów, fasolki szparagowej, liści szpinaku, jarmużu)
1 łyżeczka soli
1 łyżka masła opcjonalnie: 1 szkl. kostek domowego sera panir
Garść siekanych świeżych ziół (może być kolendra, pietruszka lub inne ulubione) cytryna lub limonka
1. Dokładnie opłucz fasolkę. Zalej wodą dodaj masło, kurkumę i gotuj do miękkości aż ziarna zaczną się rozpadać. Żółty mung rozgotuje się w 25-30 minut, inne grochy dużo dłużej. W czasie gotowania zbieraj pianę wydobywającą się na powierzchnię wody.
2. Do rozgotowanej fasoli dodaj mleko i zmiksuj blenderem na jednolitą płynna masę, zagotuj.
3. W międzyczasie opłucz ryż, zalej wodą, dodaj, sól i masło. Postaw na gaz i zagotuj. Zmniejsz gaz do minimum i pozwól ryżowi pod przykrycie gotować się tak długo aż wchłonie całą wodę. Nie mieszaj! Ugotowany ryż dodaj do zmiksowanej fasoli.
4. Na patelni rozgrzej klarowane masło, wrzuć pokrojone chili, smaż chwilkę, do czasu aż brzegi zrobią się leciutko białawe (około pół minuty), dodaj utarty imbir i smaż dalej do czasu aż brzegi imbiru staną się lekko brązowe (kolejne pół minuty, może trochę więcej), dodaj asafetydę, zmielony kminek indyjski, kurkumę zamieszaj 3-4 razy i od razu wsyp na patelnię pokrojone pomidory. (Jeśli używasz całego zamiast mielonego kminku dodaj go na samym początku smażenia przypraw razem z chili)
5. Smaż pomidory do czasu aż połączą się z przyprawami i prawie się rozpadną. Dodaj do fasoli z ryżem i dokładnie wymieszaj.
6. Na koniec dodaj do kitri ugotowane warzywa, masło i sól( do smaku). Oraz ser i zioła jeśli używasz.
7. Jeśli istnieje potrzeba możesz dodać teraz jeszcze nieco wrzącej wody aby uzyskać odpowiednią konsystencję. Ja lubię kitri kiedy jest konsystencji bardzo gęstej lejącej się zupy. Znam takich, którzy gotuję kitri tak, że można w nim postawić łyżkę- takiego niestety nie lubię. Pamiętaj, że kitri i tak z czasem będzie gęstnieć, dlatego podgrzewając je po raz kolejny można rozcieńczyć je ponownie wodą.
8. Podawaj kitri na ciepło, koniecznie z pajdami świeżego chleba, suto posmarowanego masłem, lub z indyjskimi plackami czapati.
9. Niektórzy lubię doprawiać kitri sokiem ze świeżo wyciśniętej cytryny bądź limonki i jeść je w towarzystwie indyjskich bardzo ostrych pikli np. takich
Kitri to danie jednogarnkowe. Ja jednak gotuję je na 2 garnki a nawet 3 (jeśli wziąć pod uwagę parowanie warzyw). Dlaczego? Wg. mnie tak jest dużo prościej i lepiej- szczególnie dla tych z was którzy kitri będą gotować po raz pierwszy. Dużo łatwiej kontrolować gotowanie się ryżu, warzyw i fasoli i nie rozgotować lub przypalić jednego z nich. Ważne jest dla mnie również abym mogła dobrze zmiksować fasolę po ugotowaniu, gotowanie jej razem z ryżem zabiera mi tą możliwość. Miksowanie bardzo dobrze wpływa na konsystencję kitri. A odpowiednia konsystencja oprócz smaku jest kluczem do wykonania doskonałego kitri.
Nie należę do osób, które często stołują się w restauracjach. Jest parę powodów: po pierwsze mam problem z cierpliwym czekaniem na jedzenie (cierpię na „chorobę natychmiastowości”- ale o tym innym razem), po drugie zwyczajnie lubię jeść to co sama ugotowałam, po trzecie i najważniejsze mocno wierzę w to, że świadomość kucharza podczas gotowania ma wpływ na osoby spożywające jego potrawy. Jedząc „specjały szefa kuchni” nie tylko wypełniamy żołądek ale karmimy też naszą świadomość. Dlatego właśnie, zanim zjem w jakiejś restauracji lubię poznać ludzi, którzy będą przygotowywać dla mnie posiłek, lubię odwiedzić kuchnie, zobaczyć jaka panuje tam atmosfera, jakimi nastrojami przesiąkną gotowane tam potrawy a od nich ja która będę je jadła. Jeśli udaje mi się spotkać takie miejsce gdzie jedzenie jest pyszne, atmosfera udana, a szef kuchni to po pierwsze dobry człowiek a dopiero po drugie dobry kucharz- to mogę się tam stołować do końca moich dni. Jednym z takich miejsc jest dla mnie gruzińska knajpka Gaumarjos w Piasecznie pod Warszawą (jedyne nad czym ubolewam to-to że nie jest wegetariańska). W weekend nie można tam wcisnąć szpilki (taki tłok) ale w tygodniu bywa luźno i wtedy lubimy (moje chłopaki i ja) zjeść tam najlepsze w świecie chaczapuri. Gaumarjos to podobno lokal bardzo znany (dzięki jakiemuś programowi telewizyjnemu – wybaczcie nie oglądam TV więc się za bardzo nie orientuje) i dlatego też bardzo modny (stąd te weekendowe tłumy). Moim zdaniem jednak o uroku tego miejsca stanowi zupełnie coś innego. Po pierwsze niesamowicie smaczne domowe gruzińskie jedzenie, po drugie (i najważniejsze!)- szefowa kuchni- Pani Leliko Czcheidze ( dla znajomych Lela).
Na Lelę wystarczy spojrzeć aby zrozumieć, że to wspaniała kobieta. Gościnność, dobroć i chęć nakarmienia całego świata ma wypisane na twarzy. Emanuje tą niezwykłą energią kobiety dla której gotowanie to tak samo naturalna czynność jak oddychanie. Gotuje „jak u gruzińskiej mamy” (kto był w Gruzji temu nie trzeba tłumaczyć, kto nie był- cóż, niech koniecznie pojedzie). Tylko czasami, kiedy siedzi zamyślona nad szklanką mocnej gruzińskiej kawy można zobaczyć lekki smutek na jej twarzy. Kto Lelę zna wie, że nie miała łatwego życia. Jej mąż zginął w wypadku a Lela została wdową z dwójka dzieci. Nie było łatwo w Gruzji związać koniec z końcem nawet tak zaradnej kobiecie jak Lela. Wtedy pojawiła się propozycja od kuzyna, który przeprowadził się do Polski i założył tutaj restaurację. Lela długo się nie zastanawiając przyjechała i została na dobre. W Piaseczyńskim Gaumarjos gotuje od 6 lat i jest zdecydowanie „perłą w koronie” tego miejsca. Rzadko ją jednak widać poza kuchnią bo jest bardzo skromna i nigdy nie wychodzi na pierwszy plan pozostawiając go małżeństwu właścicieli Dawidowi i Lilianie (również przesympatycznym ludziom).
Lela to wyjątkowy „szef kuchni”. Prezentuje bardzo szanowane przeze mnie podejście do gotowania. Dla Leli to służba i chęć zadowolenia wszystkich, którzy jej posiłki będą spożywać. Oto cała prosta lecz wzniosła misja jej pracy. Nie ma tu miejsca na pychę i promowanie się na wielkiego mistrza sztuki kulinarnej. Skromna, cicha i ciepła kobieta, dla każdego mająca uśmiech, dobre słowo i .. talerz pyszności. Niby tak mało- a jak wiele.
Z tego samego powodu Lela nie trzyma też swoich receptur i przepisów w tajemnicy. Zapytana kiedyś przeze mnie „co jest sekretem jej wspaniałego chaczapuri?” machnęła ręka i odpowiedziała, że to przecież bardzo proste danie „ale skoro nalegam i tak bardzo chciałabym się dowiedzieć jak ona to robi to zaprasza do kuchni i po prostu mi to pokaże”. Nie wierzyłam własnym uszom?! Szef kuchni, który bez problemu zdradza swoje tajemnice kulinarne klientom!? To niespotykane! Dla Leli jednak naturalne i bezproblemowe. Dlaczego?
Według mnie Lela należy do elitarnego grona ludzi, którzy rozumieją, że posiadaną wiedzą należy się dzielić. Miałam szczęście i zaszczyt spotkać w swoim życiu wiele takich osób. Są ekspertami w swoich dziedzinach jednak nie strzegą swojej wiedzy jak największego skarbu. Wręcz przeciwnie- uważają, że im więcej ofiarują innym tym więcej do nich wróci, a kiedy się dzielą to nic nie tracą lecz przeciwnie- zyskują podwójnie. Ludzie tacy zapytani o swoje motywacje podają różne powody: niektórzy mieli szczęście na początku swojej drogi spotkać kogoś kto pomógł im i teraz po prostu „podają dalej”, niektórzy są głęboko przekonani, że wiedza nie jest materialną rzeczą i nie powinna być na sprzedaż, inni ( i Ci są chyba mi najbliżsi) uważają, że źródłem wszelkiego talentu, natchnienia i procesu twórczego jest Bóg. Wiedza i prawda są absolutne, pochodzą od Absolutu i do Niego należą. Możemy ich doświadczać i cieszyć się nimi jednak nigdy nie stajemy się ich właścicielami.
Wydaje mi się, że każdy człowiek tworząc rzeczy małe czy duże doświadcza tego procesu. Najlepiej wiedzą o tym artyści (kompozytorzy, pisarze, malarze czy poeci). Rozumieją, że do stworzenia dzieł doskonałych, oprócz ciężkiej prac, potrzebny jest też „czynnik wyższy”. Niektórzy nazywają go natchnieniem, inni muzą, jeszcze inni uniesieniem czy przebłyskiem wiedzy. Wielkość artysty we współczesnym świecie mierzona jest poprzez dzieło jakie tworzy. Większość twórców (nie zastanawiając się skąd natchnienie przyszło) przypisuje całą zasługę sobie. Są jednak wśród nich tacy, którzy pokornie dostrzegają, że w procesie twórczym byli tylko narzędziem. Co więcej rozumieją, że im bardziej stają się narzędziem a mniej samym twórcą tym genialniejsze rzeczy potrafią stworzyć. Tacy twórcy doświadczają i rozumieją, że rezultat wykonanej pracy, czy zdobytej wiedzy nie należy do nich. Jest pewnego rodzaju dobrem wyższym, którym należy się dzielić. Dlatego robią to chętnie i z wielką pokorą.
Ta sama wiedza ale w jej głębszym zrozumieniu była esensją życia wielu mistyków i świętych. Zarówno tych na wschodzie jak i tych w tradycji chrześcijańskiej. Wyrzeczenie się rezultatów swojej pracy, niezwykła pokora, chęć dzielenia się zdobytą wiedzą oraz zupełne oddanie się woli Boga- to misja życiowa wielu ludzi żyjących nie tylko setki lat temu ale i zupełnie niedawno.
Czytam właśnie pamiętniki Śrila Prabhupady. To mistrz duchowy mojego guru a więc ktoś w rodzaju mojego duchowego dziadka. W 1965 roku ten człowiek w podeszłym wieku siedemdziesięciu lat opuszcza Indie i na polecenie swojego nauczyciela wyrusza w podróż do Ameryki aby tam nauczać duchowej wiedzy. Jest starszym schorowanym indyjskim dżentelmenem, za cały bagaż mającym 2 walizki pełne książek oraz równowartość paru amerykańskich dolarów w kieszeni. W Kalkucie wsiada na statek nawet nie pasażerski tylko towarowy i udaje się w najdłuższy rejs swojego życia. Bardzo źle znosi podróż, nie pomaga sztormowa pogoda, która w końcu doprowadza starszego Pana do dwukrotnego zawału serca. Ten jednak nie poddaje się i zachowuje niesamowitą wiarę w Boga. Kiedy jego statek w końcu dobija do brzegów Ameryki w swoim pamiętniku napisze taki oto wiersz (wolne tłumaczenie mojego autorstwa):
Mój Drogi Boże!
Choć zwykle jesteś bardzo łaskawy
dla tak nieznaczącej duszy jak ja
to teraz nie wiem zupełnie po co
przywiodłeś mnie do tego dziwnego miejsca.
Zrób ze mną co zechcesz.
Jak, na Boga, mam wyjaśnić tym ludziom Twój przekaz?
Jestem przecież tylko bezużytecznym, upadłym człowiekiem.
Dlatego z całych sił proszę
pobłogosław mnie darem przekonywania,
bez niego czuję się zupełnie bezsilny.
Przywiodłeś mnie Panie do tego miejsca,
Abym opowiadał o Tobie.
Teraz mój los jest w Twoich rękach.
Tylko dzięki Twojej łasce moje słowa przyniosą rezultaty.
(…)
O Panie! Jestem jak lalka w Twoich rękach,
Jeśli przywiodłeś mnie tutaj bym tańczył,
To spraw abym tańczył, O Panie,spraw abym tańczył,
Spraw abym tańczył zgodnie z Twoją wolą.
Czyż to nie kwintesencja wszystkiego o czym piszę powyżej? Oto człowiek, który w pełni zrozumiał co znaczy być „narzędziem a nie twórcą”. I jeśli wydaje Wam się, że taka postawa może w życiu ograniczać to zachęcam do lektury tej książki. Zobaczcie co osiągnął ten pokorny a niesamowity człowiek i jak piękny taniec udało mu się zatańczyć.
A teraz wracam już do Leli i jej chaczapuri bo chyba jednak za daleko odeszłam od tematu. Choć bardzo korci mnie aby zacytować Wam jeszcze jeden wiersz. Również napisany na statku, tylko zmierzającym w odwrotnym kierunku. Płynie na nim Agnes Gonxha Bojaxhiu, 18 letnia dziewczyna, która znacznie póżniej znana będzie światu jako Matka Teresa z Kalkuty. I choć w trochę innych słowach (bo przecież nastolatki a nie siedemdziesięciolatka) pisze dokładnie o tym samym co Śrila Prabhupada.
Przeczytajcie i przetłumaczcie sobie zresztą sami. Proszę bardzo!
A teraz już naprawdę tylko o Leli a właściwie o jej pysznym chaczapuri. Ta bardzo popularna w Gruzji potrawa, często nazywana na zachodzie gruzińska pizzą. Nie do końca trafnie. Mnie bardziej przypomina indyjskie parathy czy bliskowschodnią pittę. Chaczapuri to rodzaj okrągłego drożdżowego placka w którym zamknięto nadzienie- najczęściej serowe (czasami inne np. z fasoli). Występuje też druga bardzo popularna szczególnie w Adżarii wersja tego placka. Formuje się go wtedy w kształt łódeczki i zapieka z nadzieniem serowym oraz wylanym na wierzch jajkiem- wtedy jest to chaczapuri- adżaruli. My jednak dziś o chaczapuri- imeruli czyli najprostszej i najpyszniejszej wersji.
Pszenny placek+ mieszanka serów+ roztopione masło- to przecież formuła gwarantująca sukces w każdej kuchni- nie może się nie udać. A jednak. Mnie samotne zmaganie się z przepisem na perfekcyjne chaczapuri zajęło wiele miesięcy. Aż w końcu oświeciła mnie Lela. Sekretem najlepszego chaczapuri jest zamknąć jak najwięcej sera w jak najcieńszej warstwie placka. Dlatego kluczem do dobrego chaczapuri jest idealne ciasto. Musi być bardzo luźne a zarazem elastyczne (patrz pierwsze zdjęcie). Wtedy można rozwałkować je bardzo cieniutko ale tak by nie powstały żadne dziury przez które nadzienie mogłoby wypłynąć podczas pieczenia. Cieniutka warstwa ciasta upiecze się bardzo szybko dzięki czemu placek pozostanie mięciutki i niewysuszony a nadzienie w środku osiągnie idealną temperaturę aby się stopić i połączyć.
Ważna jest też mieszanka serów wkładana do środka. Z mojego doświadczenia ser nie może być za rzadki ani za tłusty. Oryginalnie w Gruzji używany jest najczęściej podpuszczkowy biały niedojrzewający ser- domowej roboty. Podobny efekt można osiągnąć mieszając parę serów bez problemu dostępnych na naszym rynku lub wykonując sery w domu. Moje najlepsze chaczapuri to- to wykonane z mieszanki domowego paniru i domowej białej mozzareli.
Nie znam osoby, której nie smakowałoby chaczapuri, szczególnie uwielbiają je dzieci. Jeśli zrobiłeś chaczapuri z tego przepisu i Ci nie smakuje znaczy to, że coś poszło nie tak. Polecam wtedy udać się do Piaseczna na ul. Sierakowskiego 29 i spróbować oryginalnego chaczapuri Leli. Jak już tam traficie i zjecie pyszny posiłek, pofatygujcie się aby osobiście podziękować Leli- spotkanie z tą kobietą będzie równie niesamowite jak jej chaczapuri błogo wypełniające zarówno wasz żołądek jak i waszą świadomość. Smacznego!
CHACZAPURI-IMERULI
(inspirowane przepisem Leli z restauracji Gaumarjos)
na ciasto: 1/2 kg. mąki
15 g. świeżych drożdży
1 łyżeczka soli
1/2 litra (bez ćwierć szklanki) bardzo ciepłej wody 3 łyżki oleju
na farsz: 300g białej mozzarelli 400-500g domowego sera panir lub kupnego sera Capri
70g żółtej mozzarelli lub innego żółtego sera
sól, pieprz, przyprawy do smaku
masło do posmarowania
1.Wsyp mąkę do dużej miski, dodaj sól, wymieszaj. Dodaj pokruszone drożdże, wodę i zagnieć miękkie ciasto. Wygniataj długo i energicznie. Będzie kusiło Cię aby dodać do ciasta więcej mąki w czasie zagniatania bo będzie się kleiło do rąk. Postaraj się tego nie robić, jeśli koniecznie musisz dodać więcej mąki to tylko odrobinę (najwyżej pół szklanki).
2. Na koniec zagniatania dodaj olej i wgnieć go w ciasto. Przykryj miskę ściereczką odstaw w ciepłe miejsce na pół godziny lub do czasu aż ciasto podwoi swoją objętość.W tym czasie przygotuj farsz.
3. Ilość paniru potrzebną do tego przepisu otrzymasz wykonując ser z 3 litrów mleka wg. tych instrukcji Możesz zastąpić go kupnym serem Capri.
4. Panir i mozzarellę mocno odciśnij z płynów. Rozetrzyj dłońmi na blacie na jednolita masę. Żółty ser zetrzyj na tarce i dodaj do masy serowej. Dodaj sól (około 1 łyżeczki), pieprz i inne ulubione przyprawy- ja dodaje jeszcze tylko asafetydy.
5. Ulep z sera kulki. Ich wielkość zależy od wielkości twojej patelni. Dlatego najpierw spróbuj na jednym placku jaka jest optymalna wielkość twoich kulek.
6. Posyp stolnicę oraz swoje dłonie obficie mąką. Weź kawałek ciasta wielkości swojej kulki sera (patrz instrukcja zdjęciowa) obtocz go dokładnie w mące tak aby nie kleił się do blatu, dłońmi uformuj z niego płaski okrągły placuszek. Połóż kulkę sera na placuszku i szczelnie obwiń ją ciastem tak aby uformować sakiewkę. Odetnij nadmiar ciasta z góry sakiewki i dokładnie zlep ewentualne dziurki w cieście. Teraz dłońmi delikatnie rozgnieć kulkę na placuszek, tak duży i cienki jak tylko potrafisz. Na koniec pomóż sobie wałkiem by osiągnąć półcentymetrowej grubości placek.
7. Największą patelnię jaką masz rozgrzej na średnim ogniu, otrzep placek z nadmiaru mąki i równo ułóż na suchej patelni. Piecz do czasu aż od spodu pojawią się na placku małe brązowe plamki. Podczas pieczenia chaczapuri może się nadąć jak balonik, to zawarta w serach woda paruje i chce uciec z wnętrza placków. Należy jej na to pozwolić wycinając niewielką dziurkę z boku placka i spłaszczając placek z powrotem drewnianą łopatką.
8. Przewróć placek na druga stronę i piecz do osiągnięcia pożądanego koloru. Jeszcze gorące chachapuri smaruj z jednej strony obficie masłem, krój na 4 części i podawaj natychmiast.
9.Ciasto i farsz ulepiony w kulki możesz przechowywać w lodówce do 4 dni. I robić świeże chaczapuri za każdym razem kiedy twoi domownicy będą mieli na to ochotę. A zapewniam, ze będę mieli BARDZO często.
Wydaje mi się, że z powodzeniem można wykonać wegańską wersję chaczapuri używając do nadzienia zmielonego tofu z przyprawami. Warto poeksperymentować też z innymi serami. Ja robiłam już chaczapuri z mieszanką m.in. takich serów jak haloumi, feta, ricotta, oscypek, koryciński, bryndza czy ser kozi. Ważne aby w masie serowej w większości znajdowały się jednak sery takie jak panir, capri lub ricotta które nie topią się podczas obróbki cieplnej. (Nie polecam twarogu do tego dania.)