Nie ma sezonu truskawkowego bez gofrów z truskawkami. Przynajmniej w moim domu. Szczerze powiedziawszy, w moim domu nie ma żadnej większej imprezy i wizyty gości bez „gofrowania”. Wyciągam wtedy moją wielką maszynę do pieczenia gofrów (Kitchen Aid-a), którą dostałam od męża na urodziny i zaczynam piec, piec i piec. Goście uwielbiają moje gofry, jedzą je tonami i bardzo je chwalą. Ja jednak zawsze nie byłam z nich do końca zadowolona i zawsze miałam do nich jakieś „ale”. Bo zrobienie dobrych, chrupiących gofrów bez jajek naprawdę nie jest prostą sprawą. Przez parę ostatnich lat wypróbowałam paręnaście różnych przepisów i żaden nie satysfakcjonował mnie do końca. Do czasu… kiedy usłyszałam o aqua-fabie.
Moją pierwsza myślą było „bezjajeczne chrupiące gofry!!!” a zaraz następną „wegański lukier królewski!!”. Oba te pomysły przy użyciu magicznej aqua-faby okazały się hitami w mojej kuchni i oto dziś dzielę się z Wami przepisem na perfekcyjne bezjajeczne, chrupiące, wegańskie, domowe gofry. Nie mam do nich żadnej zastrzeżeń, smakują dokładnie jak te, z najlepszych „budek gofrowych” nad morzem. Są chrupiące z wierzchu i miękkie (ale niezakalcowate) w środku. Idealne! Wszyscy, którzy pieką gofry w domu wiedzą, że sekretem chrupiących gofrów jest odpowiednio dobra gofrownica. Dobra tzn. taka która ma dużą moc i nagrzewa się do wysokiej temperatury oraz potrafi ją utrzymać przez cały czas pieczenia. Najlepsze są urządzenia do profesjonalnego wypieku gofrów lub te domowe ale z mocą powyżej 1 500 Wat. Nie potrafię wyczytać ile mocy ma moja gofrownica ale wydaje mi się, że około 1 700 Wat. Najfajniejsze jest to, że można w niej piec 8 gofrów naraz i że część pieczącą gofry można obrócić w maszynie do góry nogami. Dzięki temu można nałożyć mniej ciasta ale rozprowadzi się ono idealnie po całej formie a w środku gofry będą bardziej napowietrzone. Nie miałam okazji sprawdzić dzisiejszego przepisu na gofry na urządzeniu o słabszej mocy, niestety z takich często wychodzą gofry zakalcowate i miękkie. (Choć podobno nie ze wszystkich!). Dobrym rozwiązaniem jest ich długie nagrzewanie 15 minut przed pieczeniem pierwszych gofrów a potem co najmniej 10 minut pomiędzy partiami. Jeśli wykorzystacie dzisiejszy przepis- dajcie znać jak wyszły Wam gofry i jaka była moc Waszych urządzeń. Bardzo mnie to interesuje.
Na koniec dla tych, którzy cały czas nie wiedzą co to takiego aqua-faba użyta w dzisiejszym przepisie. Informuję, że to po prostu (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi!) zalewa w której przechowuje się ciecierzycę lub fasolę w puszkach lub słoikach. Woda ta zachowuje się jak białko jaj i można ją ubić na sztywną pianę. Piana ta w ogóle nie smakuje fasolą i sprawdza się w wielu przepisach jako idealny substytut piany z jajek. A dobrze ubita piana z białek dodana do ciasta na gofry to drugi najważniejszy czynnik (po gofrownicy) gwarantujący chrupkość gofrów. Więcej o aqua-fabie i o tym jak ją ubijać piszę TUTAJ.
2,5 szkl. mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka soku z cytryny
5 łyżek oleju
1 i 3/4 szkl. zimnej wody (nie zamieniać na mleko, nawet roślinne)
6 łyżek cukru
cukier waniliowy
szczypta soli
8 łyżek aqua faby (czyli wody z puszki po ciecierzycy- więcej TUTAJ)
dodatkowy olej do smarowania gofrownicy (opcjonalnie)
1. Wsyp do miski wszystkie suche składniki a na wierzch proszek do pieczenia. Wylej na niego sok z cytryny (powinno się lekko spienić).
2. Dodaj, olej, wodę i zmiksuj wszystko mikserem na gładkie ciasto. Na koniec wmiksuj do ciasta 2 łyżki aqua-faby.
3. Resztę aqua-faby zmiksuj w osobnym naczyniu mikserem na sztywną pianę (jak ubite białka jaj). Trwa to około minuty.
4. Teraz za pomocą łyżki wymieszaj delikatnie pianę z ciastem na gofry.
5. Mocno nagrzej gofrownicę, co najmniej 10 minut od czasu kiedy sprzęt zasygnalizuje, że jest już gotowy dopieczenia.
6. Jeśli chcesz użyć oleju do smarowania gofrownicy- zrób to teraz. Najlepiej za pomocą wacika umoczonego w tłuszczu lub za pomocą pędzla (tylko nie plastikowego!). Postaraj się zrobić to szybko aby niepotrzebnie nie wychłodzić gofrownicy.
7. Wlej odpowiednią ilość ciasta, rozprowadź po całej formie i szybko zakryj.
8. Piecz do złotego koloru, wyciągaj za pomocą widelca i lekko studź na kratce (tak aby gofry od spodu nie zaparowały).Najlepsze są jeszcze ciepłe.
9. Podawaj jak lubisz. My jemy z cukrem pudrem, truskawkami, bitą śmietaną i sosem truskawkowym (lekko rozmrożone- mrożone truskawki zmiksowane z cukrem).
Gofry po paru godzinach mogą stracić swoją chrupkość. Wtedy pomaga podgrzanie ich jeszcze raz w gorącej gofrownicy przez minutę.
Z tego ciasta wychodzą też super racuchy z owocami w środku lub grubsze naleśniki typu amerykańskiego tzw. „pancakes”.
Cały wegański świat od paru miesięcy aż huczy z podniecenia z powodu „AQUA FABA”. Jest to nic innego jak zalewa, w której przechowuje się gotowaną cieciorkę lub inne fasole z puszki (lub słoików). Coś czego do tej pory każdy z nas się pozbywał po prostu wylewając do zlewu.
Aż pewnego pięknego dnia dwóch bardzo kreatywnych francuskich dżentelmenów wpadło na genialny pomysł, żeby tą „glutowatą” wodę ubić. Okazało się, że otrzymali z niej bardzo podobną pianę jak tak ta ubita z białek jaj a co ważniejsze piana zachowuje się tak samo nie tylko podczas ubijania ale także podczas obróbki cieplnej.
Och! Fuj!- powiecie – kto chciałby jeść bezę, która smakuje fasolą. Otóż nic bardziej błędnego. W bezach z aqua faby nie wyczuwa się smaku fasoli NIC A NIC. Smakują naprawdę pysznie i moim zdaniem mogą stawać w szranki z tymi normalnymi. Wiele z osób, które poczęstowałam moimi Mini Pavlovami nie czuło żadnej różnicy. Gdyby istniał Wegański Kulinarny Nobel – dwóch francuskich dżentelmenów odbierałoby go pewnie w przyszłym roku w Sztokholmie. Ich odkrycie choć bardzo awangardowe wydaje się być w zupełności logiczne. Galaretowata woda z puszki po ciecierzycy to nic innego jak proteiny w płynie. Każdy wielbiciel humusu wie, że kiedy płuczemy cieciorkę z tej galaretki pieni się ona niesamowicie. Francuzi po prostu logicznie wywnioskowali, że pieniąca proteina roślinna zachowa się podobnie jak pieniąca się proteina zwierzęca (zawarta w białku jaja) i mieli rację. Na początku używali jej do musów i kremów czekoladowych lecz kiedy pokazali swój wynalazek w Internecie, blogosfera zaroiła się od pomysłów na wykorzystanie aqua -faby do wegańskich wypieków. Bezy były do tej pory swoistego rodzaju nieosiągalnym „Złotym Graalem” dla wegan. Choć oczywiście nie dla wszystkich :). O moich wcześniejszych udanych próbach zrobienia bezów z … siemienia lnianego przeczytacie tutaj. Kisiel z siemienia lnianego jest dobrym zdrowym substytutem białka ale aqua-faba jest jeszcze lepsza a co ważniejsze dużo mniej pracochłonna i powszechnie dostępna. Otwiera dużo więcej kulinarnych drzwi do bezjajecznych wypieków. Zarówno w formie nieubitej jak i ubitej. Wyprodukowano już z jej użyciem: makaroniki, puszyste naleśniki, pianki marshmallows, piankę do kawy i nawet majonez. Powstała nawet specjalna grupa na FB gdzie pasjonaci „weganizowania cukiernictwa” dzielą się swoimi sukcesami i porażkami związanymi z aqua-fabą. Zajrzyjcie koniecznie tutaj. Osobiście także wykorzystałam już pianę z aqua-faby do wielu wypieków (w większości z powodzeniem!). Mam nadzieję podzielić się wkrótce z Wami tutaj rezultatami tych prób. Jednym z bardzo udanych eksperymentów było zrobienie lukru królewskiego. Spójrzcie tylko na poniższe zdjęcie. Lukier jest idealny, bialutki (ma nawet ładniejszy odcień niż ten białkowy) pięknie się nim dekoruje ciasta i ciasteczka. Po paru minutach zastyga, po paru godzinach jest twardy jak zwykły lukier królewski, dobrze się klei i nie odpada od ciasta. Kiedy będziecie robić dzisiejsze Pavlovy- sami spróbujcie. Pozostawcie w misce trochę ubitej piany i wsypcie do niej sporo cukru pudru- tak, aby dało się ukręcić gęsty lukier. Włóżcie lukier do woreczka lub tubki zrobionej ze skręconego papieru, utnijcie rożek i udekorujcie jakieś ciasteczka. Czysta przyjemność! Szukałam takiego patentu od lat. Zwykły lukier na bazie wody lub mleka nigdy nie nadawał się do finezyjnych dekoracji. A teraz… Witajcie piękne domki z piernika na Boże Narodzenie 2015!!!
ps. Ponieważ używam zawsze ciecierzycy jednej firmy (bo jest idealna do mojego humusu) dlatego mam doświadczenie tylko z jedną „wodą po ciecierzycy” i za tą ręczę. Wygląda tak. Po prostu kiedy używam ciecierzycy, zlewam wodę do pojemniczka i wkładam go do lodówki. Wyciągam i używam w razie potrzeby.
WEGAŃSKIE MINI PAVLOVY
(z bitą śmietaną i owocami)
na bezę:
1/2 szkl. wody z ciecierzycy (więcej w poście powyżej)
1/2 szkl. cukru pudru
1/2 łyżeczki cream of tartar (albo 2 szczypty kwasku cytrynowego)
parę kropel ekstraktu waniliowego (nie olejku!)- opcjonalnie
na krem:
1 puszka mleczka kokosowego (trzymana w lodówce przez 24 godziny)
w wersji z nabiałem można użyć 3/4 szkl. śmietany kremówki
2 łyżki cukru
sok z cytryny do smaku
1 łyżka cukru wanilinowego w formie pudru (lub zmielony w młynku)
różowy barwnik spożywczy, lub parę kropek soku z buraków
dodatkowo:
150g owoców (np. truskawek, malin, borówek, brzoskwiń)
1.Wodę z ciecierzycy wlej do wysokiego naczynia i ubijaj mikserem ręcznym z końcówką do ubijania śmietany (jak na zdjęciach) lub użyj miksera planetarnego. Miksuj przez 3 minuty na najwyższych obrotach, nie przestając miksować dodaj cukier puder w dwóch partiach, wanilię oraz cream of tartar lub kwasek cytrynowy. Miksuj przez następne 2-3 minuty aż otrzymasz błyszczącą sztywną pianę (jak na ostatnim zdjęciu po prawej).
2. Blaszki wyłóż papierem do pieczenia. Przełóż pianę do worka cukierniczego (jeśli nie masz to zwykłego worka z uciętym rogiem) i wyciskaj z niego koła o średnicy około 8cm. Na brzegu każdego koła zrób rant aby powstało coś na kształt miseczki (efekt widoczny na zdjęciu upieczonych blatów w koszyczku).
3. Wstaw bezy do nagrzanego do 100’C piekarnika włącz termo-obieg, zamknij piekarnik i piecz a właściwie susz bezy przez około 2 godzin. Co jakiś czas uchylaj piekarnik aby wyleciała z niego para.
4. Aby sprawdzić czy bezy są gotowe, należy wyjąc je z piekarnika, odczekać minutę i lekko postukać w nie palcem. Od razu poznamy czy są dobrze wypieczone (zawsze można tez bezę po prostu spróbować). Jeśli uznamy, ze nasza beza jest ok wyłączamy piekarnik i pozostawiamy je tam do ostygnięcia, jeśli nie to suszymy dalej.
5. W międzyczasie wyciągamy z lodówki puszkę mleka kokosowego ( im dłużej tam stało tym lepiej, ja po prostu trzymam parę puszek na stałe w lodówce) i przekładamy do zamrażalnika na 10-15 minut. Wyciągamy, odwracamy puszkę do góry dnem otwieramy i zlewamy płyn, który się zebrał na dnie puszki (teraz jest on na górze bo otwieramy puszkę odwróconą dnem do góry). Należy kupić dobre mleko kokosowe, osobiście bardzo lubiłam mleko firmy Kier (ale od jakiegoś czasu zaczęto do niego dodawać jakiegoś emulgatora i mleko już nie rozwarstwia się na śmietanę i wodę kokosową, dalej się ubija ale nie na tak sztywno).Podobno dobre są też mleka firmy Real Thai. Tanie mleko kokosowe będzie szare i będzie smakować „plastikowo”.
6. Przełóż co zostało w puszce do miski i ubijaj mikserem do czasu aż będzie przypominać bittą śmietanę. Dodaj cukier, cukier wanilinowy ubijaj dalej na koniec dodaj sok z cytryny (około łyżeczki). Sok pomoże sztywniej ubić śmietanę i nada jej wyrazistszy, lepszy smak. Na koniec wymieszaj śmietanę z barwnikiem. Tak samo postępuj ze schłodzoną śmietaną kremówką- jeśli jej używasz (może potrzebować trochę więcej cukru i więcej soku z cytryny. 7. Wstaw masę kokosową do lodówki na pół godziny. Śmietanę kremówkę możesz używać od razu.
8. Owoce umyj i osusz na papierowych ręcznikach, większe sztuki pokrój.
9. Bierz po dwa blaty bezowe, do środka pierwszego nakładaj sporą łyżkę śmietany, powkładaj w nią nieduże kawałki owoców, przykryj drugim blatem, udekoruj kleksem bitej śmietanyorazi większymi dorodnymi kawałkami owoców. Podawaj natychmiast.
Nie rób Mini Pavlovy na zapas. Przetrzymywana z owocami i śmietaną będzie mięknąć. Stanie się ciągnąca i klejąca. Beza z aqua-faby ma tendencję do absorbowania wilgoci (nawet z powietrza) dlatego najlepiej przechowywać ją w metalowych puszkach wyłożonych papierowymi ręcznikami. Jeśli Twoje bezy zmiękły, możesz je bez problemu w każdej chwili ponownie dosuszyć w piekarniku. Wystarczy z reguły około 10 dodatkowych minut.
Oto moja propozycja na Walentynki. Pyszne rozpływające się w ustach ciasteczka przekładane aromatycznym nadzieniem malinowym. Użyte w przepisie przysmażane masło dodaje ciasteczkom niepowtarzalnego orzechowego aromatu. Na początku są mocno piaskowe ale po przełożeniu nadzieniem leciutko mięknę i stają się idealne, wręcz wykwintne. Jest z nimi trochę pracy ale moim skromnym zdaniem właśnie takie powinny być dania walentynkowe. Włożony w ich przygotowanie trud ma wyrazić całą naszą miłość wobec osoby dla której ciasteczka robimy. Spróbujcie jak miło mija w kuchni czas kiedy gotujecie rozmyślając o ukochanym (lub ukochanej). W tle niech gra ulubiona muzyka, za oknem niech romantycznie pada śnieg a cały dom niech się wypełni tym pięknym ciasteczkowo-malinowym aromatem. Czegóż chcieć więcej 14 lutego?! Jeśli nie obchodzicie Walentynek (choć moim zdaniem każde święto które nakłania aby wyznawać miłość warte jest obchodzenia) to upieczcie ciasteczka i tak. Pieczcie je za każdym razem kiedy chcecie komuś powiedzieć, ze jest dla Was ważny. Te ciasteczka nadają się do tego IDEALNIE. Jeśli nie możecie znaleźć mrożonych malin użyjcie innych owoców, fajne będą jakieś kwaśne np. wiśnie. Też je przetrzyjcie przez sitko-koniecznie. Jeśli uważacie, że piaskowe ciasteczka są dla was za trudne możecie wykorzystać w przepisie zwykłe kruche ciasteczka zobaczcie tutaj. Będzie trochę inaczej ale dalej pysznie.
Walentynki to wspaniała okazja aby przypomnieć innym jak bardzo ich kochamy. Ale błagam Was, pamiętajcie o drobnych gestach pokazujących waszą troskę, miłość i zaangażowanie nie tylko w Walentynki. To niezbędne, ważne i potrzebne w codziennym życiu każdego związku a w szczególności w związkach „długodystansowych”. Może zabrzmi to trochę jak rada starej ciotki ale cóż, ta ciotka to kobieta szczęśliwie zakochana z wzajemnością od prawie 20 lat w tym samym mężczyźnie i tak się idealnie składa, że ten mężczyzna to jej mąż. A więc ta ciotka uzurpuje sobie prawo aby dobrych rad od czasu do czasu (nawet nieproszona) udzielać ;). Jak sobie nie życzycie to napiszcie do niej a przestanie. (Obiecuję w imieniu „ciotki „).
Och i na koniec jeszcze jedna rada (tym razem nie od ciotki). Od czasu do czasu podarujcie takie ciasteczka samemu sobie. Podobno najszczęśliwsi ludzie to tacy, którzy znaleźli miłość i szczęście w sobie. Pokochać siebie (nie mylić z narcyzmem) to największy prezent jaki możemy podarować sobie na Walentynki i … nie tylko… Życzę Wam powodzenia w pieczeniu ciasteczek oraz pięknego dnia wypełnionego samą życzliwością i zrozumieniem. Smacznego!
na nadzienie: 400g mrożonych malin 1 łyżka cukru 2 łyżki proszku kisielowego (użyłam takiego) cukier puder do posypania
przydadzą się: foremki do wykrawania ciasteczek papier do pieczenia szpachelka (może być taka zwykła metalowa do skrobania ścian) metalowe sitko
1. Masło podziel na połowę. Jedną odłóż aby zmiękła, drugą włóż do rondelka i zrumień do złotego koloru. Uważaj nie przypal masła, ma być złote z leciutko złoto-brązowymi drobinkami w środku. Powinno też mieć ten cudowny aromat jaki mają wszystkie potrawy smażone na maśle. Wlej masło do miseczki i pozostaw do ostygnięcia a potem włóż do lodówki na minimum godzinę (możesz to zrobić poprzedniego dnia).
2. Oba masła (to zwykłe miękkie i to zrumienione z lodówki) zmiksuj wraz z cukrami na puszysta masę. Pod koniec dodaj śmietankę.
3. Wsyp mąkę i zagnieć dość miękkie ale nieklejące się do rąk ciasto. Uformuj kulkę z ciasta, spłaszcz ją jak najbardziej się da. Zawiń w folię i włóż do lodówki na pół godziny.
4. Zamrożone maliny włóż do garnuszka i gotuj na małym ogniu przez około 5-8 minut aż się zupełnie rozgotują. Mieszaj od czasu do czasu.
5. Przetrzyj maliny dokładnie przez gęste metalowe sitko tak aby pozbyć się pesteczek. Powstały przecier znowu zagotuj, dodaj 1 łyżkę cukru i gotuj parę minut mieszając do czasu aż lekko zgęstnieje.
6. Teraz dodaj proszek kisielowy i dokładnie wymieszaj, pogotuj jeszcze pół minuty intensywnie mieszając i odstaw z ognia do ostygnięcia. Użyj kisielu błyskawicznego, czyli takiego którego nie trzeba mieszać z zimna wodą przed zagotowaniem tylko wsypuje się go do gorącej wody i miesza. Ja bardzo lubię tu smak wiśniowy (taki) ale może być również malinowy lub inny. Jeśli to jest kisiel z kawałkami owoców, najpierw go przesiej i odrzuć „owoce”.
7. Oderwij z papieru do pieczenia dwa 50cm kawałki. Jeden ułóż na blacie, położ na nim wyjęte z lodówki i ogrzane w dłoniach ciasto. Przykryj drugim kawałkiem papieru i rozwałkuj na placek o grubości około 4-5 mm.(nie trzeba podsypywać mąką). Bez papieru się nie uda wywałkować równych ciasteczek- ciasto będzie się kleiło do blatu.
8. Zdejmij górny papier wykrój odpowiednie ciasteczka, połowa pełna, połowa z dziurka w środku. Delikatnie usuń pozostałe po wykrawaniu ciastek kawałki ciasta. Masz teraz dwa wyjścia: możesz przenieść cały papier wraz z ciasteczkami na blaszkę do pieczenia lub delikatnie używając szpachelki przenieść każde ciasteczko z osobna na blaszkę a papieru użyć ponownie do rozwałkowania reszty ciasta. Ciasteczek nie da się przenieść rękami- są za delikatne.
9. Piecz ciasteczka w temperaturze 185’C przez 10-12 minut lub do czasu aż będą brązowo-złote.
10. Na ostudzone ciasteczka nakładaj po łyżeczce nadzienia malinowego i przykrywaj drugim ciastkiem z dziurką. Pozostaw na trochę aby zmiękły.
11. Najlepsze są po godzinie, wtedy posypuj je cukrem pudrem i podawaj ukochanemu lub ukochanej.
Jeśli nie masz dostępu do malin mrożonych spróbuj użyć innych owoców. W pierwszej kolejności radziłabym użyć wiśni. W sezonie można użyć malin świeżych z reguły puszczają więcej soku niż mrożone trzeba więc użyć nieco więcej proszku kisielowego .
Na jednej ze ścian mojej kuchni wisi duża korkowa tablica. Na tej tablicy czas zatrzymał się parę lat temu. Trudno dokładnie określić kiedy to było. Pewnie wtedy kiedy cała moja codzienna logistyka przeniosła się do telefonu i kalendarza google? A może niepostrzeżenie wtedy, kiedy papierowa informacja zaczęła wymierać i zastąpiła ją ta elektroniczna? A może wtedy kiedy sprawiliśmy sobie zestaw magnesów na lodówkę i tam przypinamy aktualne rysunki i informacje ze szkoły mojego dziecka? Trudno powiedzieć, bo zestaw tablicowy jest niesamowicie różnorodny i wielowarstwowy. Postanowiłam zrobić tam ostatnio porządek.
Na dnie tablicy w samym jej środku zawieszone są 3 duże kartki a każda z nich opatrzona tytułem „Co możesz zrobić jeśli masz: 15 minut, jedną godzinę lub cały dzień wolnego”. Namacalny znak mojej chorobliwej potrzeby bycie cały czas zajętym. W każdej z trzech kolumn gnieździ się nieskończona ilość spraw do załatwienia sprzed lat. Nigdy nie objął ich priorytet „pilne i ważne”. Musiały czekać na swoją kolej, na choć odrobinę mojego wolnego czasu aby dostać swoją szansę. Czytając je dziś z radością konstatuje, że duża część z nich nie doczekała realizacji do dnia dzisiejszego. Znaczy to, że przez te parę lat poszłam po rozum do głowy i choć po części zrozumiałam, że moje życie nie stanie się katastrofą jeśli trochę odpuszczę i pozwolę sobie na chwilę odpoczynku. Coraz częściej mam po prostu w „głębokim poważaniu” nieumyte okna, niezałatwioną korespondencję, niezgrabione liście, niezszyte rozdarte spodnie czy nieposegregowane w pary skarpetki. Gdyby istniała podobna współczesna lista w każdej z 3 kolumn napisane byłoby : „daj spokój, odpuść, zrelaksuj się, przytul się do męża, pobaw się z dzieckiem, upiecz ciasto, poleniuchuj z książką na kanapie”.
I tak…jak widać… świat się nie zawalił a … „niezałatwione sprawy do załatwienia” zostały przykryte kolejnymi warstwami rzeczywistości przyszpilonymi do mojej tablicy. Kiedy je ściągałam czułam się jakbym zeskrobywała tynk ze ściany mojego życia, warstwa po warstwie delikatnie jak konserwator zabytków. Ważne na jedną stronę nieważne na drugą.
W nowych powłokach znalazłam: stare nigdy niezrealizowane skierowanie do alergologa (nieważne), zestaw dokumentów po wizycie w szpitalu (ważne), kartkę z adresem (zwykłym ! nie internetowym) do dawno niewidzianej koleżanki- (ważne- napiszę do niej list, taki staromodny w kopercie, ale się ucieszy) , gwarancję na gofrownicę kupioną mi na 40 urodziny przez męża (nieważną bo już nieaktualną), wizytówkę firmy produkującej łuki sportowe (???), adres do mojego ukochanego doktora- ginekologa, któremu tak dużo w życiu zawdzięczam (między innymi narodziny mojego syna)-bardzo ważne i na czasie bo co roku wysyłam mu życzenia świąteczne wraz ze zdjęciem syna.
Znalazłam jeszcze ulotkę z dawno zamkniętej wege-restauracji i piękną kartkę ze spisem ulubionych wierszy podarowaną mi kiedyś przez dwie wspaniałe artystki „Panny z Turku” i jeszcze tysiąc wizytówek do osób, których zupełnie nie pamiętam. I dyplom dla mnie i męża za szczególne zasługi na rzecz szkoły mojego syna i paragon na kupno łyżew i zupełnie aktualny rozkład wywozu śmieci i wycięty z gazety artykuł nt. zwalczanie kretów w ogrodzie i piękną laurkę na Dzień Mamy wypisaną niewprawną ręką 5-latka. Aż wreszcie w samiutkim rogu tablicy z dala od całego zamieszania wisiała mała żółta niepozorna karteczka- weteranka tej tablicy. Weteranów można poznać po dużej ilości dziurek. Tutaj naliczyłam ich aż 15. Spokojnie można przyjąć, że dziurki po szpilkach są miarą czasu jaki karteczka spędziła na tablicy. Z moich obliczeń wynika, że 1 dziurka= około 1 rok. Na karteczce widnieje krótki przepis- wypisany wprawną ręką (nie moją), pięknym okrągłym pismem. Właściwie to tylko tytuł: „CIASTECZKA LENY” a pod nim proporcje paru prostych składników.
Ciasteczka Leny to jedne z moich ulubionych jesiennych wypieków. Zawsze przychodzi mi na nie ochota w długie ciemne, szaro-bure wieczory. Kiedy za oknem pada deszcz i spadają ostatnie liście z drzew, w moim sercu chandra, w kuchni jakoś dziwnie pusto- wtedy ściągam karteczkę z tablicy i zaraz w całym domu ciepło i pachnie pieczonymi śmietankowymi ciasteczkami. Zapach ten dziwnie potrafi zmienić nastrój domowników a nawet wkraść się do mojej głowy i wygonić z niej całą jesienną chandrę.
Zdjęłam wysłużoną i bardzo wyblakła już karteczkę z tablicy, uznałam za bardzo ważną i postanowiłam przepisać do mojego magicznego kulinarnego zeszytu. Właśnie kiedy zaczęłam szukać odpowiedniej strony (każdy kto widział mój magiczny notes z przepisami wie, że nie jest to łatwe) nagle zdałam sobie sprawę, że… !! zupełnie nie wiem kim jest Lena. Jak to możliwe?! W zeszycie do którego przepis miał trafić pełno jest imion figurujących przy tytułach dań. Ten zeszyt to kawał historii mojego życia, tej najciekawszej, która rozegrała się w dziesiątkach kuchni na całym świecie. Przejrzałam zeszyt od deski do deski, żeby sprawdzić czy moja pamięć płata mi już figle. Ale nie. Nadal pamiętam i rozpoznaję wszystkie imiona wypisane obok tytułów dań. Stają mi natychmiast przed oczami: ich twarze, sytuacje, kuchnie, kraje a nawet zapachy które towarzyszyły naszym spotkaniom.
Pamiętam kim była Vrindavaneśvari- autorka wielu przepisów z początku mojego magicznego zeszytu.Pierwszą nauczycielką gotowania i najwspanialszym szefem kuchni jakiego poznałam w życiu. Odcisnęła niezwykłe piętno na moim stylu gotowania. Zginęła paręnaście lat temu w wypadku samochodowym jadąc z Vrindavan do Delhi. Parę miesięcy temu miałam okazje gościć w swoim domu jej męża, prawie popłakał się nad zaserwowaną mu kolacją ” to smakuje zupełnie tak samo jakby gotowała to moja żona!!!”- usłyszałam.
Był to jeden z najpiękniejszych komplementów jaki dostałam w życiu.
Pamiętam Kim była Caroline. Jej imię figuruje przy pierwszych przepisach w mojej dużej kolekcji receptur na ciasteczka. Karoline pochodziła z Kanandy i zaraziła mnie swoją pasją zbierania przepisów na ciasteczka w amerykańskim stylu (oczywiście bez jajek). Była lektorką w szkole języka angielskiego w Gdyni i stołowała się w wege-restauracji, którą prowadził wtedy mój mąż (w tamtym czasie jeszcze nawet nie mój narzeczony).
I pamiętam kim była Lilla. Mieszkała w kompleksie ekologicznych farm pod Budapesztem, który kiedyś odwiedziłam podróżując z moim Guru. Lilla robiła najpyszniejszy czatnej pomidorowy jaki jadłam w życiu. Pamiętam jak przez pół dnia szukałam tłumacza, który pójdzie ze mną do jej małej chatki, pełnej dzieci i niekończącej się ilości słoików z przetworami na półkach. Kogoś, kto przetłumaczy mi TEN sekretny przepis. Lilla nie mówiła po angielsku a mój węgierski ograniczał się do jednego słowa „gumicsizma” czyli kalosze. Cały poprzedni dzień spędziłam w Budapeszcie, bezskutecznie szukając we wszystkich napotkanych sklepach tego obuwia bez którego nie dało się funkcjonować na zabłoconych po kolana ekologicznych farmach. W końcu mi się udało, zdobyłam nie tylko kalosze (pożyczone od Lilly) ale i sekretny przepis. W moim notesie figuruje jako „Pomidorowy Chutney Lilli -Najlepszy!!!”.
Pamiętam też kim była Tabasu- nianią trójki wspaniałych dzieci moich hinduskich przyjaciół. Pan Talwar był przez parę lat Dyrektorem polskiego oddziału City Banku. Tabasu przyjechała z rodziną Talwarów z Delhi zostawiając swoją w Indiach. Dzięki temu, że pracowała z dala od domu, jej dwie piękne córki, których fotografie zawsze stały na honorowym miejscu w jej malutkim pokoiku mogły żyć w dostatku i chodzić do dobrych szkół. Tabasu całą swoją miłość przerzucała na trójkę małych Talwarów rozpieszczając ich niemiłosiernie i gotując im indyjskie smakołyki. Po przyjściu ze szkoły dzieci zapytane o to co chciałyby zjeść- zawsze wykrzykiwały „PARATHY”. I wcale im się nie dziwię, parathy Tabasu- to było mistrzostwo świata- nie jadłam w życiu lepszych. I choć przepis skrzętnie zapisałam siedząc kiedyś w kuchni Talwarów i wielokrotnie oglądałam jak Tabasu robiła je dla całej rodziny- nigdy nie potrafiłam zrobić tak samo dobrych. W moim zeszycie przepis na parathy otwiera parę stron mądrości kulinarnych Tabasu.
I pamiętam kim była Radha, która uczyła mnie w Jaypur jak na kawałku kamienia wałkować idealne roti i Kamala która pokazała jak rozpalać ogień z suszonych placków krowiego łajna i gotować na nim najpyszniejszy sambar. I kim był Gopal, kucharz w jednym z pięciogwiazdkowych hoteli, który zdradził mi swój sekret idealnego pani puri. I jeszcze kim był Laksman , który przez 20 lat swojego życia nie zajmował się niczym innym jak rozdawaniem gorących posiłków potrzebującym w slamsach Soweto w RPA i nauczył mnie jak w wielkim woku ugotować 80 litrów pożywnego warzywnego kitchari . Jego przepis zapisany w moim zeszycie zaczyna się od słów „wykop dół metr, na metr, na metr i rozpal w nim duży ogień…”. I kim była Julia sędziwa Włoszka, która pokazała mi jak gotować zupę na twardej skórze od parmezanu. I kim była Pani Teresa od najlepszej sałatki z buraczków i Eloise od idealnego przepisu na bezjajeczny majonez i Kulangana od najwspanialszych przepisów na mleczne bengalskie słodycze.
Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo. Więcej niż połowa przepisów w magicznym zeszycie opatrzona jest imionami. Przez lata robiłam tak celowo. Chciałam te osoby zapamiętać żeby przypominać sobie o nich za każdym razem kiedy daną potrawę będę jadła czy gotowała. Chciałam odcisnąć ich piętno na przepisach, którymi się ze mną podzielili. Udało mi się, każdą z tych osobistości pamiętam i myślę o niej ciepło kiedy daną potrawę gotuję. Dlaczego więc nie pamiętam Leny?!
Docenianie tego co otrzymujemy od innych to jedna z fundamentalnych zasad dobrze funkcjonującej społeczności. Jej przeciwieństwem jest dużo bardziej popularna ostatnio postawa „należy mi się”. Niestety „należy mi się” nieodwołalnie wiedzie do frustracji. Pewnego dnia okazuje się, że inni nie chcą już dzielić się z nami swoją wiedzą czy doświadczeniem co gorsza czasami nawet nie chcą już dzielić z nami swojego życia. Bycie wdzięcznym za rzeczy duże i małe (choćby takie jak podzielenie się przepisem) pomaga w codziennym mozolnym korygowaniu postawy ” należy mi się”. Świat staje się o wiele przyjaźniejszym miejscem kiedy w końcu dostrzeżemy jak dużo dostajemy od innych. Na początku nie jest to łatwe, dlatego warto właśnie zacząć od spraw drobnych, malutkich. Znalezienie swojego sposobu na docenienie drobnych gestów jest prostą drogą to zmiany postawy życiowej. Imiona przy przepisach w moim magicznym zeszycie, swojego czasu były właśnie jednym z takich sposobów. Były po to aby docenić i być wdzięcznym.
Teraz już rozumiecie dlaczego tak niepokoi mnie że nie wiem kim jest Lena? Chcę to wiedzieć. Bardzo chcę pamiętać aby móc być wdzięcznym. Aby za każdym razem kiedy piekę ciasteczka wg. przepisu Leny pomyśleć o niej ciepło, podziękować, że zechciała się podzielić swoją wiedza kulinarna ze mną, że dzięki niej moje jesienne wieczory magicznie się zmieniają i wypełniają pięknym aromatem. Aby pamiętać, że kiedyś się spotkałyśmy. Gdzie to było, w jakiej kuchni, w jakim kraju, na jakim kontynencie ? Chcę to wiedzieć zarówno teraz jak i kiedyś w przyszłości aby móc opowiedzieć o tym moim wnukom. Będziemy sobie siedzieć w mojej kuchni jakiegoś jesiennego, deszczowego popołudnia, dom pełen będzie pięknego śmietankowego aromatu a wnuki będę sypać cukier puder na pyszne ciasteczka. I wtedy jedno z nich zapyta „Babciu, a dlaczego nasze ulubione ciasteczka nazywają się „ciasteczka Leny”?
I co ja im wtedy odpowiem ?!
Ktoś z moich dalszych lub bliższych znajomych mi pomoże? Pamiętacie, wiecie?
Leno, kim jesteś? Tak mi przykro, że nie pamiętam…
200g miękkiego masła
100g cukru pudru
300g mąki (może być pół na pół z krupczatką)
olejek śmietankowy (opcjonlnie)
1. Masło utrzyj z cukrem pudrem na puszystą masę.
2. Dodaj mąkę, olejek i dokładnie wymieszaj.
3. Uformuj z ciasta wałek i włóż go rękawa cukierniczego z końcówką o dość grubym otworze.
4. Wyciskaj ciasto bezpośrednio na blaszki do pieczenia formując ciasteczka. Możesz też użyć specjalnej maszynki do ciasteczek albo po prostu uformować kulki z ciasta, lekko je spłaszczyć pomiędzy dłońmi i ułożyć na blasze.
5. Piecz ciasteczka w temperaturze 190’C do złotego koloru. Potrwa to około 15 minut.
6. Możesz dodatkowo posypać ciastka cukrem pudrem, choć nie jest to konieczne.
Ciastka idealnie się przechowują i nie tracą świeżości nawet po tygodniu. Mogą być więc idealnym prezentem.
Pieczenie bez użycia jajek to naprawdę wielkie wyzwanie. Większość przepisów na ciasta zawiera jajka w składzie. Nie zawsze udaje się pominąć je tak aby stworzyć idealnie takie same ciasto jak z ich użyciem. Jednak Ci którzy wykluczyli jaja ze swojej diety nie są skazani na jedzenie samych zakalców. Trochę kreatywności, wytrwałości i można wyczarować naprawdę coś pysznego. Są jednak w świecie bezjajecznych wypieków ciasta które wydają się być nieosiągalne do zrobienia. Jednym z nich jest właśnie rolada biszkoptowa. Kiedy umieściłam zdjęcie tej rolady na jednej z FB grup skupiających ludzi pieczących bez jajek. Po 2 godzinach miało prawie 250 like-ów i parędziesiąt zapytań o przepis. Skąd takie zainteresowanie i taka trudność w wykonaniu rolady bez jajek?
W elastyczności ciasta. Większość bezjajecznych ciast które mogą zastępować biszkopty nie daje się zrolować. Po prostu się łamią. Dobrze wiemy jak trudno jest zwinąć zwykły biszkopt w roladę- zwinięcie biszkoptu bezjajecznego graniczy z cudem. Okazuje się jednak, że nie ma rzeczy niemożliwych (co udowadniam np. tutaj) i jak mocno się postarasz to w końcu wyjdzie.
Oczywiście dla jedzący jajka ciasto to może okazać się nie tak wspaniałe jak biszkopt z 10 jaj. (update z dnia 5.10.2014 – rolada zdecydowanie smakuje wszystkim, nie tylko „bezjajecznym”!) Jednak nie dla nich jest ten przepis. Jest dla nas wszystkich, którzy dawno zamknęliśmy roladę biszkoptową w szufladzie z napisem „zapomnij o tym”. Leżała tam długo obok: bezowego tortu Pavlova, kogla-mogla, makaroników i lemon curd-u. Czas ją jednak przełożyć w inne miejsce :)))
Oryginalny przepis na ciasto nie jest mojego autorstwa. Przywiozła go lata temu z podróży po Rosji moja serdeczna przyjaciółka i wspaniała kucharka Rukmini. Wtedy upiekłam go może raz lub dwa i zupełnie o nim zapomniałam. Przypomniałam sobie o nim niedawno, kiedy w Internecie mignęła mi jakaś rosyjska strona z roladą. W moim mózgu nastąpiło iskrzenie i zapomniane ciasto wróciło do teraźniejszości. Wierciło się w mojej głowie tak długo aż zakiełkowało pomysłem na tą oto roladę. W sam raz na zakończenie malinowego sezonu w moim ogrodzie.
Nastąpiło gorączkowe przeszukiwanie moich świętych zeszytów kulinarnych w poszukiwaniu zapomnianego przepisu. Z pomocą przyszła siostra Rukmini, która jest najbardziej poukładaną osoba jaką znam. Miała przepis skrupulatnie zapisany, wpięty do odpowiedniego segregatora, pod odpowiednią literką a co najważniejsze pamiętała, że tam właśnie trzeba co szukać. Och! Jak dobrze mieć takich poukładanych przyjaciół- szczególnie jak samemu jest się takim roztrzepanym.
Potem nastąpiło ujarzmianie przepisu na nowo i testowanie odpowiedniej proporcji. Idea jest prosta. Ciasto jako bazę zawiera skondensowane słodkie mleko wymieszane z jogurtem, nie dodaje się do niego żadnego tłuszczu- dzięki temu jest ono bardziej plastyczne. Moim zdaniem jednak traci trochę na walorach smakowych względem np. tego lub tego ciasta którego bazą też jest skondensowane mleko. No cóż jednak coś za coś – ciasto daje się zwinąć i to jest jego podstawowa zaleta, tyle ile udało mi się wywalczyć w nim lepszego smaku odpowiednią proporcją to już następna historia. Wychodzi z niego całkiem dobra i elastyczna podstawa do rolady (update z dnia 5.10.2014- ciasto po 24 godzinach spędzonych w lodówce, mięknie idealnie i zmienia swój smak z „całkiem dobrego” na wyśmienity!). Jednak trzeba się trochę o to postarać i spełnić parę warunków. Po pierwsze nie można ciasta przepiec, trzeba więc piec je w dość niskiej temperaturze (165’C) i koniecznie wyciągnąć jak tylko zacznie się złocić, ma być bardzo jasne, złoto-brązowego już nie zwiniesz. Po drugie wewnętrzna strona ciasto w roladzie musi być bardzo plastyczna a takie jest jedynie ciasto w środku placka. Dlatego ciasto na roladę trzeba piec z podwójnej porcji i rozkrawać wzdłuż na pół (tak jak się kroi biszkopt na tort). Próbowałam piec z połowy proporcji jeden płaski placek ale to niestety nie to samo- łamie się przy zwijaniu. Dlatego warto być świadomym że z przepisu zostanie nam cały jeden placek (chyba, ze dorobimy podwójną porcję kremu i zrobimy 2 rolady- jednak rolada z tego przepisu to już bardzo duże ciasto, moja rodzina nie dałaby dwóm ciastom rady, szczególnie, że nie należą do najlżejszych i nie przechowują się długo). Warto spróbować placek zamrozić (choć sama tego jeszcze nie robiła)- najlepiej już zwinięty i tu dochodzimy do … Po trzecie najlepiej formować ciasto kiedy jest jeszcze lekko ciepłe- wtedy jest bardziej elastyczne i mniej podatne na pękanie (jak to robić opisuję w ramce poniżej). I po czwarte oraz ostatnie trzeba pilnować aby ciasto nie wysychało- dlatego warto je przykrywać na każdym etapie- nawet wtedy kiedy jest już zwinięte z kremem w środku.
Życzę powodzenia w pieczeniu i rolowaniu ( nie zniechęcajcie się jeśli nie wyjdzie za pierwszym razem) brzmi to trochę skomplikowanie ale „wszystko jest skomplikowane do czasu aż stanie się proste” potrzeba tylko trochę determinacji. Trzymam kciuki i smacznego!
Krem (na jedną roladę): 350g mascarpone 1,5 szkl śmietany kremówki (36%) 8 łyżek soku z cytryny (około 1/2 szkl.) 3/4 szkl cukru pudru 1 cukier waniliowy (w formie pudru) olejek różany do smaku (używam takiego) 1 łyżeczka soku z buraków (dla koloru) 2 szkl malin cukier puder do posypania
1. W misce wymieszaj mikserem jogurt z mlekiem skondensowanym. Przesiej do miski mąkę z proszkiem do pieczenia i cukrem pudrem. Mikserem na wolnych obrotach wymieszaj tylko do połączenia składników.
2. Sok z cytryny rozmieszaj z sodą, poczekaj aż się spieni i dodaj do ciasta w misce. Teraz już łyżką wymieszaj dokładnie spienioną sodę z ciastem. Zrobi się ono rzadsze a podczas mieszania zauważysz powstające bąbelki powietrza.
3. Dużą blachę z wyposażenia piekarnika wyłóż papierem do pieczenia (ładnie go wyrównaj bo wszystkie jego fałdy odbiją się na cieście). Wylej ciasto na blachę i rozsmaruj równomiernie.
4. Piecz w temperaturze 165’C przez około 25 minut. Ciasto ma być ledwo złote, dużo jaśniejszego koloru niż większość pieczonych ciast (więcej o tym w tekście postu).
5. W czasie pieczenia ciasta zrób krem. Ubij śmietanę na sztywno, pod koniec ubijania dodaj cukier waniliowy, 2 łyżki cukru pudru i 2 łyżki soku z cytryny. Śmietana do ubijania powinna być bardzo zimna, długo chłodzona w lodówce.
7. W osobnej misce wymieszaj mascarpone z resztą cukru i soku z cytryny, olejkiem różanym. Zrób to mikserem na niskich obrotach i mieszaj mascarpone tylko tyle ile niezbędne do połączenia składników inaczej zrobisz z niego masło.
8. Dodaj ubitą śmietanę oraz sok z buraka do miski z mascarpone, wymieszaj delikatnie łyżką do połączenia składników. (Ja trę kawałek buraka, układam na malutkim sitku i wyciskam sok bezpośrednio do miski do czasu uzyskania odpowiedniego koloru). Wstaw do lodówki przynajmniej na godzinę. Maliny możesz także schłodzić w lodówce.
9. Upieczone ciasto, wyjmij z blachy wraz z papierem, ułóż na kratce, żeby lekko ostygło. Niech będzie przykryte ściereczką kuchenną inaczej za szybko wyschnie i nie będzie chciało się rolować.
10. Kiedy ciasto będzie jeszcze ciepłe ale już nie gorące odwróć je i delikatnie ściągnij papier. Długim nożem z piłką rozkrój ciasto wzdłuż na pół, na dwa cienkie blaty. Do tego przepisu potrzebny jest tylko jeden blat, drugi możesz użyć inaczej lub zamrozić (więcej w tekście postu).
11. Zanim ciasto do końca ostygnie warto nadać mu już odpowiedni kształt. Najlepiej użyć do tego ręcznika frotowego złożonego na pół. Ułóż ręcznik na PRZEKROJONĄ stronę blatu (tak jakby był twoim kremem) i delikatnie zwijaj roladę z twoim „ręcznikowym kremem” w środku. Przykryj ściereczką, żeby ciasto nie wysychało i pozostaw na 20-30 minut.
12. Kiedy ciasto wystygnie, delikatnie rozwiń rulon, zabierz ręcznik a na jego miejsce rozsmaruj 2/3 kremu, powkładaj w krem maliny (powinny być suche i całe), przykryj resztą kremu. I delikatnie ale ściśle zwiń.
13. Posyp cukrem pudrem i wstaw do lodówki na co najmniej 5 godzin. Najlepsza jest po 12 godzinach, dlatego warto robić ją dzień wcześniej.
14. Przechowuj ciasto w lodówce, najlepiej czymś przykryte, żeby nie wysychało. Wyciągnij z lodówki na 20-30 minut przed podaniem.
Można roladę „odchudzić” zamieniając połowę mascarpone taką samą ilością jogurtowego (3-4 dniowego) serka labneh- szczegóły jak zrobić taki ser z jogurtu tutaj . Rozwiązaniem na krem do tej rolady może być też gotowa masa śmietanowa o smaku malinowym, którą dodaje się do bitej śmietany, np. taka
Olejek różany jest, moim zdaniem, ważnym elementem smakowym tego ciasta. Warto się o niego postarać bo genialnie dopełnia smak malin. Można też się pokusić o lekkie nasączenie ciasta mieszanką wody z cukrem, cytryną i olejkiem różanym. Trzeba tylko nie przesadzić inaczej ciasto będzie się łamać przy rolowaniu.
Witam serdecznie w upalny piękny dzień. Mam dziś dla Was przepis na tartę rabarbarową. Proste niepretensjonalne ciasto, idealne do serwowania z lodami w upalne letnie wieczory. Ciasto pokornie oczekiwało od prawie roku w mojej blogowej poczekalni na kolejny sezon rabarbarowy i możliwość zagoszczenia w Waszych kuchniach. Tarta miało znaleźć się na blogu już tydzień temu ale życie jakoś strasznie szybko zaczęło się ostatnio wokół mnie kręcić. Nie zauważyłam nawet kiedy przekwitły bzy i kiedy dojrzały truskawki w moim ogrodzie. Nie wiem w co ręce włożyć i najchętniej rozciągnęłabym dobę do 32 godzin. Niestety jak bardzo bym nie próbowała i jak wiele wysiłku w to nie wkładała- jeszcze nie udała mi się ta sztuka. Na dodatek z wielkim smutkiem stwierdzam, że choć codziennie wykreślam wiele pozycji z mojej listy rzeczy do załatwienia jakoś nie jest to w stanie zbilansować rzeczy które do tej listy dopisuję. W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że lista zamiast się kurczyć rozrasta się z dnia na dzień do niebotycznych rozmiarów a ja zaczynam warczeć na wszystkich dookoła i próbuję ogarnąć wszystko na raz -choć to po prostu niemożliwe. Tydzień, który właśnie się kończy był bardzo intensywny. Zaczął się gotowaniem w zeszły weekend wegetariańskiego przyjęcia na 120 osób, składającego się z parunastu dań. Na całe szczęście gotował mój mąż a ja mu tylko asystowałam. Potem od poniedziałku nowi kursanci fotograficzni (w tym tygodniu było ich u mnie aż pięciu), duża sesja komercyjna, końcówka bardzo ważnego i prestiżowego projektu w firmie. Następny tydzień zapowiada się jeszcze pracowiciej- znowu kursy (które uwielbiam), mniejsza sesja komercyjna, papierkowa robota przy projekcie w firmie (której nienawidzę) i coroczna wielka impreza urodzinowa mojego syna (postaram Wam się o tym napisać kiedyś na blogu!). Potem przyjeżdża do Polski jeden z moich ulubionych nauczycieli wisznuickich i mam nadzieję czerpać garściami z jego wiedzy na licznych zaplanowanych dla niego wykładach i spotkaniach.
Dlatego będzie mnie dla Was mniej na blogu przez następne 2 tygodnie. Bardzo Was przepraszam i mam nadzieję, że mi wybaczycie. Postaram się Wam to wynagrodzić kiedy wrócę. GreenMorning pod koniec czerwca kończy rok. Intensywnie myślę jakby to uczcić. Macie jakieś propozycje???
na farsz: 600g rabarbaru
2-3 łyżki cukru
otarta skórka z 1 cytryny
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej.
100g białej czekolady (opcjonalnie) cukier puder do posypania
1. Obie mąki, cukier, proszek do pieczenia, kardamon i wanilię wsyp do miski. Dodaj otartą skórkę z cytryny i pokrojone w kawałki twarde masło.
2. Lekko wetrzyj masło w mąkę tak aby powstało coś w rodzaju kruszonki z dużymi kawałkami. Odsyp 1/3 mieszanki i wstaw do lodówki. Do reszty dodaj 1-2 łyżki śmietany tyle ile potrzeba aby zagnieść zwarte ciasto. Jeśli potrzeba podsyp więcej mąki. Wstaw ciasto do lodówki na co najmniej 2 godziny, jeszcze lepiej na noc.
3. Wyjmij ciasto z lodówki, ogrzej trochę zagniatając w dłoniach i rozwałkuj na podsypanej mąką stolnicy na okrągły placek. Wyłóż nim formę do tarty (ja użyłam 28cm średnicy). Ponakłuwaj widelcem i wstaw do piekarnika rozgrzanego do 200’C i zapiecz przez 10 minut.
4. W międzyczasie umyj, osusz i pokrój rabarbar na parocentymetrowe kawałki. (Nie musisz obierać). Wymieszaj z cukrem, mąką ziemniaczaną, skórką z cytryny i połamaną na kostki czekoladą.
5. Wysyp rabarbar na podpieczony spód tarty, posyp kruszonką, którą odsypałeś na etapie zagniatania ciasta.
6. Wstaw z powrotem do piekarnika, zmniejsz temperaturę do 180’C i piecz przez następne 20-30 minut, aż kruszonka z wierzchu stanie się złota.
7. Jeśli brzegi tarty zaczną się za bardzo przypiekać, zakryj je kawałkami foli aluminiowej.
8. Upieczone ciasto posyp obficie cukrem pudrem. Podawaj na ciepło z lodami lub na zimno z bitą śmietaną lub tym jogurtowym deserem.
W lecie możesz upiec tą tartę dodając do rabarbaru malin (2/3 rabarbaru + 1/3 malin). Będzie jeszcze pyszniej!